Nieprzeczytany list

5/5 - (3 votes)

kolejny rozdział „Tajemnicy Willi Róż” A. E. W. Masona

Kazano wszystkim opuścić hall hotelowy. Portier pilnował wejścia z korytarza.

— Nikomu wejść nie wolno, — powiedział.

— Mnie pan puści — powiedział Hanaud i wylegitymował się jako członek policji paryskiej.

Pozwolono mu wejść, a za nim wsunął się Ricardo.. Na ziemi leżały zwłoki Marty Gobin. Dyrektor hotelu stał przy nich. Lekarz klęczał. Hanaud wylegitymował się jeszcze raz przed dyrektorem hotelu.

— Czy zawiadomił pan policję?

— Tak, — odpowiedział dyrektor.

— A rana? — zapytał Hanaud, klękając obok doktora.

Była to mała ranka, okrągła, z której niewiele krwi uszło.

— Zdaje się, że jest to rana z małej kulki1 rewolwerowej — zauważył detektyw.

— Nie, — odpowiedzi! duktor.

— A jednak żaden nóż takiej rany nie zada.

— To prawda, — powiedział lekarz, — Zobacz pan — i pokazał mu narzędzie, które spowodowało śmierć Marty Gąbin. Była to tak zwana w języku kucharskim szpadka, ostro zakończona, na drewnianej rączce. Było to narzędzie proste, lecz bardzo skuteczne. Na dowód tej skuteczności leżał trup przed ich oczyma. Hanaud podał ją dyrektorowi hotelu.

— Proszę przechować to ostrożnie i oddać policji w tym samym stanie.

Potem pochylił się ponownie nad Martą Gobin.

— Czy bardzo cierpiała? — zapytał cichym głosem.

— Nie, śmierć musiała nastąpić natychmiast.

— To dobrze, — powiedział, -wstając.

W drzwiach stał woźnica.

— A cóż on zeznaje? — zapytał Hanaud.

Człowiek ten natychmiast przystąpił do niego. Był to sta­ruszek, czerwony, otyły w białym cylindrze, jak wielu innych dorożkarzy w Aix.

— Co ja mam do powiedzenia? — powiedział ochrypłym głosem. — Wsiada to biedactwo na stacji kolejowej, wiozę ją, gdzie mi każe. Zajeżdżam, gdzie mi’ każe, a tu siedzi trup. I oto mój dzienny zarobek stracony. Któż zapłać? mi teraz za mój kurs?

Hanaud oddał mu pięć franków.

— A teraz niech mi pan odpowie. Czy pan twierdzi, że ko­bietę tę zamordowano w pańskiej dorożce i pan tego nie zau­ważył ?

— Jak ją to mogę wiedzieć? Przez całą drogę co chwila wychylała głowę z okna i napędzała mnie do pośpiechu, wo­łając: „Prędzej! prędzej!. Bardzo się śpieszyła. Lecz ja na to nie zwracałem uwagi. Czym więcej krzyczy, ja mniej słyszę, patrzę przed siebie, nie zwracam na nią uwagi. Nie można przecież żądać od konia dorożkarskiego, by galopem wjeżdżał pod górę. Jest to nierozsądne żądanie,

— A więc jechał pan powoli? — spytał Hanaud. Nie cze­kając odpowiedzi, skinął na Ricarda i powiedział do dyrektora:

— Pan Besnard Na pewno za parę chwil tu będzie i pośle po sędziego śledczego. Nam już nic nie pozostaje do zrobienia.

Powrócili do pokoju Ricarda. Tu detektyw upadł na krze­sło. Na dole w obecności doktora opanowywał się. Teraz ner­wy wzięły górę.

— To jest straszne, — szeptał. — Biedna kobieta! I to ja ją sprowadziłem do Aix. Stało się to z powodu mojej nieostroż­ności. Lecz któżby pomyślał?

Niespokojnie chodził, po pokoju.

— A jednak powinienem był o tern pomyśleć. Niezwykła odwaga była charakterystyką naszego zbrodniarza. Wiedzia­łem o tym i zlekceważyłem to sobie. Teraz mamy drugą zbrodnię.

Może ta szpadka naprowadzi na ślady morderstwa — zau­ważył Ricardo.

— Nie bądź pan dzieckiem. Ta szpadka? Jakże ona może nam dopomóc? Nóż prędzej, lecz szpadka nie.

— A przecież w Aix niema tylu sklepów, gdzie mają na składzie kuchenne szranki. Nie często ich też żądają i będą w sklepie pamiętali, kto ją kupił.

— A skąd pan ma tę pewność, że została ona niedawno ku­piona? — zawołał zniecierpliwiony Hanaud. — Nie mamy tu do czynienia z człowiekiem, który by w tak naiwny sposób oddał się w ręce policji. Jakżeż często muszę to panu powta­rzać?

Gwałtowność Hanauda dotknęła Ricarda.

— Jeżeli1 więc jej nie kupił, w jaki sposób ją dostał? — pytał uparcie.

— Mój Boże, czyż nie mógł jej ukraść, z tego lub jakiego innego hotelu w Aix? Czy przypuszcza pan, że zauważono by brak takiego rożenka? Wielu ludzi jadło dziś w Aix nerki z rożna na śniadanie. Prócz tego zresztą nie tylko śmierć tej biednej kobiety mnie niepokoi. Straciliśmy możność dowiedze­nia się czegoś od niej. Miała nam coś do powiedzenia o Celji, czego się nigdy już nie dowiemy. Musimy zacząć znowu wszystko od początku, a na to, zapewniam pana, nie mamy czasu.

Zakrył twarz rękami i jęknął. Jego rozpacz była tak głęboka i tak szczera, że Ricardo, sam przejęty do głębi śmier­cią Marty Gobin, musiał go pocieszać.

— Nie mógł pan przecież przewidzieć, że o trzeciej popołudniu w Aix…

Hanaud niecierpliwie przerwał mu.

– Niema usprawiedliwienia. Powinienem byt to przewi­dzieć Och! Ale teraz będę bez litości. Nagle twarz jego zmieniła wyraz. Jakiś błysk nadziei ja ożywił. Wskazał drżącym palcem na stoliczek, na którym leżała nienaruszona poczta Ricarda.

– Zaglądał pan do swoich listów dziś rano? – zapytał.

– Nie. Przyszedł pan, gdy jeszcze leżałem w łóżku; do­tychczas nie myślałem a nich.

Hanaud podszedł do stolika i patrząc na listy nagle wykrzyknął. A w wielkiej kopercie, — głos jego drżał – i marka szwajcarska.

Ricardo jednym skokiem znalazł się przy stoliku i rozer­wał kopertę. Wyjął długi list, pisany nieznanym mu pismem.

Przeczytał pierwsze zdanie.

Piszę co widziałem wczoraj wieczór i nadaję list ten

natychmiast, aby nikt mnie z tymi wiadomościami me uprzedzi. Przyjadę sama jutro odebrać pieniądze .

Hanaud przerwał stłumionym okrzykiem.

_ Spójrz pan na podpis, prędko!

Ricardo rzucił okiem na koniec listu.

— Marta Gobin.

– A więc przecież dowiemy się, co miała nam do powie­dzenia. — rzekł Hanaud wzruszonym głosem. Pobiegł dr. drzwi, wyjrzał na korytarz i zamknął je na klucz.

— Prędzej! Nie możemy zwrócić życia tej kobiecie, lecz może uda nam się jeszcze… — nie zakończył zdania.

Wydarł list z rąk Ricarda i usiadł przy stole Poprzez je­go ramię Ricardo czytał z nim razem. Był to długi lis , co chwila odbiegający od tematu, który miejscami wprawiał ich w rozpacz swoją rozwlekłością, to znowu rozgorączkowany przytaczanymi faktami.

Adres nadawcy wskazywał skromne przedmieście Genewy położone na wschodnim wybrzeżu jeziora Oto treść jego: .Mieszkamy na ulicy, położonej nad jeziorem, niedaleko przystanku tramwajowego. Jest to bardzo przyzwoita ulica, za­pewniam pana, z hotelem na rogu i kilku bardzo porządnymi domami. Nie chcę jednak wprowadzać pana w błąd i przed stawiać siebie i męża jako coś lepszego niż jesteśmy w rzeczy­wistości. Nasz dom nie leży w eleganckiej części tej ulicy. Przeciwnie jest to mały domek i widok na jezioro zasłaniają nam te lepsze damy z naprzeciw. Mój mąż, który był urzędni­kiem w jednym z największych banków w Genewie, zachoro­wał na wiosnę i od trzech miesięcy nie opuszcza domu. Pienię­dzy nie mieliśmy nigdy za wiele, nie mogłam więc sobie po­zwolić na pielęgniarkę i sama musiałam go pielęgnować. Gdy­by pan był kobietą, wiedziałby pan, jak przykrymi są męż­czyźni chorzy, jak są wymagający. Kobieta, która ich pielęgnu­je niewiele ma urozmaicenia. Jestem więc w domu cały dzień i jedyną moją rozrywką jest przypatrywanie się moim sąsia­dom. Nie weźmie mi pan tego chyba za złe.

Przed miesiącem dom wprost naprzeciw nas został wy­najęty razem z meblami na lato, przez jakąś panią Rossigno. Jest to wdowa. Ostatnimi czasy jakiś młody człowiek odwie­dzał ją często popołudniu, a sąsiedzi sią zdania, że jest to jej narzeczony. Ja jednak nie wierzę. Jest to młody człowiek oko­ło lat trzydziestu o czarnych włosach, małym czarnym wą­siku, bardzo przystojny i ujmujący. Pani Rossignol jest na- pewno o jakich pięć do sześciu .lat starszą od niego. Jest to ruda kobieta, wygląda jak prostaczka i bardzo wyzywająco. Od pierwszego wejrzenia nie podobała mi się. Nie należy z pewnością do tego samego towarzystwa, co ten młody czło­wiek, który podobno ma się z nią żenić. Nie, Adela Rossignol nie przypadła mi do gustu, wcale nie“.

Gdy doszli do tego punktu, Hanaud przerwał czytanie.

— A więc nazywa się naprawdę Adela, — szepnął.

Hanaud skiną? głową z dziwnym uśmiechem.

— Tak, w tym wypadku mówiła prawdę. Zauważyłem to od razu.

— Lecz mówiła, że Adela była brunetką — zauważył Ricardo.

— W tym wypadku kłamała — odpowiedział obojętnie Hanaud ? czytał dalej.

„Wiem Na pewno, że na imię jej jest Adela, bo często sły­szałam, że tak wołała ją służąca. Wprost po imieniu, bez naj­mniejszego uszanowania. To dziwne, nieprawda, aby stara posługaczka nazywała swoją panią Adela, wprost Adela. To właśnie nasunęło mi myśl, że Adela nie jest odpowiednim towa­rzystwem dla tego pana, który ją odwiedzał. Nie wierzę w to jeszcze, żeby się mieli pobrać. O! a mój instynkt nigdy mnie nie myli w takich wypadkach. Zresztą u dzisiejszych młodych lu­dzi niczego przewidzieć nie można, najporządniejszy chłopak potrafi się zakochać w najwstrętniejszej kobiecie. A więc i to małżeństwo nawet jest możliwe. Lecz gdyby się pobrali, wąt­pię, czy byliby szczęśliwi.

Oprócz tej starej jest tam jeszcze jeden służący, Hipolit, który sprząta i powozi, gdy zachodzi tego potrzeba. Zupełnie na miejscu człowiek, o dobrem wychowaniu. Zawsze zdejmuje kapelusz, gdy p. Rossignol wychodzi z domu. W nocy śpi w samym domu, mimo tego, że stajnia jest na drugim końcu ogrodu. Przypuszczam, że jest to syn tej starej posługaczki. Jest to młody człowiek, zawsze ze siebie zadowolony, cieszą­cy się wiekiem powodzeniem u wszystkich pokojówek na na­szej ulicy. Powóz i konie są wynajęte i nie są własnością p. Rosgriol.

Ricardo znowu przerwał czytanie.

— A więc mamy ich wreszcie! Ruda kobieta, która na­zywa się Adela, a młody człowiek o czarnym wąsiku to na- pewno ten, który prowadził automobil.

Hanaud zniecierpliwiony, ruchem ręki przerwał potok słów Ricarda i obaj czytali dalej

„O trzeciej popołudniu we wiórek pani Adela wyjechała gdzieś powozem. Powóz nie powrócił już aż do wieczora; było to niezwykłe, żeby powóz czekał na nią tak długo w mieście. Położyłam się spać o jedenastej, lecz w nocy mąż mój czul się niedobrze i musiałam wstać, by podać mu lekarstwo. Śpimy we frontowym pokoju i podczas gdy szukałam zapałek na. stole, usłyszałam turkot kół na ulicy. Podeszłam do okna i uchy­liwszy nieco firanki wyjrzałam. Mąż mój niecierpliwił się okropnie i gniewał, że nie zapalam światła i nie podaję mu le­karstwa. Wspominałam już jak nieznośni są chorzy mężczy­źni. Wiecznie narzekają i nie pozwalają biednej kobiecie wyj­rzeć nawet przez okno, gdy jej to sprawia przyjemność. Ale co zrobić, nigdy nie można im dogodzić, to stara rzecz. A je­dnak jak dobrze zrobiłam, wyglądając z za firanki przez okno! Gdybym była posłuchała mego męża, byłabym straciła 4000 franków. 4000 franków jest to poważna suma dla biednej ko­biety z chorym mężem.

Powóz zatrzymał się przed domem pani Rossignol; prawie jednocześnie stara Janowa otworzyła bramę, chociaż dom ca­ły był nieoświetlony. To bardzo mnie zdziwiło, bo ilekroć pani Rossignol wracała późno do domu i w oknach już nie było światła, otwierała sobie sama bramę. Tym razem w domu i o tak spóźnionej porze służąca na nią czekała. To było przecież niezwykłe. Jednocześnie otworzyły się drzwicz­ki powozu i jakaś młoda kobieta wyskoczyła z niego szybko na ulicę. Koniec jej sukni zaczepił się w drzwiczkach, odwróciła się i wyrwała go. Noc była jasna. Koło drzwi pani Rossignol palta się latarnia. Gdy się odwróciła, ujrzałam wyraźnie jej twarz pod dużym zielonym kapeluszem. Była to młoda, ślicz­na twarzyczka blondynki. Nosiła biały płaszcz koronkowy; płaszcz był otwarty i wyglądała spod niego blado zielona wieczorowa suknia. Gdy podniosła suknię, zobaczyłam błysz­czące klamry na jej pantofelkach. Była to na pewmo owa młoda dziewczyna, której pan poszukuje, jestem tego pewna. Stała chwilkę bez ruchu, czekając, dopóki pani Rossignol nie wy­siądzie. Byłam zdziwioną widząc tę młodą panią tak dystyngowaną i wytworną w towarzystwie pani Rossignol. Potem podniósłszy suknię prędko i lekko wbiegła do ciemnego domu. Miałam wrażenie, że jej bardzo na tern zależało, żeby jej nikt nie zobaczył. Gdy więc przeczytałam pańskie ogłoszenie, byłam pewna, że tylko o tę panią może1 panu chodzić. Czeka­łam jeszcze parę chwil, aż powóz odjechał w kierunku stajni. W żadnym z pokoi frontowych niie zapalono światła. Mąż mój tak się niecierpliwił, że musiałam odejść od okna, zapalić światło i podać mu lekarstwo. Zegarek leżał na stoiku nocnym i zobaczyłam!, że było pięć minut przed trzecią. Jak tylko będę wiedziała, kiedy mogę opuścić mego męża, zatelegrafuję do pana.

Łączę wyrazy prawdziwego poważania i kreślę się

Marta Gobin.

Hanaud podniósł głowę z wyrazem nieopisanego zdzi­wienia. Lecz Ricardo niczemu się nie dziwił. Miał tu zeznanie bezstronnego świadka, niepowodowanego zazdrością, jak Hele­na Vauquier. Potępiało ono ostateczne Celję i uzupełniało doskonale inne dowody, jak ślady przed oknami salonu itp. Nie pozostawało nic innego, jak zarządzić aresztowanie na­tychmiastowe Celji.

— Fakty te przemawiają za pańską teorią, pianie Hanaud. Ów młody człowiek z czarnym wąsikiem nie zajechał owej nocy do domu w Genewie. Na pewno gdzieś na drodze w po­bliżu Genewy spotkał powróz. Zawrócił automobil do Aix. Lecz nie! — przerwał nagle. — Jesteśmy na całkiem mylnej drodze. Zajechali do domu przecież dopiero pięć minut przed trzecią!

Pięć minut przed trzecią to obalało całą teorię Hanauda o automobilu. Mordercy opuścili willę między jedenastą a dwunastą. Wóz o sile 60 koni, droga była dobra, a jednak po­dróżni. zajechali do domu dopiero o 3-ej. Oprócz tego auto­mobili był w Aix już o czwartej. Widoczne było, że nie jechali tym automobilem.

— Zapomina pan, że czas genewski różni się o godzinę od czasu we Francji — krótko odpowiedział Hanaud. Miało się wrażenie, że treść listu go rozczarowała. — Trzy na trzecią ma zegarku pani Gobin byłoby trzy na drugą wedle naszego czasu.

Hanaud złożył list i powstał.

— Pójdźmy teraz. List ten zabieram ze sobą. — Hanaud rozejrzał ślę po pokoju i podniósł rękawiczkę, leżącą na stole. — Zapomniałem ją tutaj — zauważył ś włożył do kieszeni. — Gdzież jest depesza Marty Gobin?

— Włożył ją pan przecież do portfelu.

— Ach, czy naprawdę? — Hanaud wyjął swój portfel i rzeczywiście znalazł tam depeszę. Twarz mu się rozjaśnia.

— To dobrze, — powiedział z zadowoleniem. — Wiemy teraz, ponieważ mam ten telegram przy sobie, że i Adela Rossignol musiała przesiać jakąś wiadomość o przejeździć Marty Gobin, tej niewygodnej sąsiadki. Wiadomość ta musiała być podana w jakiejś umówionej formie, i niestety dostała się do rąk mordercy Marty Gobin. — Nagle twarz jego stała się surową. — Teraz muszę go znaleźć, bo nie mogę mu wyba­czyć śmierci tej biednej kobiety, niewinnie zamordowanej nie­mal w naszych oczach, w tak nielitościwy sposób. Nie, tego nigdy mu nie wybaczę.

Ricardo zastanawiał się, czy samo zamordowanie Marty Gobin tak oburzało Hanauda, czy też to, że został wykpiony i pobity. Lecz uważał, że lepiej było tej kwestii nie roztrząsać.

A teraz chodźmy, — powiedział Hanaud.

Zeszli do hallu hotelowego, skąd zwłoki Mrty Gobin zo­stały już usunięte. Życie hotelowe szło dawnym swym try­bem.

— To obojętne, — powiedział Hanaud.

Szybkim krokiem szli gościńcem, który spadał serpentyną do miasta. Za hotelem Hanaud‘a czekał automobil Ricarda.

— Musimy przedtem zajechać do kancelarii Besinarda. Bie­dny człowiek nie wie. kto była Marta Gobin i co ją sprowadziło do Aix i pewnie się biedzi nad rozwiązaniem tej zagadki. Oprócz tego muszę zatelefonować w ważnej sprawie.

Gdy ten potwierdził, wyszedł szybko głównymi drzwiami.

— Lecz jest przecież krótsza droga, — wołał Ricardo go­niąc za nim, — przez ogród i schodki.

— Czy pan Besnard już odszedł? — zapytał Hanaud portiera.

Przed kancelarią Besmarda Hanaud wysiadł i jakiś kwa­drans zabawił u komisarza. Gdy wychodził, spojrzał na zega­rek.

— Zdaje się, że zajedziemy na czas, — powiedział i wsiadł do wozu.

— Zamordowanie Marty Gobin w drodze do nas uspokoi naszych ptaszków. Pewnie już ogłoszono w wieczornej gaze­cie i nasi przyjaciele w Genewie ubawią się, czytając, że się jej pozbyli Nie wiedzą o tern, że Marta Gobin wczoraj jeszcze napisała ten list. A teraz jedźmy.

— Dokąd? zdziwił się Ricardo.

— Oczywiście, że do Genewy.

Dodaj komentarz