Automobil pani Dauvrey

5/5 - (2 votes)

Wsiedli do dorożki. Perrichet wlazł na kozioł i ruszyli drogą, wiodącą w górę, koło hotelu Bernascon. Jakich sto metrów za hotelem dorożka zatrzymała się przy wejściu do willi. Par­kan oddzielał ogród willi od drogi, nad wejściem wisiała tablica z napisem „Do wynajęcia”. Żandarm stał na straży u wejścia, a tuż za nim Ricardo zobaczył Ludwika Besnarda, komisarza i Servettaza, szofera p. Dauwey.

— To tu, — powiedział Besnard, gdy już całe towarzystwo wysiadło z powozu. — W wozowni tej niezamieszkałej willi.

— Tu? — zawołał wielce zdziwiony Ricardo.

To odkrycie obaliło całą jego teorie. Przypuszczał, że znajda auto w odległości kilkudziesięciu kilometrów. Lecz skąd tu? — niemal w sąsiedztwie Willi Róż. Wydawało mu się to wprost niedorzecznością. A więc po cóż zabrano je w ogóle?

A może chodziło o zmylenie śladu? Przypuszczenie to utwierdza­ło się powoli w umyśle Ricarda. Przecież Hanaud sam mnie­maj, że jeden z morderców znajduje się w Aix. Wystarczało tylko spojrzeć na niego, żeby poznać, że odkrycie to nie zbiło go z tropu.

— Kiedy je znaleziono ? — zapytał Hanaud.

— Dziś rano. Dwa razy tygodniowo przychodzi tu ogrod­nik. by utrzymać ogród w porządku. Na szczęście przyszedł dziś rano właśnie. Również był to szczęśliwy zbieg okoliczno­ści, że deszcz padał wczoraj wieczór. Zauważył on ślady kół na drodze i zdziwił się, wiedząc, że willa jest niezamieszkaną. Znalazł bramę wozowni otwartą i wewnątrz ten automobil. Idąc do domu, zawiadomił komisariat policyjny o swoim od­kryciu.

Całe towarzystwo wraz z komisarzem ruszyło ku wozowni

— Proszę wóz wyprowadzić z wozowni” — powiedział Hanaud do Servettaza.

Była to duża, silna limuzyna, polakierowana na kolor ciem­no popielaty, obita jasno popielatą skórą. Zaledwie wóz wyje­chał z wozowni1, Perrichet wydał okrzyk zdziwienia.

— O! — zawołał w rozpaczy. — Nigdy sobie tego nie wybaczę, nigdy, przenigdy.

— Cóż się stało? — zapytał Hanaud, zwracając się szybko w jego stronę.

Perrich/et stał z wybałuszonymi oczyma i szeroko otwar­łem! ustami.

— Widziałem ten wóz o czwartej rano na rogu ulicy, kilka kroków zaledwie od Willi Róż — wykrztusił nareszcie.

— Co! —zawołał Ricardo.

— Pan go widziałeś? — dał się słyszeć okrzyk Wethermilla.

I na ich twarzach odbiło się osłupienie Perricheta.

— Ale pan się chyba myli, — nalega! komisarz.

— Nie panie, — zapewniał Perrichet. — Był to ten wóz, ten sam numer. Właśnie już dniało. Stałem bezpośrednio przed parkanem właśnie tam, gdzie pan komisarz mnie postawił. Au­tomobil ten pokazał silę na skręcie i zwolnił biegu. Zdawano mi się, że skręci w uliczkę i przejedzie koło mnie. Zamiast tego szo­fer jak gdyby nie był pewny drogi, zawrócił wóz i pojechał w kierunku miasta.

— Czy ktoś siedział wewnątrz automobilu?

— Nie, panie, wóz był pusty.

— Lecz pan widział szofera? — zawołał Wethermill.

— Rzeczywiście. Jakżeż wyglądał? — spytał komisarz.

Perrichet smutnie zwiesił głowę.

— Nosił okulary automobilowe na twarzy, tak, że mogłem zauważyć tylko mały czarny wąsik. Ubrany był w granatowy płaszcz z białym kołnierzem.

— To jest mój płaszcz — zauważył Servettaz, wyjmując go z auta. — Jest to liberia p. Dauvrey.

Wethermill jęknął.

— Więc był niemal, że w naszych rękach i wymknął się. Jemu — mordercy — pozwolono wymknąć się.

Rozpacz Perricheta wzbudzała litość.

— Panie — usprawiedliwiał się — automobil, który zwal­nia biegu i zmienia kierunek, nie jest rzeczą niezwykłą. Nie znałem numeru wozu pani Dauvrey; nic wiedziałem nawet, że znikł. 1 nagle oczy zaszły mu łzami. Lecz czemuż się usprawie­dliwiam? zawołał. — Panie, najlepiej będzie, gdy znowu włożę mój mundur i stanę na rogu ulicy. Jestem tak głupi jak wy­glądam.

— Głupstwa gadasz, przyjacielu—powiedział Hanaud, kle­piąc go po ramieniu. Zapamiętałeś sobie wygląd wozu i jego nu­mer. To już jest coś i może się nam przydać — może nawet bardzo. A co do okularów automobilowych i czarnego wąsika to nie dużo. Nie może nam to w niczym pomóc. Według tego opisu moglibyśmy zaaresztować tylko naszego przyjaciela p. Ricarda, nikogo innego poza tym.

Hanaud śmiał się z całego serca z własnego dowcipu. On jedyny, zdawało się, nie był rozczarowany przeoczeniem Per- richetta. Ricardo był bardzo wrażliwy na punkcie swego wyglądu i czuł się nieco dotknięty. Hanaud zwrócił się do Servettaza.

— Wie pan przecież, ile benzyny wzięto z garażu?

— Tak panie,

— Czy moglibyście mi powiedzieć, biorąc pod uwagę ilość zużytej benzyny, jaką drogę mniej więcej automobil ten odbył tej nocy?

Servettaz obejrzał rezerwoar.

— O, długą drogę, panie. Przypuszczam, że od stu trzy­dziestu do stu pięćdziesięciu kilometrów.

— Tak mniej więcej obliczałem — powiedział Hanaud.

Oczy mu błysnęły i dumny uśmiech rozjaśnił twarz. 0- tworzył drzwiczki i zbadał dokładnie podłogę wozu. Uśmiech znikł z jego twarzy, a znowu ukazało się zdziwienie. Wyją? poduszki, przyglądał się im, a nawet przetrząsnął.

— Nie widzę żadnego znaku — zaczął, gdy nagle przerwał sobie przytłumionym okrzykiem zadowolenia.

Wyciągnął, przymknięty drzwiami samochodu, mały strzęp zielonego materiału, który rozłożył na dłoni.

— Cóż to jest? — zapytał się Ricarda.

— To. jest zielony materiał — brzmiała mądra odpowiedź..

— Jest to kawałek gazy, — powiedział Hanaud, — sukienka p. Celji była właśnie zrobiona z zielonej gazy. Tak, panna Celja jechała tym autem.

Po tych słowach nachylił się i z wnętrza auta przy kie­rownicy zeskrobał scyzorykiem trochę ziemi. Zwrócił się na­stępnie do Servettaza.

— Czy jechał pan jeszcze autem we wtorek rano, przed*, wyjazdem do Chambery?

— Tak, panie.

— Gdzie wsiadła pani Dauvrey i panna Celja do auta?

— Przy głównym wejściu do Willi1 Róż.

— Czy pan schodził z automobilu?

— Nie panie, nie wysiadałem od chwili, gdy wyjechałem) z garażu.

Hanaud zwrócił się do swoich towarzyszy.

— Spójrzcie — powiedział, otwierając rękę — jest tu ziemia wilgotna z wczorajszego deszczu, taka sama ziemia jak przed oknami salonu p. Dauvrey. Spójrzcie tylko, tu nawet widać kilka ździebełek trawy.

Mówiąc to, wyjął kopertę z kieszeni, wsypał ziemię do niej i zalepił. Stał jeszcze chwilę ze zmarszczonemu brwiami i wpatrywał się w automobil.

— Wszystko to dla mnie jest zagadką. Wczoraj wieczór jakiś mężczyzna był w Wili Róż; przed oknami szklanymi widać było zatarte ślady kroków tego człowieka. Potem jechał on autem około 150 kim. i zostawił w wozie ślady błota ze swoich bucików. Panna Celja i druga kobieta odjechały w wozie. . Panna Celja pozo­stawiła kawałek jedwabnej swojej sukni, która się zaczepiła o zawiasy. Lecz panna Celja zostawiła o wiele wyraźniejsze ślady swych nóg na ziemi. A jednak wewnątrz wozu, gdzie siedziała, niema ani śladu błota. I tu znów jest coś, czego nie rozumiem, — i rozpostarł ręce odruchem rozpaczy.

— Można by z tego wywnioskować, że kobiety te były ostrożniejsze od niego, odezwał się Ricardo z miną człowieka, rozwiązującego ciężki, a trudny problem.

— Co to za bystrość umysłu! — zawołał Hanaud, klaszcząc w ręce z podziwu — a zarazem co za zdumiewająca głębokość!

Ricardo tracił pewność siebie z chwilą, gdy Hanaud w przeciwieństwie do swojej zwykłej ociężałości z temperamen­tem dowcipkował. Zauważył, że detektyw zachowywał się tak, jak gdyby znalazł rozwiązanie jakiegoś gnębiącego go problemu.

— Ale można by to i w inny sposób wytłumaczyć — ciągnął dalej Hanaud. — Mamy przecie inne dane na to, że właśnie tą nieostrożną była panna Celja; ona to zostawiła tak wyraźne ślady swoich stóp na trawniku, a nie ten mężczyzna. Jednak teraz wróćmy do hotelu Majestic do pokoju Wethermilla i tam omówimy tę kwestię dokładniej. Teraz mamy już pewne dane. Wiemy coś. Lecz cóż wiemy? — zwrócił się nagle z uśmiechem do Ricarda. Gdy ten nie śpieszył się z odpowiedzią, zauważył:

— Niech się pan namyśli, po drodze do hotelu Majestic.

— Wiemy, że morderca umknął — odezwał się Ricardo.

— Morderca nie jest teraz najważniejszym obiektem na­szych poszukiwań. Przypuszczam’, że teraz znajduje się już w Marsylji. A jednak dosięgniemy go, bądź pan pewny — zakoń­czył Hanaud z wspaniałym ruchem pogardy. — Mimo to dzię­kuję panu bardzo, żeś mi go przypomniał. A na tern ucierpiała­by bez kwestii moja reputacja. — Skłonił się nisko z ironią przed Ricardem i szybko podążył naprzód.

— Zauważ pan, jaki on jest ruchliwy, pomimo swjej ociężałości, jaką ma żywość ruchów — powiedział Ricardo z wymuszonym uśmiechem. — Mężczyzna w średnim w i. ku, ciężki i mądry, a w jednej chwili przeobrażający się w łobuza, Jakie to dziwne!” W ten sposób opisał Rcardo tego wiel­kiego detektywa. Opis Ricarda był bodaj najlepszym pomy­słem w całej tej sprawie.

Udali się wprost do mieszkania Wethermilla, które się skła­dało z sypialnego pokoju i saloniku na pierwszym piętrze. Hanaud wyszedł na balkon, rozejrzał się i wrócił do pokoju.

— Dobrze jest się przekonać, czy nikt nas nie podsłuchuje – powiedział.

Harry Wethermill upadł na krzesło. Na chwilę, jakby maska spadła z jego twarzy. Przybrał wyraz niewymownego cierpienia. Była to twarz człowieka nieszczęśliwego do ostat­nich granic.

Hanaud przeciwnie był podniecony nowym odkryciem, które go- widocznie wprawiało w doskonały humor. Usiadł przy stole.

— A teraz powiem wam, czegośmy się dowiedzieli — po- widział — a ma to wielkie znaczenie. Cala trójka: mężczyzna, ruda kobieta, i panna Celja wczoraj w nocy pojechali do Ge­newy. To jest jedna rzecz, której dowiedzieliśmy się.

— Więc pan dalej się trzyma teorji co do Genewy?

— Teraz więcej niż kiedykolwiek.

Obrócił się z krzesłem do Wethermilla.

— Ach mój biedny przyjacelu, — powiedział, gdy zau­ważył rozpacz młodego człowieka.

Wethermill skoczył na równe nogi, jak gdyby ta litość była mu ciężarem.

— Czego pan sobie życzy? — zapytał.

— Czy pan nie ma przypadkiem mapy okolicy? — spytał Hanaud.

— Owszem — odpowiedział Wethermill. Przeszedł przez pokój, wziął mapkę z bocznego stolika i rozłożył ją przed Ha naud‘em.

Hanaud wyjął ołówek z kieszeni.

— Automobil odbył mniej więcej 150 kim. Niechże pano­wie odmierzą odległość, a przekonają się, iż to odpowiada właśnie odległości Genewy. W mieście tym łatwo się ukryć. Poza tern wóz pojawia się nad ranem na skręcie ulicy w Aix. W jaki sposób tam się znalazł? Dokąd prowadzi ta ulica? Jest to właśnie droga do Genewy. Jest to nawet korzystne, że będziemy mieli do czynienia z Genewą, gdyż szef tamtejszej policji jest moim przyjacielem.

— Lecz cóż ponadto wiemy? — zapytał Ricardo.

— Otóż to — odpowiedział Hanaud i zrobił wymowną przerwę. — Panie Wethermill proszę przysunąć krzesło do stołu, chciałbym, żeby pan zobaczył, czy mam słuszność — i zaczekał aż ten wykonał jego zlecenie: potem uśmiechnął się do siebie.

— Na to naprawdę nie poradzę; mam specjalny zmysł dla efektów dramatycznych i! lubię przygotować moich słucha­czy, gdy złowię taki efekt. Teraz właśnie mam coś takiego.

Pogroził palcem swoim towarzyszom. Ricardo z niecier­pliwością kręcił się na krześle. Harry Wethermill niie spuszczał oka z Hanaud‘a, lecz był spokojny, jak od samego początku śledztwa.

Hanaud zapalił papierosa, nie śpieszył się.

Więc człowiek, który prowadził auto do Genewy, po­wrócił z niem, ponieważ miał zamiar odstawić je z powrotem do garażu w Willi Róż.

— Na miłość boską! —zawołał Ricardo, podskakując na krześle. Ta teoria wypowiedziana tak spokojnie, zdołała na chwilę wyprowadzić go z równowagi

— Czy byłby się na to odważył? — zapytał Harry Wethermill.

Hanaud pochylił się ku niemu i podkreślając ważne punk­ty swojej odpowiedzi, stukał co chwila palcem w stół.

— Całą tę zbrodnię charakteryzują najwięcej dwie rzeczy. Rozum i odwaga. Niezwykły rozum i zdumiewająca odwaga. Czy odważyłby się na to? Odważył się przecież zjawić na rogu ulicy obok Willi Róż w świetle dziennym. Dlaczegożby miał wracać, jeżeli nie w tym celu, aby odstawić wóz? Zważ­cie tylko. Benzynę zabrano z blaszanek, których by Servettaz przez dłuższy czas nie był ruszył, a może nawet byłby za­pomniał, czy jej sam nie zużył. Miałem tę możliwość na myśli, gdy stawiałem to pytanie Servettazowi, które komisarz uwa­żał za tak głupie. Z największą starannością usuwa się wszel­kie ślady błota z wnętrza auta. Skrawek gazy został na pewno urwany, gdy kobieta wysiadała z automobilu, a uszedł już ich uwagi. W przeciwnym razie i ten ślad byłby usunięty, Wpra­wdzie wóz z zewnątrz nie był oczyszczony, ale to me dowo­dziłoby niczego, gdyż Servettaz zostawił go w tym stanie.

Hanaud rozsiadł się wygodnie na krześle i szczegółami przedstawiał podróż automobilu.

— Mężczyzna zostawia furtkę otwartą co odprowadza do gniewu obie kobiety, które uważają bacznie, by wewnątrz auta nie zostawić śladów po sobie. W Genewie wysiadają, a mężczyzna powraca. Gdyby mu się udało wóz umieścić z po­wrotem w garażu, zatarłby zupełnie kierunek ucieczki. Nikt by nie podejrzewał, że auto opuściło w ogóle garaż. Lecz na rogu ulicy, właśnie gdy chce wjechać do willi, zauważył policjanta przy furtce. Wie, że morderstwo zostało wykryte. Zawraca i odjeżdża w pełnym pędzie w przeciwnym kierunku. Cóż ma uczynić? Prowadzi wóz, za którym poleją za godzinę lub jesz­cze prędzej będzie robiła poszukiwania, prowadzi go w świetle dziennym. Musi się go pozbyć natychmiast, zanim ludzie go w nim zobaczą. Wyobrażę sobie jego uczucia. To niemal wystarczałoby go żałować. Jedzie w wozie, który jest bezsprzecznym dowodem morderstwa i nie może się go pozbyć. Przejeżdża przez Aix. Wreszcie na końcu miasta znajduje pustą willę. Wjeżdża przez bramę, otwiera przemocą drzwi wozowni i po­zostawia tam automobil, A teraz zwróćcie uwagę na to, że nie ma już teraz celu zacieranie śladów ich ucieczki z tego auta- Morderstwo już jest odkryte, a wraz z nim brak auta. Nie traci więc już na to czasu, nie usuwa śladów Mota z miejsca, gdzie nogi jego spoczywały, co by byt bez wątpienia uczynił, gdyby planu jego nie pokrzyżowano. Teraz jest to już obojętne. Musi uciekać jak najprędzej z obawy, by ktoś nie zobaczył. To jest zadaniem jego w tej chwili. W ten sposób tłumaczy się stan te­go wozu. Był to bezczelnie odważny pomysł, wóz ten odwozić z powrotem, bezczelny i rozpaczliwy krok, lecz mądry. Bo gdy­by był się udał n:e mielibyśmy żadnych danych, gdzie mordercy mogli się podzieć. Jak powiadam — nie jest to zwykłe zmyle­nie śladu. Ludzie mądrzy i niesłychanie odważni ułożyli plan tej zbrodni.

Hanaud zapalił papierosa.

Ricardo przeciwnie nie mógł dalej palić z irytacji

— Podziwiam pański spokój! — zawołał.

— A jednak jest on zupełnie zrozumiały; pan jesteś ama­torem — ja jestem zawodowcem.

Spojrzał na zegarek i powstał.

— Muszę już odejść — powiedział.

Gdy zwrócił się do drzwi, Ricardo zalrzymał go okrzy­kiem.

— Ma pan słuszność; jestem amatorem, a jednak posadaro niektóre wiadomości, które przydałyby się zawodowcom.

Hanaud zwrócił się do Ricarda. Tym razem bez cienia iro­nii f spytał spokojnie i zimno.

— A więc proszę, niechże się pan ze mną podzieli tern! wiadomościami.

— Jechałem moim automobilem z Genewy do Francji -­powiedział wysoce zdenerwowany Ricardo. — Droga prowadzi przez most nad przepaścią, między dwiema górami. Na tym moście znajduje się domek celnika. Tam — na Pont de la Calle — zatrzymują każdy automobil; przeszukują go. Podróżny musi podpisać się w księdze. Tam można by zasięgnąć pew­nych informacji, czy automobil ten przejeżdżał tej nocy do Ge­newy. Niewielu podróżnych przebywa tę drogę w nocy. Urzędnicy celni wiedzą też Na pewno, ilu ludzi jechało w aucie bo dokładnie przeszukują wnętrze wozu.

Twarz Hanauda pokryła się purpurą. Ricardo był w siódmym niebie. Wreszcie i on miał coś do powiedzenia.

Wethermill także odezwał się.

— Zupełnie słusznie; tego nie powinien pan lekceważyć.

. — Nie jest tak ważne, jak się panom zdaje. Pan Ricardo powiedział nam, że jechał z Genewy do Francji i że wtedy wóz jego przeszukiwano. Wiemy, że na granicy francuskiej urzędnicy celni są bardzo dokładni, inaczej się rzecz ma, gdy się jedzie z Francji do Szwajcarii. Szwajcarscy urzędnicy prędko się załatwiają, nie tracą ani jednego słowa, ani chwili czasu.

— To prawda, — Ricardo natychmiast się zgodził, lecz nie dał jeszcze za wygraną:

— Lecz wóz ten wrócił z Genewy do Francji — upierał się znowu.

— Ale zapomina pan, że gdy wóz powracał, mężczyzna ów był już sam. Zresztą mam ważniejsze rzeczy do załatwienia. Między innymi muszę się dowiedzieć, czy przypadkiem nie złapano już naszego człowieka z Marsylii — Położył rękę na ramieniu Wethermilla. — A ty przyjacielu posłuchaj dobrej rady i połóż się spać. Jutro, spodziewam się, będziemy potrzebowali wszystkich naszych sił. — Z dziwnym naciskiem i powagą powtórzył jeszcze raz te słowa: — Tak, spodzie­wam się.

— Spróbuję posłuchać pana, — powiedział Wethernrll.

— To mi się podoba, — powiedział Hanaud już nieco we­selej.

— Dobrze będzie, gdy obaj zostaniecie w hotelu dziś wieczór, bo — jeżeli będę miał jakieś nowiny, będę mógł was zaraz o nich zawiadomić.

Ricardo nie mógł powstrzymać swego niezadowolenia.

— Ten człowiek absolutnie nie pozwala sobie doradzić. Jego próżność nie zna granic. Ma on słuszność. Nie są zbyt dokładni na granicy od strony szwajcarskiej. Jednak wóz mu­siał się tam zatrzymać. W urzędzie celnym Na pewno wiedzie­liby coś. Hanaud powinien by się dowiedzieć.

Ale ani Ricardo, ani Wethermill nie usłyszeli nic więc Hanaudzie dziś wieczór.

Dodaj komentarz