Nowiny z Genewy

5/5 - (4 votes)

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Nazajutrz rano pan Ricardo jeszcze leżał w łóżku, gdy do pokoju wszedł Hanaud z twarzą rozjaśnioną uśmiechem.

— Odeślij pan swego służącego — powiedział, a gdy zo­stali sami, wyjął z kieszeni gazetę, chwilkę powiewał nią żar­tobliwie przed oczyma Ricarda, a potem podał mu ją.

Ricardo przeczytał dokładny opis Celji Harland bez po­dania jej nazwiska, z dopiskiem, że każdy, kto by mógł podać jakąkolwiek wiadomość o niej ma się zwrócić do p. Ricarda, Hotel Majestic, a dostanie nagrodę -1000 fr.

Ricardo siadł na łóżku i spojrzał na Hanaud’a z oburze­niem.

— Pan to uczynił? — zapytał.

— Tak, ja.

— Jakiem prawem? — wykrzyknął Ricardo.

Hanaud z tajemniczą miną zbliżył się na palcach do łóżka.

— Zaraz panu to powiem, — szepnął z miną poufną, — Ale musi to pozostać między nami. Zrobiłem to, bo mam zmysł humoru.

—Nienawidzę rozgłosu publicznego, — powiedział cierpko Ricardo.

— A zresztą posiada pan potrzebne nam 4000 fr. Jak pan 'widzi, nic innego nile pozostawało mi do zrobienia. Gdybym był podał swoje nazwisko, wspólnicy, ci ludzie, których właśnie szukamy zawzięcie, przeczytaliby ten anons i dowiedzieliby się, że ja, sławny Hanaud ich ścigam; żadną miarą nie chciał­bym, żeby oni o tern wiedzieli. Prócz tego — tu głos jego brzmiał łagodniej — nie chcę jeszcze panny Celji kompromito­wać publicznie. Na to zawsze jeszcze będzie czas, gdy będzie musiała zeznawać przed sędzią śledczym.

Ricardo mruczał coś z niezadowoleniem, czytając jeszcze raz anons.

— Prócz tego opis jest niezupełny — powiedział. — Niema wzmianki o kolczykach brylantowych, które wówczas nosiła.

— Więc pan to zauważył — zawołał Hanaud z podziwem. — Widzę, że zbliża się chwila, gdy pan nabędzie więcej wpra­wy, a ja będę musiał dzielić się z panem moimi wawrzynami. Ale co do kolczyków, to muszę panu powiedzieć, że panna Celja ich nie nosiła, gdy opuszczała Willę Róż.

— Ale przecież — jęknął Ricardo — szkatułka na toaletce była pusta.

— Lecz mimo to, wierz mi 'pan, nie nosiła ich — po­wtórzył Hanaud z przekonań em.  –

— Skądże pan o tern wie? — zawołał Ricardo, wpatrując się w niego z podziwem. — Skądże pan może to wiedzieć?

— Ponieważ — powiedział detektyw z majestatyczną te­atralną pozą — ponieważ jestem kapitanem okrętu.

Ricardo znów się nadąsał.

— Nie lubię, jak ze mnie żartują — powiedział z taką god­nością, na jaką tylko mu pozwalały rozburzone włosy i nocna koszula. Rzucił -raz jeszcze okiem na gazetę i zauważył coś, co znowu wprawiło go w niebywałe zdumienie.

— Ależ to jest wczorajsza gazeta — zawołał.

— Tak jest, wczorajsze wieczorne wydanie, drukowane w Genewie.

— Drukowane, wydane i sprzedawane w Genewie — uzu­pełnił Hanaud z uśmiechem. .

— Kiedy, u diabła posłał pan to ogłoszenie?

— Pisałem list podczas śniadania — tłumaczył Hanaud. — List ten był do człowieka, którego prosiłem, by telegraficznie podał anons.

— I pan nam o tern nic nie powiedział? — mruknął Ri­cardo.

— I czy nie miałem racji? Pan byłby Na pewno zabronił mi użyć pańskiego nazwiska.

Ricarda oburzenie już się ulatniało, bo wpadło mu na myśl, że przecież anons ten wysuwał go na pierwszy plan.

— Aż tak dalece nie byłbym się panu sprzeciwiał — po­wiedział już z uśmiechem i wstał z łóżka.

— Może pan w saloniku poczeka, podczas gdy się ubiorę.

— Tak, rzeczywiście. Wypocznę trochę. Zamówiłem so­bie już nawet czekoladę. Spodziewam się, że pan wkrótce do­stanie jakąś wiadomość, bo już wczoraj wieczór ogłoszenie było znane w całej Genewie.

— Ricardo ubrał się tym razem z niezwykłym pośpiechem i wyszedł do Hanaud’a.

— Czy nic nie przyszło? — zapytał.

— Nie, ale czekolada jest bardzo dobra, lepsza od tej, któ­rą dostaję w moim hotelu.

— Na miłość Boską, — zawołał Ricardo, drżąc z irytacji, Pan spokojnie sobie chwalisz czekoladę, gdy mnie ręce drżą ze zdenerwowania .

— Znowu muszę panu przypomnieć, że pan jesteś amato­rem, a ja zawodowcem.

Ale gdy czas mijał, spokój zawodowca opuszczał detek­tywa. Zaczął wsłuchiwać się w odgłosy kroków na korytarzu i wyglądać od czasu do czasu oknem, zjadając raczej papierosy, niż je paląc. O jedenastej służący Ricarda wszedł do pokoju z depeszą. Ricardo wyrwał mu ją.

— Spokojnie przyjacielu — powiedział Hanaud.

— Ricardo drżącymi palcami rozerwał depeszę a podsko­czył na krześle. Bez słowa podał ją Hanaudowi.

Depesza była wysłana z Genewy i brzmiała następująco:

— Przyjeżdżam po trzeciej. Oczekujcie mnie. Marta Go- hin.

Hanaud skinął głową.

— Spodziewałem się tego, — powiedział spokojnie.

— Czy mam posłać po Wethermilla? — zapytał Ricardo.

— Jak pan sobie życzy,— odpowiedział detektyw, wzru­szając ramionami. Dlaczego wzbudzać w nim nadzieję, która za godzinę lub dwie może być zniweczona? Zastanów się pan; Marta Gobin ma nam coś do powiedzenia. Przypomnij pan sobie tych osiem punktów, które pan wypisał w kasynie i po­wiedz pan, czy to, co Marta Gobin ma nam do powiedzenia, uniewinni pannę Celję, czy raczej dowiedzie ostatecznie jej wi­ny. Namyśl się pan dobrze nad tern. Jeżeli pan przypuszcza, że dobrze będzie wprawić pańskiego przyjaciela w najwyższy nie­pokój, aż do przyjazdu Marty Gobrn, by później pogrążyć go jeszcze bardziej w rozpaczy, zawołaj go pan. Pozostawiam to pańskiej decyzji. Przeciwnie, jeżeli pan sądzi, że lepiej Wethermilla nie uwiadamiać, aż nie dowiemy się o ostatecznym wyni­ku, zostaw go pan w spokoju. Zgadzam się na wszystko.

Ricardo kręcił się na krześle. Powaga, z jaką Hanaud to mówił, zrobiła na nim widoczne wrażenie. Nie miał ochoty wziąć na siebie odpowiedzialności ze decyzję. Lecz Hanaud cze­kał na odpowiedź.

W reszcie zadecydował:

— Dobrze, dobre nowiny nie stracą ze swej wartości, gdy w godzinę później mu się oznajmimy; ze złymi niema się co śpie­szyć. Wiedziałem, że pan zadecyduje. — powiedział Hanaud z uznaniem, potem wziął z półki rozkład pociągów. — Przyjedzie z Genewy przez Kuluzę. Zobaczmy. — Przerzuciwszy kil­ka kartek znalazł pociąg. — Jest, siedem minut po trzeciej przychodzi z Kuluzy do Aix. Tym przyjadzie. Czy pan ma automo­bil?

— Tak.

— Więc dobrze; przyjedzie pan automobilem po mnie do hotelu puaktualnie o trzeciej. Pojediziemy na dworzec i obej­rzymy sobie przyjezdnych. Może w ten sposób zyskamy jakieś dane, co do osoby, która do nas się zwraca. Może to być dla nas wielką pomocą. A teraz pana opuszczę, gdyż mam jesz­cze dużo roboty. Po drodze wstąpię do Wethermilla i powiem mu, że nie ma jeszcze żadnych wiadomości.

Wziął kapelusz i laskę i stal chwilkę, wyglądając przez okno. Wreszcie przerwał milczenie.

— Okno pańskie wychodzi na Mont Revard. Zdaje mi się jednak, że widok pana Wethermilla na ogród i miasto jest ład­niejszy — mówiąc to wyszedł z pokoju.

Punktualnie Ricardo zajechał przed hotel, w którym mie­szkał Hanaud. Pojechali razem na stację. Czekali przy wejściu, gdzie podróżni oddawali swoje bilety. Pomiędzy innymi kob eta w średnim wieku, małego wzrostu, skromnie ubrana, zwróciła ich uwagę. Widocznie się śpieszyła, Wychodząc zapytała portiera.

— Czy bardzo daleko do hotelu Majestic?

Ten odpowiedział, że hotel ten znajduje się na końcu mia­sta i że droga jest dość stroma; radził jej, by pojechała omnibu­sem hotelowym.

Omnibus musiał jednak czekać na bagaż podróżnych, a ko­bieta ta zbyt się śpieszyła. Skinęła na dorożkę i pojechała.

— A teraz wsiadajmy prędko do automobilu, będziemy je­szcze gotowi na jej przyjęcie, — powiedział Hanaud. Parę me­trów za stacją minęli karetkę, jadącą powoli pod górę.

— Wyglądała uczciwie,— powiedział Hanaud z westchnie­niem ulgi, — jest to mieszczanka, której zależy na zarobieniu 4000 fr.

Za kilka minut byli w hotelu.

— Możliwe, że automobil będzie nam potrzebny po odej­ściu Marty Gobin, — zauważył Hanaud.

Ricardo dał zlecenie szoferowi, by automobil czekał.

— Nie, lepiej niech czeka w uliczce za moim hotelem tam nie będzie tak widoczny. Czy benzyna wystarczy na dłuższą podróż?

Ricardo dał odpowiednie zlecenie swojemu szoferowi i we­szli do hotelu. Przez oszklone drzwi zauważyli Wethermilla, który palił cygaro, popijając kawę. Ricardo ze współczuciem pokazał go Hanaudowi.

— Wygląda, jak gdyby nie był spał tej nocy. — powie­dział.

Hanaud skinął głową, lecz pośpieszne pociągnął Ricarda za sobą na schody.

— Zbliżamy się do końca tej sprawy; te dwa dni były dla niego niezwykle ciężkie, poznać to po nim. Jestem wdzięczny P. Wethormiliowi, że nam tak mało przeszkadza. Zwykle łu­dzę zrozpaczeni są ciężarem dla otoczenia. Lecz zbliża się już koniec; kto wie, może za jedną lub dwie godziny będę miał no­winy.

Mówił z wielkim współczuciem. Obaj tymczasem weszli do pokoju Ricarda.

Po raz drugi tego dnia spokój zawodowca opuścił detekty­wa. Okno Ricarda wychodziło na główną bramę hotelową. Ha­naud co chwila wychylał się przez okno, by śledzić czy doroż­ka nie zajeżdża.

— Połóż pan pieniądze na stole. — powiedział szybko do Ricarda, — to ją nakłoni, żeby wszystko powiedziała co wie.

Tak dobrze, — jeszcze jej nie widać.

— Droga ze stacji jest dość długa i bardzo stroma.

— Ma pan rację, — odpowiedział Hanaud. – Nie będziemy jej onieśmielać, siedząc tak około stołu jak sędziowie. Pan zaj­mie miejsce w tym oto fotelu.

Ricardo usiadł na wskazanym miejscu, założył ręce z mina poważną.

— Tak, tylko niezbyt po sędziowsku. Ja siądę tu przy sto­le. Cokolwiek pan będzie mówił, niech się pan stara jej nie prze­straszyć”.

Hanaud usiadł na krześle, które dla siebie przygotował.

— Marta Gobin powinna siedzieć naprzeciw mnie z twarzą w świetle.

Wstał i przygotował krzesło dla Marty Gobin.

— Powtarzam raz jeszcze tylko jej nie onieśmielać. Jestem niespokojny; wszak tyle zależy od tej rozmowy.

I znów podbiegł do okna.

Ricardo nie ruszał się z miejsca. Układał w myśli szereg pytań, które miał zamiar jej postawić. On przecież miał pro­wadzić rozmowę. Czuł się pewnym siebie. Niezwykłej wagi fakty zostaną wyświetlone jego zręcznymi pytaniami. Hanaud niepotrzebnie się obawa, nie przestraszy jej, będzie uprzejmy, będzie wprost ujmujący. Delikatnie i miękko wydostanie od niej najbardziej skryte myśli. Każdy nerw jego drżą! na myśl o tej dramatycznej sytuacji.

Nagle Hanaud wychylił się z okna.

— Jedzie, jedzie, — powiedział swym gorączkowym szep­tem. — Widzę, jak się dorożka zbliża.

Za chwilę słychać już było turkot kół na bruku. Widział jak Hanaud wychylał się jeszcze bardziej z okna, tupiąc z nie­cierpliwości nogami.

— Teraz zatrzymuje się przed bramą, — i przez parę se­kund milczał. Sta), patrząc dalej na dół, plecami zwrócony do Ricarda. Wtem z dzikim, przerażającym okrzykiem zatoczył się do pokoju. Twarz jego była trupio blada, oczy pełne prze­rażenia.

— Cóż się stało? — zawołał Ricardo, zrywając się na równe nogi.

— Wynoszą ją z dorożki! ona się nie rusza! Wynoszą ją! Przez chwilę patrzał w twarz Ricarda, jak gdyby osłupiały z przerażenia. Potem wybiegł na schody, a za nim Ricardo.

Na korytarzu było zamieszanie. Ludzie biegali w różnych kierunkach; słychać było zirytowane głosy. Gdy przechodzili przy drzwiach oszklonych zauważyli Wethermilla, który rów­nież zerwał się. Dowiedzieli się wszystkiego, zanim dobiegli do wejścia hotelu. Jakiś powóz zajechał przed hotel, a w nim znaleziono trupa jakiejś zamordowanej kobiety.

— Powinna była przyjechać omnibusem, — powtarzał Hanaud bezmyślnie. Stracił zupełnie panowanie nad sobą.

Dodaj komentarz