Flaszka aluminowa

5/5 - (1 vote)

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

— Telefonowałem do Lemerra, szefa policji w Genewie — powiedział Hanaud, gdy wóz ruszył drogą, prowadzącą do Annecy. Przed zapadnięciem nocy do niczego się nie zabiorą.

Mimo pozornego spokoju głos jego drżał ze zdenerwowa­nia. Pochylony naprzód wytężał wzrok, jak gdyby chciał uj­rzeć już Genewę.

Ricardo był nieco rozczarowany. Rozpoczynali wielką wyprawę do Genewy, jechali przecież aresztować Celję i jej wspólników, a Hanaud nawet nie był przebrany. Zdaniem Ricarda Hanaud lekceważył sobie wprost ważność tej ekspedy­cji. Bo, czyż nie było to lekceważeniem, że wielki detektyw wyruszał na obławę bez żadnych akcesoriów, bez fałszywej brody choćby.

— Lecz, drogi przyjacielu, dlaczegóż miałbym się prze­bierać, — tłumaczył się Hanaud. — Mam ochotę zjeść kolację w restauracji nad jeziorem zanim się ściemni, a nie jest przy­jemnie jeść zupę z przyprawioną brodą. Czy pan kiedy pró­bował w ten sposób jeść. Poza tern zwraca to zanadto uwagę każdego, ponieważ natychmiast poznaje się, że broda jest fałszywą.

Dziś wieczór zależy mi na tym, by nikt nie poznał we mnie detektywa; nie mogłem więc użyć żadnego prze­brania.

— Widzę, że z pana prawdziwy humorysta.

— Brawo! teraz pan mnie przejrzał, — zawołał Hanaud z udanym podziwem. — Zresztą ja sam powiedziałem panu już dziś rano, że to jest główny rys mego charakteru.

Za Annecy dojechali do mostu granicznego. Na końcu mo­stu wóz zatrzymano, przystąpił urzędnik celny, zapytał o na- nazwiska zajrzał pobieżnie do wozu i dał znak, że mogą dalej jechać.

— Pan widzi, jak pobieżnie to się tu odbywa, — zwrócił uwagę Hanaud.

Wóz ruszył z silnym wstrząśnieniem, tak że Ricardo i Hanaud uderzyli o siebie. Ricardo poczuł coś twardego w kie­szeni bocznej Hanaud‘a.

— Więc ma je pan ze sobą?

— Cóż takiego? Nie rozumiem pana.

— Kajdanki?

Detektyw bez fałszywej brody, toby jeszcze mogło ujść. ale brak kajdanków w kieszeni byłby już nie do wybaczenia. Hanaud jednak pocieszył Ricarda, pokazując mu ów twardy przedmiot; nie były to wprawdzie kajdanki, ale przyrząd rów­nie odpowiadający groźbie sytuacji, mianowicie nabity re­wolwer.

— A więc będziemy w niebezpieczeństwie? — zapytał Ri­cardo z dreszczem emocji. Powinienem był także wziąć re­wolwer.

— Nie, bo wtedy dopiero groziłoby nam niebezpieczeń­stwo — zauważył detektyw.

Gdy mrok zapadał, dojechali do Genewy i zajechali wprost do restauracji1 nad jeziorem. Weszli na terasę. Mały. gruby człowieczek który siedział sam przy narożnym stoliku wstał na ich przywitanie.

— Mój przyjaciel, pan Lemerre, przedstawił go Hanaud swemu towarzyszowi.

Niewiele osób było w restauracji. Usiedli przy odosobnio­nym stoliku, tak że mogli mówić spokojnie, nie bojąc się pod­słuchania.

„    — I cóż nowego? — zapytał Hanaud.

— Nic — odpowiedział Lemerre. — Nikt domu nie opu­ścił i nikt nie wszedł do niego.

— A gdy coś zajdzie podczas naszego obiadu?

— Dowiemy się zaraz o tym, — odpowiedział Lemom.’. — Spójrz pan na tego człowieka, który się przechadza pod drzewami. Zapali on na znak zapałkę.

— A więc dobrze, — powiedział Hanaud. — Teraz zjedzmy spokojnie obiad.

Zawołał kelnera i zamówił. Było już po siódmej, gdy za­częli jeść. Zmrok coraz bardziej zapadał. Na ciemnym tle wę­dy zadrżały odbicia świateł. Przejeżdżały łodzie gwarne z muzyką i śpiewami. Różnokolorowe lampiony pojawiały się tu i owdzie. Hanaud jedynie starał się podtrzymywać roz­mowę w tonie banalnym i lekkim. Lecz widocznym było, że i on nadrabiał miną. Ręce jego drżały nerwowo i od czasu do czasu dreszcz wstrząsał jego ramionami. I on także ocze­kiwał w największym napięciu nerwów, aż zapadnie noc.

— Jedźcie, jedźcie, przyjaciele, — zachęcał, sam jednak miłe mógł niczego przełknąć.

Nagle I.emerre odezwał się tonem jak gdyby mówił o rze­czy zupełnie obojętnej.

— A więc kosztowności pani Dauvrey jednak nie zostały skradzione?

Hanaud zerwał się; nóż i widelec głośno uderzyły o talerz, twarz jego zmieniła się, stała s:ę trupio bladą.

— Skądże się pan o tym dowiedział?

— Przeczytałem to w dzisiejszej wieczornej gazecie. Zna­leziono je w skrytce1 pod podłogą w’ sypialnym pokoju.

Podczas gdy Lemerre to mówił, chłopiec sprzedający ga­zety wykrzykiwał tę wiadomość. Lemerre był przerażony zmienionym wyglądem Hanauda.

— Czy to może przeszkodzić sprawie — zapytał.

— I bardzo nawet. — Hanaud powstał od stołu.

Chłopak zbliżał się, każde słowo słyszeli już wyraźnie.

— Morderstwo w Aix! Znalezienie klejnotów.

— Musimy pójść — szepnął Hanaud ochrypłym głosem— tu chodzi o życie i śmierć.

— Nie ja posłałem tę wiadomość — powiedział przerażo­ny Ricardo. — Nie miał pojęcia, co Hanaud miał na myśli, lecz czuł potrzebę uniewinnienia się jak najprędzej.

— Wiem całkiem dobrze, że to nie pan — uspokoił go Hanaud. Poprosił o rachunek.

— Kiedy gazeta ta wyszła?

— O siódmej — odpowiedział Lemerre.

— A więc od pół godziny wywołują to już po ulicach Ge­newy! — Z niecierpliwością woła! o rachunek. — To sprytny kawał — mruczał znowu ze wściekłością. — Ten człowiek bije mnie na każdym kroku. Przedsięwziąłem wszelki; środki ostrożności, ażeby wiadomość ta nie mogła zostać podaną da­lej, zrobiłem wszystko, żeby ów człowiek byt powiadomiony, że podanie jakiejkolwiek wiadomości groziłoby mu natychmiastowym odkryciem i oto wiadomość ta przedostała się jedną jedyną drogą, której nie przewidziałem.

Morderstwo w Willi Róż i tajemnica otaczająca je wy­wołały zrozumiałe zainteresowanie. Wiadomość ostatnia jesz­cze bardziej zainteresowanie zwiększyła. Grupa ludzi obok chłopca, roznoszącego gazety, powiększała się i białe arkusze powiewały w rękach każdego.

— W tej chwili cała Genewa i okolica czyta tę gazetę.

— 1 któż mógł to zdradzić? pytał Ricardo.

Hanaud roześmiał mu się w twarz, lecz śmiech ten nie był wcale wesoły.

— No, wreszcie! — zawołał, gdy kelner przyniósł rachu­nek. Gdy go wyrównali, światło zapałki zabłysło pod drze­wami.

— Sygnał, — powiedział Lemerre.

— Wyjdźmy spokojnie, byśmy nie zwrócili uwagi na siebie.

Wszyscy trzej wyszli, zachowując jak największy spokój. Na dole przyłączył się do nich ów mężczyzna, który dat sygnał.

— Służący Hipolit kupił gazetę wywoływaną przed do­mem i prędko wrócił do domu.

— Kiedy to było? — zapytał Lemerre.

Człowiek wskazał na chłopaka, który opodal stał bez tchu oparty o rower.

— Dopiero co przyjechał z tą wiadomością.

— Chodźcie za mną, — powiedział Lemerre.

Parę kroków dalej schody prowadziły do małej drewnia­nej przystani. Zeszli. Kilka łodzi stało przy brzegu. Lemerre skierował się ku elektrycznej łodzi motorowej. Siedziało w niej dwóch policjantów w cywilu i trzeci człowiek, którego Ricardo zaraz poznał.

— To ten sam człowiek, który odnalazł sklep, gdzie sznur był zakupiony? — zapytał Hanauda.

— Tak jest, to jest Durette. Jest on tutaj już od wczoraj.

Gdy wszyscy weszli na pokład, łódź zawróciła i szybko oddaliła się. Wesołe światła restauracji i sklepów pozostały w tyle i powoli zaczęły ich ogarniać ciemności. Lekki wiaterek powiewał. Nad nimi na ciemno niebieskim niebie świeciły gwiazdy

— Obyśmy ty’ko zajechali na czas — powiedział Hanaud.

— I jak — przytakiwał Lemerre a głosy ich były dziwnie poważne.

Po chwili na znak Lemerra łódź zwróciła się ku brzegowi i zwolniła biegu. Przepchali już obok wielkich willi i jechali teraz wzdłuż wąskich ogródków, schodzących od małych dom­ków do jeziora Przy każdym z nich była drewniana przystań. Na ponowny znak Lemerra łódź zwolniła biegu, tak, że płynęła niemal bez szmeru; poruszała się po wodzie, jak cień, Lemer­re dotknął ramienia Hanauda i wskazał mu jeden z domków. Dom był1 ciemny, oprócz dwóch okien: jednego na drugim piętrze, gdzie z poza żaluzji wydobywało się światło i jedne­go oświetlonego okna w parterze.

— Czy front domu jest strzeżony? — zapytał Hanaud.

— Tak — odpowiedział Lemerre. Ricardo drżał cały.

Łódź dopłynęła do przystani i zatrzymała się w cieniu drzew. Hanaud zwróci? się do towarzyszy z palcem na ustach. Coś zabłysło w jego ręku. Był to rewolwer. Ostrożnie wszy­scy wysiedli i weszli do ogrodu. Pierwszy Lemerre, potem Hanaud za nimi Reardo i ów człowiek, który dawał sygnały. Reszta w liczbie trzech pozostała w łodzi.

Trzymając się blisko muru. ruszyli w kierunku domu. Za każdym szmerem Ricardo truchlał ze strachu. Raz Lemerre przystanął, jak gdyby mu s:ę wydawało, że grozi jakieś nie­bezpieczeństwo. Potem dalej się skradał. Ogród był zaniedba­ny, zarośnięty krzakami. Ricardo za każdym krokiem wy­czuwał niebezpieczeństwo. N:gdy nie był jeszcze w:i takich opałach. On, wykwintny mieszkaniec Grosvemorsguaru, skra­dał się w towarzystwie policjantów do podejrzanego domu w Genewie. To była niezwykła sytuacja, Naprzemian odczu­wał obawę i podniecenie, lecz nad wszystkim górowała du­ma człowieka, który czuje, iż czyni coś nadzwyczajnego.

— Ach. gdyby moi przyjaciele mogli mnie teraz widzieć— myślał sobie. Jego próżności schlebiało to wszystko w naj­wyższym stopniu. Biedni chłopcy, jeżdżą na jachtach, grają w golfa, a on przeżywa tak nadzwyczajną przygodę, śledzi złoczyńców, narażając życie!

Lemieirre przerwał te przyjemne rozmyślania. Zatrzymali się. Dosięgli miejsca, gdzie mur ogrodowy dotykał ściany. Zamienili kilka słów szeptem i ruszyli dalej w kierunku oświetlonego okna w parterze. Gdy Lemerre dotarł do niego, zatrzymał się, podniósł głowę i zajrzał ostrożnie przez okno do pokoju. Gdy światło padło na jego twarz, Ricardo z napię­ciem ją obserwował. Lemerre rozglądał się po pokoju bez ża­dnych środków ostrożności. Wreszcie odstąpił od okna i znalazł się poza obrębem światła.

— Pokój jest pusty — szepnął.

Hanaud zwrócił się do Ricarda.

— Niech pan się trzyma bliżej muru — zwrócili mu szep­tem uwagę. — Światło z okna rzuca cień pański na łąkę.

Dotarli do tylnych drzwi domu. Lemerre nacisnął klamkę i, ku jego zdziwieniu, drzwi się otworzyły; weszli w korytarz i skradali się nim dalej. Urzędnik policyjny, idący ostatni, zam­knął drzwi na klucz i schował klucz do kieszeni. Smuga świa­tła o kilka kroków przed nimi padała na ścianę. Drzwi pokoju oświetlonego były otwarte, przechodząc mimo nich, Ricardo zajrzał do pokoju. Był to salonik, nędznie urządzany. Hanaud dotknął jego ramienia i wskazał na stół. Stał tam mały flako­nik, do połowy napełniony ciemno brązowym płynem i leżała gotowa do użycia igła iniekcyjna. Ricardo widział często te przedmioty i nie robiły na nim nigdy szczególnego wrażenia. Lecą tu w tym cichym domu zbrodni, wrażenie ich było przy­gnębiające. Ricardo poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

— Chodźmy! — szepnął Hanaud.

Doszli do schodów. Cicho skradali się po nich i dostali się na korytarz, który łączył tylną i frontową ścianę domu. Jedno okno wychodziło na ulicę, przez nie wpadało światło latarni Ricardowi przeszło przez myśl, że pewnie w świetle tej to latarni Marta Gobin widziała tak wyraźnie Celję Harland. Przez okno dochodziły również i szmery z ulicy. Jakiś zegar kościelny wybił pół godziny; było to pół do dziewiątej. Hanaud oświetlił lampką kieszonkową dalsze schody, prowa­dzące na drugie piętro. Schody były pokryte dywanem, tak, że wędrówka po nich odbywała się bez szelestu. Dostali się na drugie piętro, na taki sam korytarz, jak na pierwszym. W szpa­rze jednych drzwi zauważyli światło. Stanęli w ciemnościach nadsłuchując: w pokoju było cicho. A więc i ten pokój był pu­sty. We wszystkich obudziła się obawa, że ptaszki uciekły. Lemerre ostrożnie nacisnął klamkę i otworzył cicho drzwi. Silne światło padło na jego twarz. Cofnął powoli swą głowę. Ruch ten był zrozumiały dla wszystkich. Ten pokój wreszcie nie był pusty. Ale nikt nie mógł się domyślić, co Lemerre tam ujrzał.

Otworzył drzwi szerzej, tak, że i Hanaud mógł zajrzeć do wnętrza. Ricardo, drżąc z niecierpliwości, obserwował go. Lecz i na jego twarzy nie zauważył ani zdziwienia, ani prze­rażenia, ani też zadowolenia. Stał spokojnie i przypatrywał się. Potem zwrócił się do Ricarda z palcem na ustach i usunął się, by mu zrobić miejsce. Ricardo zbliżył silę na palcach; zobaczył jasno oświetlony pokój sypialny z rozścielonym łóżkiem. Na lewo wychodziły okna na jezioro, na prawo drzwi otwarte do małej ciemnej alkowy, w której stało wąskie łóżko. Pościel była rozrzucona, częściowo leżała na podłodze, jak gdyby ktoś przemocą z tego łóżka został ściągnięty. Na stole koło drzwi leżał duży zielony kapelusz ze strusimi piórami i biały płaszcz. Lecz firmy obraz najbardziej przykuł jego uwagę. Stara ko­bieta siedziała na krześle, zwrócona plecami do nich. Napra­wiała dużą igłą stary wór, przyśpiewując sobie z cicha. Od czasu do czasu podnosiła oczy i patrzała przed siebie na le­żącą na sofce bezwładnie Celję Mariand. Zielona jej suknia zwi­sała na podłogę. Była ubrana tak, jak Helena Vauquier ją opi­sywała. Jej ręce były związane na plecach, nogi tak skrzyżo­wane, by nie mogła wstać o własnych siłach. Twarz fi oczy były silnie obwiązane grubą szmatą. Leżała tak spokojnie, jak­ gdyby nie oddychała i gdyby nie dreszcz, który od czasu do czasu wstrząsał jej ciałem, można by było ją uważać za umarłą. Nie próbowała się bronić; leżała cicho i spokojnie. Raz rzuciła się, jak gdyby z bólu. W tej chwili stara kobieta wyciągnęła rękę w kierunku flaszki aluminiowej, która stała, na stoliku obok niej.

— Cicho bądź, mała! — powiedziała niemiłymi ochrypłym głosem i w znaczący sposób uderzyła flaszką o stół. Natych­miast, jak gdyby odgłos ten miał dla niej przerażające znaczenie, Celja zesztywniała i leżała bez ruchu.

— Jeszcze nie przygotowałam wszystkiego dla ciebie, ty’ głupia gąsko! — mruczała stara kobieta, pochylając się zno­wu nad swoją robotą.

Ricardo nie pojmował niczego w tej sytuacji. Przed nimi leżała osobo, którą przyjechali aresztować, która z takim po­śpiechem wybiegła z willi do automobili, a potem, starannie się, by jej nikt nie zobaczył, skryła się w tym domu. A teraz leżała w swoim wykwintnym stroju, zdana na łaskę i niełaskę tych właśnie ludzi, którzy byli jej wspólnikami.

Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk tuż pod oknami. Stara kobieta zerwała się na równe nogi. Postać na kanapie uniosła lekko głowę. Stara pobiegła ku oknu i równie szybko zwróciła się ku drzwiom. W tej chwili zauważyła stojących w progu. Ryknęła z wściekłości. Niema innego słowa na określenie tego dźwięku, bo nie był to glos ludzki; był to ryk rozwścieczo­nego zwierzęcia. Wyciągnęła rękę w kierunku flaszki, lecz zanim mogła ją dosięgnąć, Hanaud chwycił ją za rękę. Wy­buchła stekiem przekleństw. Hanaud pchnął ją w kierunku policjantów, którzy wyprowadzili ją z pokoju.

— Nie traćmy czasu! — powiedział Hanaud, wskazując na dziewczynę, która szamotała się bezsilnie na kanapie.

Ricardo rozwiązał chustkę zakrywającą twarz Celji. Ha­naud zdjął więzy z rąk i nóg. Pomogli jej usiąść. Z ulgą prosto­wała ręce. Potem głosem żałosnym, płaczliwym jak dziecko bełkotała niezrozumiałe słowa i szeptała modlitwę. Nagle umilkła. Siedziała sztywnie, z błędnerm oczyma pełnymi stra­chu, utkwionymi w jeden punkt. Śledziła Lemerra. Trzymał on w ręce błyszczącą flaszkę aluminiową. Wylał ostrożnie kilka kropel na worek. Następnie z oburzeniem zwrócił się do Hanaud‘a. Lecz Hanaud podtrzymywał Celję, tak, że Lemerre, zwracając się gwałtownie w stronę Hanaud‘a, zwrócił się rów­nocześnie i w kierunku Celji. Ta wyrwała się i gwałtownie cofnęła wstecz. Twarz jej poczerwieniała i powlekła się zno­wu trupią bladością. Głośno i przeraźliwe krzyknęła i padła zemdlona.

I Hanaud zbladł.

— Już rozumiem — zawołał. — Na Boga, to jest okropne!

Dodaj komentarz