Flaszka aluminowa

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

— Telefonowałem do Lemerra, szefa policji w Genewie — powiedział Hanaud, gdy wóz ruszył drogą, prowadzącą do Annecy. Przed zapadnięciem nocy do niczego się nie zabiorą.

Mimo pozornego spokoju głos jego drżał ze zdenerwowa­nia. Pochylony naprzód wytężał wzrok, jak gdyby chciał uj­rzeć już Genewę.

Ricardo był nieco rozczarowany. Rozpoczynali wielką wyprawę do Genewy, jechali przecież aresztować Celję i jej wspólników, a Hanaud nawet nie był przebrany. Zdaniem Ricarda Hanaud lekceważył sobie wprost ważność tej ekspedy­cji. Bo, czyż nie było to lekceważeniem, że wielki detektyw wyruszał na obławę bez żadnych akcesoriów, bez fałszywej brody choćby.

— Lecz, drogi przyjacielu, dlaczegóż miałbym się prze­bierać, — tłumaczył się Hanaud. — Mam ochotę zjeść kolację w restauracji nad jeziorem zanim się ściemni, a nie jest przy­jemnie jeść zupę z przyprawioną brodą. Czy pan kiedy pró­bował w ten sposób jeść. Poza tern zwraca to zanadto uwagę każdego, ponieważ natychmiast poznaje się, że broda jest fałszywą.

Dziś wieczór zależy mi na tym, by nikt nie poznał we mnie detektywa; nie mogłem więc użyć żadnego prze­brania.

— Widzę, że z pana prawdziwy humorysta.

— Brawo! teraz pan mnie przejrzał, — zawołał Hanaud z udanym podziwem. — Zresztą ja sam powiedziałem panu już dziś rano, że to jest główny rys mego charakteru.

Za Annecy dojechali do mostu granicznego. Na końcu mo­stu wóz zatrzymano, przystąpił urzędnik celny, zapytał o na- nazwiska zajrzał pobieżnie do wozu i dał znak, że mogą dalej jechać.

— Pan widzi, jak pobieżnie to się tu odbywa, — zwrócił uwagę Hanaud.

Wóz ruszył z silnym wstrząśnieniem, tak że Ricardo i Hanaud uderzyli o siebie. Ricardo poczuł coś twardego w kie­szeni bocznej Hanaud‘a.

— Więc ma je pan ze sobą?

— Cóż takiego? Nie rozumiem pana.

— Kajdanki?

Detektyw bez fałszywej brody, toby jeszcze mogło ujść. ale brak kajdanków w kieszeni byłby już nie do wybaczenia. Hanaud jednak pocieszył Ricarda, pokazując mu ów twardy przedmiot; nie były to wprawdzie kajdanki, ale przyrząd rów­nie odpowiadający groźbie sytuacji, mianowicie nabity re­wolwer.

— A więc będziemy w niebezpieczeństwie? — zapytał Ri­cardo z dreszczem emocji. Powinienem był także wziąć re­wolwer.

— Nie, bo wtedy dopiero groziłoby nam niebezpieczeń­stwo — zauważył detektyw.

Gdy mrok zapadał, dojechali do Genewy i zajechali wprost do restauracji1 nad jeziorem. Weszli na terasę. Mały. gruby człowieczek który siedział sam przy narożnym stoliku wstał na ich przywitanie.

— Mój przyjaciel, pan Lemerre, przedstawił go Hanaud swemu towarzyszowi.

Niewiele osób było w restauracji. Usiedli przy odosobnio­nym stoliku, tak że mogli mówić spokojnie, nie bojąc się pod­słuchania.

„    — I cóż nowego? — zapytał Hanaud.

— Nic — odpowiedział Lemerre. — Nikt domu nie opu­ścił i nikt nie wszedł do niego.

— A gdy coś zajdzie podczas naszego obiadu?

— Dowiemy się zaraz o tym, — odpowiedział Lemom.’. — Spójrz pan na tego człowieka, który się przechadza pod drzewami. Zapali on na znak zapałkę.

— A więc dobrze, — powiedział Hanaud. — Teraz zjedzmy spokojnie obiad.

Zawołał kelnera i zamówił. Było już po siódmej, gdy za­częli jeść. Zmrok coraz bardziej zapadał. Na ciemnym tle wę­dy zadrżały odbicia świateł. Przejeżdżały łodzie gwarne z muzyką i śpiewami. Różnokolorowe lampiony pojawiały się tu i owdzie. Hanaud jedynie starał się podtrzymywać roz­mowę w tonie banalnym i lekkim. Lecz widocznym było, że i on nadrabiał miną. Ręce jego drżały nerwowo i od czasu do czasu dreszcz wstrząsał jego ramionami. I on także ocze­kiwał w największym napięciu nerwów, aż zapadnie noc.

— Jedźcie, jedźcie, przyjaciele, — zachęcał, sam jednak miłe mógł niczego przełknąć.

Nagle I.emerre odezwał się tonem jak gdyby mówił o rze­czy zupełnie obojętnej.

— A więc kosztowności pani Dauvrey jednak nie zostały skradzione?

Hanaud zerwał się; nóż i widelec głośno uderzyły o talerz, twarz jego zmieniła się, stała s:ę trupio bladą.

— Skądże się pan o tym dowiedział?

— Przeczytałem to w dzisiejszej wieczornej gazecie. Zna­leziono je w skrytce1 pod podłogą w’ sypialnym pokoju.

Podczas gdy Lemerre to mówił, chłopiec sprzedający ga­zety wykrzykiwał tę wiadomość. Lemerre był przerażony zmienionym wyglądem Hanauda.

— Czy to może przeszkodzić sprawie — zapytał.

— I bardzo nawet. — Hanaud powstał od stołu.

Chłopak zbliżał się, każde słowo słyszeli już wyraźnie.

— Morderstwo w Aix! Znalezienie klejnotów.

— Musimy pójść — szepnął Hanaud ochrypłym głosem— tu chodzi o życie i śmierć.

— Nie ja posłałem tę wiadomość — powiedział przerażo­ny Ricardo. — Nie miał pojęcia, co Hanaud miał na myśli, lecz czuł potrzebę uniewinnienia się jak najprędzej.

— Wiem całkiem dobrze, że to nie pan — uspokoił go Hanaud. Poprosił o rachunek.

— Kiedy gazeta ta wyszła?

— O siódmej — odpowiedział Lemerre.

— A więc od pół godziny wywołują to już po ulicach Ge­newy! — Z niecierpliwością woła! o rachunek. — To sprytny kawał — mruczał znowu ze wściekłością. — Ten człowiek bije mnie na każdym kroku. Przedsięwziąłem wszelki; środki ostrożności, ażeby wiadomość ta nie mogła zostać podaną da­lej, zrobiłem wszystko, żeby ów człowiek byt powiadomiony, że podanie jakiejkolwiek wiadomości groziłoby mu natychmiastowym odkryciem i oto wiadomość ta przedostała się jedną jedyną drogą, której nie przewidziałem.

Morderstwo w Willi Róż i tajemnica otaczająca je wy­wołały zrozumiałe zainteresowanie. Wiadomość ostatnia jesz­cze bardziej zainteresowanie zwiększyła. Grupa ludzi obok chłopca, roznoszącego gazety, powiększała się i białe arkusze powiewały w rękach każdego.

— W tej chwili cała Genewa i okolica czyta tę gazetę.

— 1 któż mógł to zdradzić? pytał Ricardo.

Hanaud roześmiał mu się w twarz, lecz śmiech ten nie był wcale wesoły.

— No, wreszcie! — zawołał, gdy kelner przyniósł rachu­nek. Gdy go wyrównali, światło zapałki zabłysło pod drze­wami.

— Sygnał, — powiedział Lemerre.

— Wyjdźmy spokojnie, byśmy nie zwrócili uwagi na siebie.

Wszyscy trzej wyszli, zachowując jak największy spokój. Na dole przyłączył się do nich ów mężczyzna, który dat sygnał.

— Służący Hipolit kupił gazetę wywoływaną przed do­mem i prędko wrócił do domu.

— Kiedy to było? — zapytał Lemerre.

Człowiek wskazał na chłopaka, który opodal stał bez tchu oparty o rower.

— Dopiero co przyjechał z tą wiadomością.

— Chodźcie za mną, — powiedział Lemerre.

Parę kroków dalej schody prowadziły do małej drewnia­nej przystani. Zeszli. Kilka łodzi stało przy brzegu. Lemerre skierował się ku elektrycznej łodzi motorowej. Siedziało w niej dwóch policjantów w cywilu i trzeci człowiek, którego Ricardo zaraz poznał.

— To ten sam człowiek, który odnalazł sklep, gdzie sznur był zakupiony? — zapytał Hanauda.

— Tak jest, to jest Durette. Jest on tutaj już od wczoraj.

Gdy wszyscy weszli na pokład, łódź zawróciła i szybko oddaliła się. Wesołe światła restauracji i sklepów pozostały w tyle i powoli zaczęły ich ogarniać ciemności. Lekki wiaterek powiewał. Nad nimi na ciemno niebieskim niebie świeciły gwiazdy

— Obyśmy ty’ko zajechali na czas — powiedział Hanaud.

— I jak — przytakiwał Lemerre a głosy ich były dziwnie poważne.

Po chwili na znak Lemerra łódź zwróciła się ku brzegowi i zwolniła biegu. Przepchali już obok wielkich willi i jechali teraz wzdłuż wąskich ogródków, schodzących od małych dom­ków do jeziora Przy każdym z nich była drewniana przystań. Na ponowny znak Lemerra łódź zwolniła biegu, tak, że płynęła niemal bez szmeru; poruszała się po wodzie, jak cień, Lemer­re dotknął ramienia Hanauda i wskazał mu jeden z domków. Dom był1 ciemny, oprócz dwóch okien: jednego na drugim piętrze, gdzie z poza żaluzji wydobywało się światło i jedne­go oświetlonego okna w parterze.

— Czy front domu jest strzeżony? — zapytał Hanaud.

— Tak — odpowiedział Lemerre. Ricardo drżał cały.

Łódź dopłynęła do przystani i zatrzymała się w cieniu drzew. Hanaud zwróci? się do towarzyszy z palcem na ustach. Coś zabłysło w jego ręku. Był to rewolwer. Ostrożnie wszy­scy wysiedli i weszli do ogrodu. Pierwszy Lemerre, potem Hanaud za nimi Reardo i ów człowiek, który dawał sygnały. Reszta w liczbie trzech pozostała w łodzi.

Trzymając się blisko muru. ruszyli w kierunku domu. Za każdym szmerem Ricardo truchlał ze strachu. Raz Lemerre przystanął, jak gdyby mu s:ę wydawało, że grozi jakieś nie­bezpieczeństwo. Potem dalej się skradał. Ogród był zaniedba­ny, zarośnięty krzakami. Ricardo za każdym krokiem wy­czuwał niebezpieczeństwo. N:gdy nie był jeszcze w:i takich opałach. On, wykwintny mieszkaniec Grosvemorsguaru, skra­dał się w towarzystwie policjantów do podejrzanego domu w Genewie. To była niezwykła sytuacja, Naprzemian odczu­wał obawę i podniecenie, lecz nad wszystkim górowała du­ma człowieka, który czuje, iż czyni coś nadzwyczajnego.

— Ach. gdyby moi przyjaciele mogli mnie teraz widzieć— myślał sobie. Jego próżności schlebiało to wszystko w naj­wyższym stopniu. Biedni chłopcy, jeżdżą na jachtach, grają w golfa, a on przeżywa tak nadzwyczajną przygodę, śledzi złoczyńców, narażając życie!

Lemieirre przerwał te przyjemne rozmyślania. Zatrzymali się. Dosięgli miejsca, gdzie mur ogrodowy dotykał ściany. Zamienili kilka słów szeptem i ruszyli dalej w kierunku oświetlonego okna w parterze. Gdy Lemerre dotarł do niego, zatrzymał się, podniósł głowę i zajrzał ostrożnie przez okno do pokoju. Gdy światło padło na jego twarz, Ricardo z napię­ciem ją obserwował. Lemerre rozglądał się po pokoju bez ża­dnych środków ostrożności. Wreszcie odstąpił od okna i znalazł się poza obrębem światła.

— Pokój jest pusty — szepnął.

Hanaud zwrócił się do Ricarda.

— Niech pan się trzyma bliżej muru — zwrócili mu szep­tem uwagę. — Światło z okna rzuca cień pański na łąkę.

Dotarli do tylnych drzwi domu. Lemerre nacisnął klamkę i, ku jego zdziwieniu, drzwi się otworzyły; weszli w korytarz i skradali się nim dalej. Urzędnik policyjny, idący ostatni, zam­knął drzwi na klucz i schował klucz do kieszeni. Smuga świa­tła o kilka kroków przed nimi padała na ścianę. Drzwi pokoju oświetlonego były otwarte, przechodząc mimo nich, Ricardo zajrzał do pokoju. Był to salonik, nędznie urządzany. Hanaud dotknął jego ramienia i wskazał na stół. Stał tam mały flako­nik, do połowy napełniony ciemno brązowym płynem i leżała gotowa do użycia igła iniekcyjna. Ricardo widział często te przedmioty i nie robiły na nim nigdy szczególnego wrażenia. Lecą tu w tym cichym domu zbrodni, wrażenie ich było przy­gnębiające. Ricardo poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

— Chodźmy! — szepnął Hanaud.

Doszli do schodów. Cicho skradali się po nich i dostali się na korytarz, który łączył tylną i frontową ścianę domu. Jedno okno wychodziło na ulicę, przez nie wpadało światło latarni Ricardowi przeszło przez myśl, że pewnie w świetle tej to latarni Marta Gobin widziała tak wyraźnie Celję Harland. Przez okno dochodziły również i szmery z ulicy. Jakiś zegar kościelny wybił pół godziny; było to pół do dziewiątej. Hanaud oświetlił lampką kieszonkową dalsze schody, prowa­dzące na drugie piętro. Schody były pokryte dywanem, tak, że wędrówka po nich odbywała się bez szelestu. Dostali się na drugie piętro, na taki sam korytarz, jak na pierwszym. W szpa­rze jednych drzwi zauważyli światło. Stanęli w ciemnościach nadsłuchując: w pokoju było cicho. A więc i ten pokój był pu­sty. We wszystkich obudziła się obawa, że ptaszki uciekły. Lemerre ostrożnie nacisnął klamkę i otworzył cicho drzwi. Silne światło padło na jego twarz. Cofnął powoli swą głowę. Ruch ten był zrozumiały dla wszystkich. Ten pokój wreszcie nie był pusty. Ale nikt nie mógł się domyślić, co Lemerre tam ujrzał.

Otworzył drzwi szerzej, tak, że i Hanaud mógł zajrzeć do wnętrza. Ricardo, drżąc z niecierpliwości, obserwował go. Lecz i na jego twarzy nie zauważył ani zdziwienia, ani prze­rażenia, ani też zadowolenia. Stał spokojnie i przypatrywał się. Potem zwrócił się do Ricarda z palcem na ustach i usunął się, by mu zrobić miejsce. Ricardo zbliżył silę na palcach; zobaczył jasno oświetlony pokój sypialny z rozścielonym łóżkiem. Na lewo wychodziły okna na jezioro, na prawo drzwi otwarte do małej ciemnej alkowy, w której stało wąskie łóżko. Pościel była rozrzucona, częściowo leżała na podłodze, jak gdyby ktoś przemocą z tego łóżka został ściągnięty. Na stole koło drzwi leżał duży zielony kapelusz ze strusimi piórami i biały płaszcz. Lecz firmy obraz najbardziej przykuł jego uwagę. Stara ko­bieta siedziała na krześle, zwrócona plecami do nich. Napra­wiała dużą igłą stary wór, przyśpiewując sobie z cicha. Od czasu do czasu podnosiła oczy i patrzała przed siebie na le­żącą na sofce bezwładnie Celję Mariand. Zielona jej suknia zwi­sała na podłogę. Była ubrana tak, jak Helena Vauquier ją opi­sywała. Jej ręce były związane na plecach, nogi tak skrzyżo­wane, by nie mogła wstać o własnych siłach. Twarz fi oczy były silnie obwiązane grubą szmatą. Leżała tak spokojnie, jak­ gdyby nie oddychała i gdyby nie dreszcz, który od czasu do czasu wstrząsał jej ciałem, można by było ją uważać za umarłą. Nie próbowała się bronić; leżała cicho i spokojnie. Raz rzuciła się, jak gdyby z bólu. W tej chwili stara kobieta wyciągnęła rękę w kierunku flaszki aluminiowej, która stała, na stoliku obok niej.

— Cicho bądź, mała! — powiedziała niemiłymi ochrypłym głosem i w znaczący sposób uderzyła flaszką o stół. Natych­miast, jak gdyby odgłos ten miał dla niej przerażające znaczenie, Celja zesztywniała i leżała bez ruchu.

— Jeszcze nie przygotowałam wszystkiego dla ciebie, ty’ głupia gąsko! — mruczała stara kobieta, pochylając się zno­wu nad swoją robotą.

Ricardo nie pojmował niczego w tej sytuacji. Przed nimi leżała osobo, którą przyjechali aresztować, która z takim po­śpiechem wybiegła z willi do automobili, a potem, starannie się, by jej nikt nie zobaczył, skryła się w tym domu. A teraz leżała w swoim wykwintnym stroju, zdana na łaskę i niełaskę tych właśnie ludzi, którzy byli jej wspólnikami.

Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk tuż pod oknami. Stara kobieta zerwała się na równe nogi. Postać na kanapie uniosła lekko głowę. Stara pobiegła ku oknu i równie szybko zwróciła się ku drzwiom. W tej chwili zauważyła stojących w progu. Ryknęła z wściekłości. Niema innego słowa na określenie tego dźwięku, bo nie był to glos ludzki; był to ryk rozwścieczo­nego zwierzęcia. Wyciągnęła rękę w kierunku flaszki, lecz zanim mogła ją dosięgnąć, Hanaud chwycił ją za rękę. Wy­buchła stekiem przekleństw. Hanaud pchnął ją w kierunku policjantów, którzy wyprowadzili ją z pokoju.

— Nie traćmy czasu! — powiedział Hanaud, wskazując na dziewczynę, która szamotała się bezsilnie na kanapie.

Ricardo rozwiązał chustkę zakrywającą twarz Celji. Ha­naud zdjął więzy z rąk i nóg. Pomogli jej usiąść. Z ulgą prosto­wała ręce. Potem głosem żałosnym, płaczliwym jak dziecko bełkotała niezrozumiałe słowa i szeptała modlitwę. Nagle umilkła. Siedziała sztywnie, z błędnerm oczyma pełnymi stra­chu, utkwionymi w jeden punkt. Śledziła Lemerra. Trzymał on w ręce błyszczącą flaszkę aluminiową. Wylał ostrożnie kilka kropel na worek. Następnie z oburzeniem zwrócił się do Hanaud‘a. Lecz Hanaud podtrzymywał Celję, tak, że Lemerre, zwracając się gwałtownie w stronę Hanaud‘a, zwrócił się rów­nocześnie i w kierunku Celji. Ta wyrwała się i gwałtownie cofnęła wstecz. Twarz jej poczerwieniała i powlekła się zno­wu trupią bladością. Głośno i przeraźliwe krzyknęła i padła zemdlona.

I Hanaud zbladł.

— Już rozumiem — zawołał. — Na Boga, to jest okropne!

Nowiny z Genewy

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Nazajutrz rano pan Ricardo jeszcze leżał w łóżku, gdy do pokoju wszedł Hanaud z twarzą rozjaśnioną uśmiechem.

— Odeślij pan swego służącego — powiedział, a gdy zo­stali sami, wyjął z kieszeni gazetę, chwilkę powiewał nią żar­tobliwie przed oczyma Ricarda, a potem podał mu ją.

Ricardo przeczytał dokładny opis Celji Harland bez po­dania jej nazwiska, z dopiskiem, że każdy, kto by mógł podać jakąkolwiek wiadomość o niej ma się zwrócić do p. Ricarda, Hotel Majestic, a dostanie nagrodę -1000 fr.

Ricardo siadł na łóżku i spojrzał na Hanaud’a z oburze­niem.

— Pan to uczynił? — zapytał.

— Tak, ja.

— Jakiem prawem? — wykrzyknął Ricardo.

Hanaud z tajemniczą miną zbliżył się na palcach do łóżka.

— Zaraz panu to powiem, — szepnął z miną poufną, — Ale musi to pozostać między nami. Zrobiłem to, bo mam zmysł humoru.

—Nienawidzę rozgłosu publicznego, — powiedział cierpko Ricardo.

— A zresztą posiada pan potrzebne nam 4000 fr. Jak pan 'widzi, nic innego nile pozostawało mi do zrobienia. Gdybym był podał swoje nazwisko, wspólnicy, ci ludzie, których właśnie szukamy zawzięcie, przeczytaliby ten anons i dowiedzieliby się, że ja, sławny Hanaud ich ścigam; żadną miarą nie chciał­bym, żeby oni o tern wiedzieli. Prócz tego — tu głos jego brzmiał łagodniej — nie chcę jeszcze panny Celji kompromito­wać publicznie. Na to zawsze jeszcze będzie czas, gdy będzie musiała zeznawać przed sędzią śledczym.

Ricardo mruczał coś z niezadowoleniem, czytając jeszcze raz anons.

— Prócz tego opis jest niezupełny — powiedział. — Niema wzmianki o kolczykach brylantowych, które wówczas nosiła.

— Więc pan to zauważył — zawołał Hanaud z podziwem. — Widzę, że zbliża się chwila, gdy pan nabędzie więcej wpra­wy, a ja będę musiał dzielić się z panem moimi wawrzynami. Ale co do kolczyków, to muszę panu powiedzieć, że panna Celja ich nie nosiła, gdy opuszczała Willę Róż.

— Ale przecież — jęknął Ricardo — szkatułka na toaletce była pusta.

— Lecz mimo to, wierz mi 'pan, nie nosiła ich — po­wtórzył Hanaud z przekonań em.  –

— Skądże pan o tern wie? — zawołał Ricardo, wpatrując się w niego z podziwem. — Skądże pan może to wiedzieć?

— Ponieważ — powiedział detektyw z majestatyczną te­atralną pozą — ponieważ jestem kapitanem okrętu.

Ricardo znów się nadąsał.

— Nie lubię, jak ze mnie żartują — powiedział z taką god­nością, na jaką tylko mu pozwalały rozburzone włosy i nocna koszula. Rzucił -raz jeszcze okiem na gazetę i zauważył coś, co znowu wprawiło go w niebywałe zdumienie.

— Ależ to jest wczorajsza gazeta — zawołał.

— Tak jest, wczorajsze wieczorne wydanie, drukowane w Genewie.

— Drukowane, wydane i sprzedawane w Genewie — uzu­pełnił Hanaud z uśmiechem. .

— Kiedy, u diabła posłał pan to ogłoszenie?

— Pisałem list podczas śniadania — tłumaczył Hanaud. — List ten był do człowieka, którego prosiłem, by telegraficznie podał anons.

— I pan nam o tern nic nie powiedział? — mruknął Ri­cardo.

— I czy nie miałem racji? Pan byłby Na pewno zabronił mi użyć pańskiego nazwiska.

Ricarda oburzenie już się ulatniało, bo wpadło mu na myśl, że przecież anons ten wysuwał go na pierwszy plan.

— Aż tak dalece nie byłbym się panu sprzeciwiał — po­wiedział już z uśmiechem i wstał z łóżka.

— Może pan w saloniku poczeka, podczas gdy się ubiorę.

— Tak, rzeczywiście. Wypocznę trochę. Zamówiłem so­bie już nawet czekoladę. Spodziewam się, że pan wkrótce do­stanie jakąś wiadomość, bo już wczoraj wieczór ogłoszenie było znane w całej Genewie.

— Ricardo ubrał się tym razem z niezwykłym pośpiechem i wyszedł do Hanaud’a.

— Czy nic nie przyszło? — zapytał.

— Nie, ale czekolada jest bardzo dobra, lepsza od tej, któ­rą dostaję w moim hotelu.

— Na miłość Boską, — zawołał Ricardo, drżąc z irytacji, Pan spokojnie sobie chwalisz czekoladę, gdy mnie ręce drżą ze zdenerwowania .

— Znowu muszę panu przypomnieć, że pan jesteś amato­rem, a ja zawodowcem.

Ale gdy czas mijał, spokój zawodowca opuszczał detek­tywa. Zaczął wsłuchiwać się w odgłosy kroków na korytarzu i wyglądać od czasu do czasu oknem, zjadając raczej papierosy, niż je paląc. O jedenastej służący Ricarda wszedł do pokoju z depeszą. Ricardo wyrwał mu ją.

— Spokojnie przyjacielu — powiedział Hanaud.

— Ricardo drżącymi palcami rozerwał depeszę a podsko­czył na krześle. Bez słowa podał ją Hanaudowi.

Depesza była wysłana z Genewy i brzmiała następująco:

— Przyjeżdżam po trzeciej. Oczekujcie mnie. Marta Go- hin.

Hanaud skinął głową.

— Spodziewałem się tego, — powiedział spokojnie.

— Czy mam posłać po Wethermilla? — zapytał Ricardo.

— Jak pan sobie życzy,— odpowiedział detektyw, wzru­szając ramionami. Dlaczego wzbudzać w nim nadzieję, która za godzinę lub dwie może być zniweczona? Zastanów się pan; Marta Gobin ma nam coś do powiedzenia. Przypomnij pan sobie tych osiem punktów, które pan wypisał w kasynie i po­wiedz pan, czy to, co Marta Gobin ma nam do powiedzenia, uniewinni pannę Celję, czy raczej dowiedzie ostatecznie jej wi­ny. Namyśl się pan dobrze nad tern. Jeżeli pan przypuszcza, że dobrze będzie wprawić pańskiego przyjaciela w najwyższy nie­pokój, aż do przyjazdu Marty Gobrn, by później pogrążyć go jeszcze bardziej w rozpaczy, zawołaj go pan. Pozostawiam to pańskiej decyzji. Przeciwnie, jeżeli pan sądzi, że lepiej Wethermilla nie uwiadamiać, aż nie dowiemy się o ostatecznym wyni­ku, zostaw go pan w spokoju. Zgadzam się na wszystko.

Ricardo kręcił się na krześle. Powaga, z jaką Hanaud to mówił, zrobiła na nim widoczne wrażenie. Nie miał ochoty wziąć na siebie odpowiedzialności ze decyzję. Lecz Hanaud cze­kał na odpowiedź.

W reszcie zadecydował:

— Dobrze, dobre nowiny nie stracą ze swej wartości, gdy w godzinę później mu się oznajmimy; ze złymi niema się co śpie­szyć. Wiedziałem, że pan zadecyduje. — powiedział Hanaud z uznaniem, potem wziął z półki rozkład pociągów. — Przyjedzie z Genewy przez Kuluzę. Zobaczmy. — Przerzuciwszy kil­ka kartek znalazł pociąg. — Jest, siedem minut po trzeciej przychodzi z Kuluzy do Aix. Tym przyjadzie. Czy pan ma automo­bil?

— Tak.

— Więc dobrze; przyjedzie pan automobilem po mnie do hotelu puaktualnie o trzeciej. Pojediziemy na dworzec i obej­rzymy sobie przyjezdnych. Może w ten sposób zyskamy jakieś dane, co do osoby, która do nas się zwraca. Może to być dla nas wielką pomocą. A teraz pana opuszczę, gdyż mam jesz­cze dużo roboty. Po drodze wstąpię do Wethermilla i powiem mu, że nie ma jeszcze żadnych wiadomości.

Wziął kapelusz i laskę i stal chwilkę, wyglądając przez okno. Wreszcie przerwał milczenie.

— Okno pańskie wychodzi na Mont Revard. Zdaje mi się jednak, że widok pana Wethermilla na ogród i miasto jest ład­niejszy — mówiąc to wyszedł z pokoju.

Punktualnie Ricardo zajechał przed hotel, w którym mie­szkał Hanaud. Pojechali razem na stację. Czekali przy wejściu, gdzie podróżni oddawali swoje bilety. Pomiędzy innymi kob eta w średnim wieku, małego wzrostu, skromnie ubrana, zwróciła ich uwagę. Widocznie się śpieszyła, Wychodząc zapytała portiera.

— Czy bardzo daleko do hotelu Majestic?

Ten odpowiedział, że hotel ten znajduje się na końcu mia­sta i że droga jest dość stroma; radził jej, by pojechała omnibu­sem hotelowym.

Omnibus musiał jednak czekać na bagaż podróżnych, a ko­bieta ta zbyt się śpieszyła. Skinęła na dorożkę i pojechała.

— A teraz wsiadajmy prędko do automobilu, będziemy je­szcze gotowi na jej przyjęcie, — powiedział Hanaud. Parę me­trów za stacją minęli karetkę, jadącą powoli pod górę.

— Wyglądała uczciwie,— powiedział Hanaud z westchnie­niem ulgi, — jest to mieszczanka, której zależy na zarobieniu 4000 fr.

Za kilka minut byli w hotelu.

— Możliwe, że automobil będzie nam potrzebny po odej­ściu Marty Gobin, — zauważył Hanaud.

Ricardo dał zlecenie szoferowi, by automobil czekał.

— Nie, lepiej niech czeka w uliczce za moim hotelem tam nie będzie tak widoczny. Czy benzyna wystarczy na dłuższą podróż?

Ricardo dał odpowiednie zlecenie swojemu szoferowi i we­szli do hotelu. Przez oszklone drzwi zauważyli Wethermilla, który palił cygaro, popijając kawę. Ricardo ze współczuciem pokazał go Hanaudowi.

— Wygląda, jak gdyby nie był spał tej nocy. — powie­dział.

Hanaud skinął głową, lecz pośpieszne pociągnął Ricarda za sobą na schody.

— Zbliżamy się do końca tej sprawy; te dwa dni były dla niego niezwykle ciężkie, poznać to po nim. Jestem wdzięczny P. Wethormiliowi, że nam tak mało przeszkadza. Zwykle łu­dzę zrozpaczeni są ciężarem dla otoczenia. Lecz zbliża się już koniec; kto wie, może za jedną lub dwie godziny będę miał no­winy.

Mówił z wielkim współczuciem. Obaj tymczasem weszli do pokoju Ricarda.

Po raz drugi tego dnia spokój zawodowca opuścił detekty­wa. Okno Ricarda wychodziło na główną bramę hotelową. Ha­naud co chwila wychylał się przez okno, by śledzić czy doroż­ka nie zajeżdża.

— Połóż pan pieniądze na stole. — powiedział szybko do Ricarda, — to ją nakłoni, żeby wszystko powiedziała co wie.

Tak dobrze, — jeszcze jej nie widać.

— Droga ze stacji jest dość długa i bardzo stroma.

— Ma pan rację, — odpowiedział Hanaud. – Nie będziemy jej onieśmielać, siedząc tak około stołu jak sędziowie. Pan zaj­mie miejsce w tym oto fotelu.

Ricardo usiadł na wskazanym miejscu, założył ręce z mina poważną.

— Tak, tylko niezbyt po sędziowsku. Ja siądę tu przy sto­le. Cokolwiek pan będzie mówił, niech się pan stara jej nie prze­straszyć”.

Hanaud usiadł na krześle, które dla siebie przygotował.

— Marta Gobin powinna siedzieć naprzeciw mnie z twarzą w świetle.

Wstał i przygotował krzesło dla Marty Gobin.

— Powtarzam raz jeszcze tylko jej nie onieśmielać. Jestem niespokojny; wszak tyle zależy od tej rozmowy.

I znów podbiegł do okna.

Ricardo nie ruszał się z miejsca. Układał w myśli szereg pytań, które miał zamiar jej postawić. On przecież miał pro­wadzić rozmowę. Czuł się pewnym siebie. Niezwykłej wagi fakty zostaną wyświetlone jego zręcznymi pytaniami. Hanaud niepotrzebnie się obawa, nie przestraszy jej, będzie uprzejmy, będzie wprost ujmujący. Delikatnie i miękko wydostanie od niej najbardziej skryte myśli. Każdy nerw jego drżą! na myśl o tej dramatycznej sytuacji.

Nagle Hanaud wychylił się z okna.

— Jedzie, jedzie, — powiedział swym gorączkowym szep­tem. — Widzę, jak się dorożka zbliża.

Za chwilę słychać już było turkot kół na bruku. Widział jak Hanaud wychylał się jeszcze bardziej z okna, tupiąc z nie­cierpliwości nogami.

— Teraz zatrzymuje się przed bramą, — i przez parę se­kund milczał. Sta), patrząc dalej na dół, plecami zwrócony do Ricarda. Wtem z dzikim, przerażającym okrzykiem zatoczył się do pokoju. Twarz jego była trupio blada, oczy pełne prze­rażenia.

— Cóż się stało? — zawołał Ricardo, zrywając się na równe nogi.

— Wynoszą ją z dorożki! ona się nie rusza! Wynoszą ją! Przez chwilę patrzał w twarz Ricarda, jak gdyby osłupiały z przerażenia. Potem wybiegł na schody, a za nim Ricardo.

Na korytarzu było zamieszanie. Ludzie biegali w różnych kierunkach; słychać było zirytowane głosy. Gdy przechodzili przy drzwiach oszklonych zauważyli Wethermilla, który rów­nież zerwał się. Dowiedzieli się wszystkiego, zanim dobiegli do wejścia hotelu. Jakiś powóz zajechał przed hotel, a w nim znaleziono trupa jakiejś zamordowanej kobiety.

— Powinna była przyjechać omnibusem, — powtarzał Hanaud bezmyślnie. Stracił zupełnie panowanie nad sobą.

Kapitan okrętu

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Hanaud wyszedł z Willi Róż w towarzystwie Wethermilla i Ricarda.

— Chodźmy na śniadanie — powiedział.

— Dobrze, możemy pójść do mojego hotelu — zapropo­nował Harry Wethermill.

Lecz Hanaud nie zgodził się na to.

— Pójdziemy do kasyna — powiedział. — Może się tam czegoś dowiemy. W wypadkach jak ten, każda chwila jest waż­na. Nie wolno nam tracić czasu.

— Czy mogę wam towarzyszyć? — zapytał zaniepokojony Ricardo.

— Ależ naturalnie — odpowiedział Hanaud z najuprzej­miejszym uśmiechem. — Nic nie sprawia mi więcej przyjem­ności, jak pańskie uwagi.

Po drodze milczeli. Ricardo miał pewne powątpiewania, jak miał rozumieć te słowa, lecz był zbyt zdenerwowany, by długo się nad tern zastanawiać. Szedł z uczuciem swojej waż­ności i miał wrażenie, że wszyscy ludzie zwracają na niego uwagę, jako na człowieka, który był obecny przy śledztwie w Willi Róż. Zdawało mu się, że ludzie patrzą za nim z za­ciekawieniem, jak gdyby mówili: jakie ciekawe rzeczy mógłby nam powiedzieć, gdyby tylko chciał! To zdanie zaciekawiło Ricarda. Począł się namyślać. Cóż on w rzeczywistości mógł­by powiedzieć?

Podczas śniadania pytanie to cały czas go gnębiło. Między jednym daniem a drugim Hanaud pisał list. Siedzieli przy na­rożnym stoliku. Hanaud plecami zwrócony do ściany. Pod­czas pisania zasłonił papier talerzem. Niemożliwe było dla któregokolwiek z jego towarzyszy zajrzeć do listu, nawet gdyby chcieli. A Ricardo bardzo tego pragnął. Głęboko odczu­wał tajemniczość, jaką na pozór szczery detektyw otaczał swoje myśli i czyny. Skończywszy pisać, Hanaud kazał zawo­łać ajenta policyjnego, który w cywilnym ubraniu przed drzwiami restauracji czekał na jego zlecenia. Wręczywszy mu ten list zwrócił się do swoich towarzyszy z usprawiedli­wieniem.

— Ważne jest, abyśmy sobie zdali sprawę jak najprędzej — tłumaczył — z roli panny Celji w tej historii.

Zapalił cygaro i popijając kawę, zwrócił się do Ricarda:

— Niechże mi więc pan powie, co pan myśli o tej spra­wie? Co pan Wethermill myśli, to jest jasne, czy nie tak? Pan jest zdania, że Helena jest winną. Lecz pan, panie Ricardo, ja­kie jest pańskie zdanie?

Ricardo wyjął z portfelu arkusik papieru i ołówek z kie­szeni. Bardzo mu schlebiało pytanie Hanauda i postanowił po­pisać się.

– Postaram się w krótkości napisać, co uważam za za­sadnicze w tej tajemnicy.

I spisał systematycznie, co następuje:

  • Celja Harland została przyjęta do domu pani Dauyrey w bardzo podejrzanych okolicznościach.
  • Za pomocą metod jeszcze bardziej podejrzanych osią­gnęła niebywały wpływ na panią Dauyrey.
  • Gdyby na to potrzebne były dowody, wystarczyłoby spojrzeć do garderoby Celji Harland, nosiła ona bowiem jak najdroższe toalety.
  • Ta sama Celja Harland wystarała się o to, że Servettaz, szofer, odjechał we wtorek wieczór, w noc morderstwa.
  • Ta sama Celja Harland kupiła sznur, którym pani Dau­yrey została uduszona, a Helena Vauquier związana.
  • Ślady kroków przy drzwiach salonu wskazują na to, że Celja Harland wybiegła z salonu do auta.
  • Celja Harland udawała, że przygotowuje się do seansu, lecz ubrała się, jak gdyby szła na schadzkę ze swoim kochan­kiem, a nie, jak gdyby miała zamiar urządzać seans spiryty­styczny.
  • Celja Harland zniknęła.

Tych osiem punktów rzuca silne podejrzenie na Celję Har­land, jako wspólniczkę morderstwa, lecz nie znajduję klucza do rozwiązania następujących pytań:

  1. Kim był mężczyzna, który brał udział w tej zbrodni?
  2. Co to była za kobieta, która w wieczór zbrodni przy­szła do Willi Róż razem z panią Dauvrey i Celją Harland?
  3. W jaki sposób dokonano morderstwa i jaka scena ro­zegrała się w salonie?
  4. Czy opowiadanie Heleny jest prawdziwe?
  5. Co znaczy podarta kartka papieru? (najprawdopodo­bniej odpowiedź duchów, pisana ręką Celji Harland).
  6. Dlaczego na jednej z poduszek w salonie jest mała brązowa plamka, jakby z krwi, dlaczego druga poduszka jest rozdarta?

Przez chwilę Ricardo namyślał się nad postawieniem jesz­cze jednego pytania. Miał ochotę zapytać, czy w rzeczywisto­ści słoiczek z kremem toaletowym znikł z pokoju Celji Harland. Lecz przypomniał sobie, że Hanaud nie przykładał żadnej wagi do tego szczegółu i powstrzymał się. Poza tym zapisał arkusik papieru do samego końca.

Podał go przez stół detektywowi i, s:adłszy głęboko w krześle, wpatrywał się w Hanauda, z wyczekiwaniem młodego autora, który po raz pierwszy poddaje swe dzieło krytyce.

Hanaud powoli! przeczytał do końca. Potem z uznaniem skinął głową.

— Teraz zobaczymy, co pan Wethermill na to powie — i przysunął kartkę Wethermillowi, który przez cały czas śnia­dania nie mówił ani słowa.

— Nie, nie! — zawołał Ricardo.

Lecz Wethermill trzymał już arkusik w ręce. Uśmiechnął się smutnie do swojego przyjaciela.

— Najlepiej będzie, jeżeli zdam sobie sprawę z tego, co obaj myślicie.

I uważnie przeczytał kartkę. Po przeczytaniu pierwszych ośmiu punktów uderzył pięścią w stół.

— Nie nie! — zawołał — to jest niemożliwe. Nie winię pana, panie Ricardo, to są niestety fakty, fakty bardzo przeko­nywujące, lecz znajdzie się wytłumaczenie. Gdybyśmy tylko mogli je odkryć!

Na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Potem dalej czytał.

— Helena kłamała — zawołał gwałtownie i, zwracając kartkę Hanaudowi, zapytał: — A cóż pan o tern sądzi?

Hanaud uśmiechnął się i pokręcił głową.

— Czy pan kiedykolwiek jeździł okrętem?

— Tak, dlaczego?

— Ponieważ codziennie w południe trzech oficerów za po­mocą przyrządów obserwacyjnych określa położenie okrętu: kapitan, oficer pierwszy i drugi. Każdy z nich spostrzeżenia swoje zapisuje, a kapitan porównuje je potem wszystkie trzy. Jeżeli pierwszy lub drugi oficer mylnie oblicza, kapitan zwraca im na to uwagę, lecz nigdy nie pokazuje swego obliczenia, bo niekiedy i on się myli Tak samo, moi panowie, krytykuję wa­sze spostrzeżenia, lecz swoich nie wyjawiam.

Jeszcze raz przejrzał kartkę Ricarda.

— Tak, — powiedział z wielką słodyczą. — Ale, że pan, panie Ricardo mógł opuścić dwa najważniejsze pytania, które jedynie mogą nam dopomóc do odkrycia prawdy?

Hanaud zada! to pytanie z jak najpoważniejszą miną. Ri­cardo jednak wyczuł ironię w jego głosie zarumienił się i nie odpowiedział.

— A jednak — powiedział Hanaud — jest kilka jeszcze pytań. Zastanówmy się nad niemi. „Kim był mężczyzna, który brał udział w zbrodni?” Ach, gdybyśmy to wiedzieli, ile tru­dów oszczędzilibyśmy sobie. „Co to była za kobieta?” Jakby dobrze było wiedzieć i to! Ciekawe, jak pan Ricardo trafia swymi pytaniami w samo sedno kwestii! „Jaka scena roze­grała się w salonie — w jaki sposób dokonano morderstwa?”

Gdy odczytywał to pytanie, ironia znikła z jego głosu. Lokatami oparł się o stół i spuścił głowę.

— Cóż za scena rzeczywiście rozegrała się w tym miłym pokoiku dwanaście godzin temu” — powtórzył — gdy słońce zaszło, gdy nile słychać było żadnego odgłosu, przy zamknię­tych oknach, w ciemności nocnej? Jakie straszne rzeczy się tam działy? Mało mamy danych. Ale zreasumujmy to, co wiemy. Rozpocznijmy od tego. Morderstwo było planowane z wielką ostrożnością i sprytem, a plan dokładnie wykonany. Morderstwo nie było wynikiem chwili. Wszystko musiałoby się odbyć w ciszy i spokoju. Po obu stronach Wilii Róż są inne wille. Willa jest o kilka metrów zaledwie oddalona od drogi. Krzyk, wołanie, odgłos walki, wszystko to mogło zniweczyć ich plan. Taki przebieg należał do planu zbrodni i rzeczywiście nie było ani odgłosu walki, ani krzyku. Nawet żadnego krzesła nie złamano. Tylko jedno znaleźliśmy wywrócone. Tak jest. tutaj pracował tęgi umysł. To wiemy, ale cóż wiemy dalej o planie? Jak dalece możemy go sobie odtworzyć? Zastanów­my się nad tern. Po pierwsze mordercy mieli wspólnika w sa­mym domu, a może i dwóch.

— Nie! — zawołał Wethermill.

Hanaud nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.

— Po drugie — kobieta ta przyszła do domu wraz z panią Dauvrey i panną Celją między dziewiątą a wpół do dziesiątej. Po trzecie — mężczyzna przyszedł. później, lecz przed jedena­stą, otworzył furtkę i został wpuszczony do salonu, niezauwa­żony przez panią Dauvrey. To możemy także z wielkim prawdopodobieństwem przypuścić. Lecz co zaszło w salonie? Otóż to jest pytanie. Wreszcie wzruszył ramionami i powie­dział z ironią w głosie:

— Lecz dlaczego mielibyśmy sobie łamać głowę nad roz­wiązaniem tych zagadek, skoro pan Ricardo wie wszystko.

— Ja? — zawołał zdziwiony Ricardo.

— Pewnie—odpowiedział Hanaud—Wystarczy spojrzeć na następne pańskie pytanie: Co znaczy podarta kartka papieru? najprawdopodobniej odpowiedź duchów, pisana ręką Celji Har- land. A więc zeszłej nocy w tym małym salonie odbył się seans.

Wethermill zadrżał.

Pan Ricardo chciał się wycofać z honorem.

— Nie zastanawiałem się głębiej, pisząc to. Przyznaję, żem zbyt odważnie wnioskował.

— Wcale nie, — odpowiedział Hanaud. — Ja sam sobie zadaję to pytanie: Czy wczoraj wieczór odbył się tam seans, czy nie?

– Ale gdyby Helena Vauquier kłamała? — zawołał Harry Wethermill z rozpaczą.

– Cierpliwości, mój przyjacielu. Jej historia nie mogła być w całości zmyśloną. Powtarzam, że zbrodnią tą kierował tęgi umysł. Lecz nawet geniusz nie wymyśliłby tej historii seansów i pani de Montespan. To jest pewne. Lecz jeżeli przechodzę do mojego pierwszego pytania, a które Pan Ricardo pominął, — dlaczego panna Celja wystroiła się tak wyszukanie wczoraj wieczór? Helena słusznie zauważyła; suknia jej nie była odpowiednia na seans. Jasna suknia, odznaczająca się nawet w ciemności, szeleszcząca przy każdym nawet najo­strożniejszym ruchu i wielki kapelusz. — Nie, tą drogą stanowczo nie dojdziemy prawdy i nie dowiemy się, dlaczego panna Celja tak się wystroiła wczoraj wieczór.

— Tak, przyznaję — powiedział Ricardo, — przeoczyłem to pytanie.

— Czy rzeczywiście wyczekiwała wieczorem swego ko­chanka, człowieka o umyśle zdolnym do’ uknucia tej zbrodni — fu przerwał i zwrócił się do Wethermilla, prosząc go uśmie­chem o wybaczenie mu brutalności tych słów. — Musi pan znieść niejedno, gdy będę rozważał wszystkie możliwości1. Lecz jeżeli rzecz się tak miała — tu przechodzę do drugiego pytania, które p. Ricardo pominął — dlaczego przed oknami salonu tak starannie zatarto ślady mężczyzny i kobiety, a ślady drobnej nóżki panny Celji, tak łatwe do rozpoznania, pozostawiono, widoczne dla wszystkich.

Ricardo czuł się jak dziecko w obecności nauczyciela. Po­znał, że zbyt wiele sobie przypisywał. Ody wystawiał swoją listę, był pewny, że odkrył całą prawdę. A teraz ukazały się najistotniejsze pytania, o których nawet nie pomyślał.

— Czy przed wykonaniem morderstwa poszła na spot­kanie swojego kochanka, czy też po niem? Wedle opowiadania Heleny, musiała w pewnym momencie wrócić po płaszcz. Czy zbrodnię popełniono podczas tego, gdy była u siebie w pokoju? Czy w salonie było ciemno, gdy powróciła? Czy przebiegła przez salon z pośpiechem, nie zauważywszy, że się tu coś sta­ło? I jakże mogła zauważyć cośkolwiek, jeżeli salon był ciem­ny, a ciało pani Dauvrey leżało z boku pod oknem?

Ritardo z zainteresowaniem przysłuchiwał się.

— Tak musiało rzeczywiście być! — zawołał.

Lecz Wethermill przerwał mu.

— Nie, to nie jest prawdą. Powiem wam, dlaczego. Celja Harland miała zostać moją żoną w tym tygodniu.

W głosie jego było tyle rozpaczy i bólu, że Ricardo czuł się wzruszony, jak nigdy przedtem. Wethermill zakrył twarz rękoma. Hanaud pokręcił głową z politowaniem i spojrzał poprzez stół na Ricarda. Ricardo zrozumiał wyraz jego twarzy. Zakochany — trudna rada — lecz on, Hanaud, znal świat — jak świat światem kobiety oszukiwały mężczyzn.

— Dyskutujemy teoretycznie nad zdarzeniami w Willi Róż, lecz ani o krok nie zbliżyliśmy się do rozeznania męż­czyzny i kobiety, którzy zbrodnię tę popełnili. Ich wyszukać, jest najważniejszym naszym zadaniem.

— Masz pan słuszność — odpowiedział Hanaud — lecz jaką inną drogę możemy obrać do znalezienia ich, jeżeli nic- drogę domysłów? Weźmy pod uwagę mężczyznę; nic o nim nie wiemy. Nie pozostawił po sobie śladu. Spójrz pan na Aix, gdzie ludzie zmieniają się, jak gracze przy stole gry. Może dziś być już w Marsyli, może być i w tym oto pokoju, gdzie jemy śniadanie. Jakżeż* możemy go znaleźć?

— Wiem to — zawołał. — Lecz trudno jest siedzieć cicho i nic nie robić.

— Tak, słusznie. Lecz my nie siedzimy cicho — odrzekł Hanaud, a Wethermill z nagłym zainteresowaniem spojrzał na niego.

— Przez cały czas, gdy my tu jemy śniadanie, nasz do­skonały Perrichet zasięga informacji. Pani Dauvrey i panna Celja opuściły willę o piątej i wróciły pieszo około dziewiątej z ową obcą kobietą. Lecz otóż i Perrichet.

Hanaud skinął na policjanta.

— Doskonały materjał na detektywa w tego Perricheta. Wygląda w cywilu jeszcze głupiej i dobroduszniej, niż w mun­durze.

Perrichet zbliżył się do stołu.

— Cóż masz do powiedzenia, przyjacielu? — zapytał Ha­naud.

— Byłem w sklepie u pana Corvala. Panna Celja była sama, gdy kupowała sznur, lecz w parę chwil później w ulicy, prowadzącej do Kasyna, widziano ją i panią Dauvrey, idące razem powoli w kierunku willi. Nie było z niemi żadnej innej kobiety.

— Szkoda, — powiedział Hanaud spokojnie i odprawi! Per. richeta.

— Widzi pan, niczego nie znajdziemy — jęknął Wethermill.

— Nie jest to powód, by tracić nadzieję, bo i tak wiemy więcej o kobiecie, niż o mężczyźnie — zauważył spokojnie Hanaud.

— To prawda — zawołał Ricardo — przecież Helena Vausjuier podała nam jej opis. Powinniśmy go ogłosić.

Hanaud uśmiechnął się.

— To jest dobry pomysł — zawołał. — Musimy się nad tern zastanowić. — dlaczego ten dobry pomysł nie wpadł mi na myśl przedtem? — i uderzył się w głowę.

Przywołał kelnera.

— Pan znał panią Dauvrey? — zapytał.

— Tak, panie. Co za straszny wypadek!

— Znał pan także i jej towarzyszkę?

— Naturalnie. Przecież tutaj zawsze jadały, tam przy tym małym stoliku. Był zawsze dla nich zarezerwowany. Najlepiej wie pan Wethermill — i zwrócił się do Wethermilla: — Pan przecież często im towarzyszył.

— A czy pani Dauvrey była tutaj wczoraj wieczór? – py­tał dalej Hanaud.

— Nie, panie!

— Am też panna Celja?

— Nie, panie; zdaje się, że w ogóle tego wieczora nie były w Kasynie.

— Wiemy, że tu nie były; byliśmy z Wethermillem w sali gry i nie widzieliśmy ich.

— Może opuściliście kasyno wcześnie? — zauważył Ha­naud.

— Nie, była dziesiąta, gdyśmy dochodzili do hotelu.

— Dziesiąta? A nie zatrzymywaliście się nigdzie po drodze?

— Nigdzie.

— Więc odeszliście stąd o trzy na dziesiątą. Wiemy, że pani Dauvrey była w domu około dziewiątej. Więc rzeczywi­ście nie mogła tu być wczoraj wieczór.

Hanaud zamyślił się; zwrócił się do kelnera.

— Czy ostatnio nie zauważył pan jakiejś kobiety w to­warzystwie pani Dauvrey i jej towarzyszki?

— Nie, panie!

— Niechże się pan dobrze zastanowi; na przykład jakiejś rudej kobiety?

Harry Wethermill zerwał się. Ricardo wpatrywał się w zdumieniu w Hanauda. Kelner zastanawiał się.

— Nie, panie, nie zauważyłem żadnej rudej kobiety.

— Kobieta o rudych włosach! — zawoła! Wethermill.

Lecz Helena Vauquier opisała ją przecież inaczej. Była smagła, a włosy i oczy jej były czarne.

Hanaud uśmiechnął się.

— Więc Helena Vauquier w tym wypadku mówiła praw­dę — zapytał. — Nie, kobieta, która była w salonie wczoraj wieczór z panią L)auvrey i z panną Celją nie miała czarnych włosów. Spójrzcie!

I wyjmując swój portfel, wyciągnął z niego arkusik papieru i pokazał leżący na nim długi rudy włos.

— Znalazłem go na okrągłym stoliku w salonie. Łatwo było go przeoczyć, lecz ja go zauważyłem. Nie jest to włos panny Celji, jest ona blondynką, ani ani Dauvrey, której wło­sy były farbowane na brązowo, Helena Vauquier jest bru­netką, a posługaczka jest siwa, jak się dowiadywałem. Jest to więc włos owej obcej kobiety. Więcej jeszcze wam powiem; ta kobieta o rudych włosach jest w Genewie.

Ricardo nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. Harfy Wothermill usiadł. Po raz pierwszy dzisiaj zarumienił się nieco i oczy mu zabłysły.

— To jest wspaniałe! — zawołał. — W jaki sposób pan to wykrył ?

Hanaud oparł się o poręcz fotelu i pociągnął cygaro. Po­dziw Wethermilla sprawna} mu widoczną przyjemność.

— .Rzeczywiście, jakżeż pan to odkrył? — powtórzy! Ricardo.

Hanaud uśmiechnął się.

— Co do tego, to pamiętajcie, że jestem kapitanem okrętu j nie zdradzam toku moich obserwacji.

Ricardo był rozczarowany. Wethermill skoczył na równe nogi.

— Musimy więc przetrząsnąć całą Genewę! — zawołał. — Tam powinniśmy teraz być, a nie tu, pić spokojnie kawę w kasynie!

— Ja też nie zapomniałem o przeszukiwaniu Genewy. Lecz jest to wielkie miasto. Niełatwem jest przeszukać ią i znaleźć coś, gdy nic nie wiemy o kobiecie, której szukamy, prócz tego, że ma rude włosy i że wczoraj wieczór była naj­prawdopodobniej w towarzystwie młodej dziewczyny. Przy­puszczam, że raczej tu w Aix musimy uważnie wszystko śledzić.

Tu? — zawołał Wethermill.

— Tak, tutaj na poczcie, na stacji telefonicznej. Przypuść­my, że mężczyzna ów jest w Aix — jest to nawet prawdopo­dobne — zechce posłać list lub telegram — porozumieć się te­lefonicznie — na to musimy liczyć. Lecz otóż i wiadomość jhkaś dla nas.

Hanaud skinął na posłańca, który szedł ku nim. Ten oddał Hanaudowi list mówiąc krótko:

– Od pana komisarza — zasalutował i odszedł.

— Od komisarza? — zawołał podniecony Ricardo.

Lecz zanim Hanaud zdołał otworzyć kopertę, Wethermill położył mu rękę na ramieniu i powiedział:

— Zanim przejdziemy do czegoś innego, byłbym niewy­mownie wdzięczny, gdyby pan zechciał powiedzieć, co pana tak przeraziło dziś rano w salonie. Jestem w rozpaczy — i nie mogę wyzbyć się tego wrażenia. Cóż te dwie poduszki zdra­dziły panu?

W głosie jego było tyle rozpaczy i coś tak błagalnego, że trudno było się oprzeć. Lecz Hanaud był niewzruszony.

— Pan wie, że jestem kapitanem okrętu, — powtórzył — Lnie zdradzam moich spostrzeżeń.

Rozerwał kopertę i nagle zbladł.

— Znaleziono auto pani Dauvrey, — zawołał. — Chodźmy prędko.

Hanaud pośpiesznie wyrównał rachunek i trzej mężczyźni opuścili kasyno.

Zdumiewające odkrycie

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Harry Wethernnll mc dał się jednak tak łatwo zadowolić.

„Zdaje się, że byłoby wskazanym wiedzieć, dokąd ona. się udaje”, powiedział, „i upewnić się, że pozostanie tam, aż bę­dzie nam znów potrzebna”.

Hanaud spojrzał na niego z politowaniem-

„Rozumiem, że pan nie może czuć sympatii do Heleny Vauquier; jest to aż nadto ludzkie. To, co nam powiedziała, nie mogło pana lepiej dla niej usposobić, lecz…, lecz”, nie dokoń­czył zdania, wzruszył tylko ramionami. Zresztą postaram się dowiedzieć, gdzie Helena Vauquier zamieszka. O ile jest ona wmieszana w tę sprawę, więcej dowiemy się, jeżeli pozosta­wimy ją na wolnej stopie, niż gdybyśmy ją trzymali pod klu­czem. To jest chyba jasne. Jeżeli zupełnie nie będzie podejrze­wała, że ją obserwujemy, może nabrać odwagi i zdradzić się jakimś nierozważnym czynem — ona, lub ktoś z jej wspól­ników.”

Pan Ricardo przytakiwał.

„To prawda; mogłaby na przykład napisać list”.

„Słusznie! lub jakiś otrzymać” dodał Hanaud, „co byłoby dla nas jeszcze dogodniejsze, o ile naturalnie ma coś wspólnego z tą całą aferą”. Zwrócił się do komisarza. „Czy ma pan dyskretnego urzędnika, któremu można zupełnie zaufać?”

„Choćby i tuzin”.

„Potrzebuję teraz jednego tylko”.

„Otóż i on”, powiedział komisarz.

Schodzili ze schodów; na pierwszym piętrze, czekał jesz­cze Durette, ten sam, który wykrył skład, gdzie sznur został zakupiony. Hanaud pociągnął bez ceremonii Durctte‘a za rękaw, jak to zwykł był czynić. Odeszli kilka kroków od innych. Wi­dać było1, że Hainaud daje Durette‘owi jakieś dokładne zlecenie. Durette zbiegł ze schodów’. Hanaud zaś powrócił do swoich towarzyszy.

Pokój był urządzony w tym samym stylu, jak salon, je­dnak był uderzający kontrast między temi dwoma pokojami.

Na dole w salonie jedno tylko krzesło było wywrócone. Tu wszystko było w nieładzie. Wszędzie panował nieporzą­dek i chaos. W kącie stała pusta kasa otwarta, dywany były porozrzucane; każdą szufladę przemocą otwierano, każdą szafę rozbijano, nawet łóżko było odsunięte ze stałego swego miejsca.

— Oto w tej kasie pani Dauvrey co wieczór chowała swoją biżuterię, — zauważył komisarz, gdy Hanaud rozglądał się po pokoju.

— Czy tak? — zapytał powoli Hanaud.

Ricardowi zdawało się, że Hanaud z wyglądu tego pokoju odczytywał coś, co potęgowało jego zdziwienie i niebywale go niepokoiło.

— Tak — powiedział Besnard z zupełną pewnością. — Co wieczór zamykała pani Dauvrey swoją biżuterię do tej kasy. Vauquier powiedziała nam to dziś rano. Nigdy nie czuła się tak zmęczoną, aby tego nie uczynić. Oprócz tego — i wkła­dając rękę do kasy, wyciągnął arkusz papieru — oto spis bi­żuterii pani Dauvrey.

Hanaud jednak nic był zadowolony. Wziął spis i przejrzał go. Lecz myśli jego odbiegały dalej.

— Jeśli tak, — powiedział jeżeli pani Dauvrey trzymała swoją biżuterię w kasie, dlaczego wyłamano każdą szufladę, dlaczego nawet łóżko odsuwano. Perrichet, zamknij pan cicho drzwi. A teraz oprzyj się pan o nie plecami.

Hanaud czekał, dopóki nie ujrzał szerokich pleców Perricheta opartych o drzwi. Wtedy ukląkł i odsuwając dywany tu. to tam, badał z największą dokładnością podłogę. Obok łóżka leżał niebieski, jedwabny dywanik perski. Z kolei i ten odsunął. Nachylił się, potem położył się na ziemię, posuwając się to w tę, to w ową stronę, by uchwycić światło na podło­dze, gdy nagle porwał się na kolana. Położył palec na ustach. W grobowym milczeniu wyciągnął prędko scyzoryk z kieszeni, otworzył go i pochyli się znowu. Wetknął ostrze pomiędzy de­seczki parkietu. Wszyscy przypatrywali mu się w najwyższym napięciu. Jedna tafla podłogi podniosła się. Wyjął ją, od­łożył cichutko i wetknął rękę w powstały w ten sposób otwór. Wethcrmill stojący tuż przy Ricardzie stłumił okrzyk.

— Cicho! — gniewnie szepnął Hanaud i wyciągnął rękę; trzymał w niej zieloną skórzaną szkatułkę. Otworzył ją. Na­szyjnik brylantowy zabłysnął tysiącem świateł. Kilkakrotnie wkładał rękę do otworu i za każdym razem wyciągał szka­tułkę z Biżuterią. Przed zdziwionemi oczyma obecnych otwie­rał je; sznury pereł, naszyjniki brylantowe, szmaragdy, pier­ścienie z krwawymi rubinami, bransoletki złote z drogimi karmieniami. Cała przebogata biżuteria pani Dauvrey była od­kryta.

— To jest zadziwiające — powiedział Besnard zdławio­nym głosem.

— A więc wcale nie-została obrabowana! — zawołał Ri­cardo.

Hanaud wstał.

— Cóż za ironia! — szepnął. — Biedna ta kobieta zostaje zamordowana dla swojej biżuterii; pokój przeszukano iii ni­czego nie znaleziono. Przez cały czas skarby te leżały spokoj­nie w swojej kryjówce. Niczego nie zabrano oprócz tego, co miała na sobie. Przekonajmy się, co to było.

— Helena Vauquier przypuszczała, że było to klitka pier­ścieni, ale nie była całkiem pewna — powiedział Besnard.

— Przecież możemy się o tern przekonać — powiedział Hanaud i zabrał się do1 porównywania biżuterii wydobytej z kryjówki ze spisem, znalezionym w kasie. Gdy skończył, ukląkł ponownie i raz jeszcze przeszukał otwór w podłodze.

— Brakuje sznura wartościowych pereł — powiedział — wnioskując z ich opisu, i kilku pierścieni. Widocznie pani Dauvrey miata je na sobie. Naszego inteligentnego Perrtehetfa poślemy po worek i damy mu radę, aby pary z ust nie pusz­czał, wobec żadnej żyjącej istoty o tern wszystkim, co wi­dział w pokoju. Potem zalakujemy torbę z biżuterią i oddamy panu komisarzowi, który z zachowaniem jak największej tajemnicy wyniesie ją z willi. Spis zaś zatrzymam u siebie — i włożył go do portfelu.

Potem otworzy! drzwi i wyszedł na schody. Spojrzał na dół ii w górę, potem zawezwał Perrichet‘a.

— Idź pan prędko — szepnął — a gdy będziesz wracał, schowaj worek pod płaszcz.

Perrichet schodził ze schodów, pełen dumy, że mógł speł­niać zlecenia wielkiego pana Hanaud‘a z Surete de Paris.

Hanaud wrócił do pokoju pani Dauvrey, zamknął drzwi i spojrzał na swych towarzyszy.

— Czy możecie sobie wyobrazić tę scenę? — powiedział z dziwnym uśmiechem zdenerwowania. Zapomniał o Wethermjillu, zapomniał nawet o zmarłej kobiecie, przykrytej prze­ścieradłem. Ostatniem odkryciem by? zupełnie pochłonięty’. Oczy jego błyszczały, twarz była ożywiona. W tej chwili Ri­cardo zobaczył dopiero prawdziwego Hanaud’a i czuł, że szczęście Wethermilla było bardzo zagrożone. Nic nie zdoła­łoby teraz Hanaud‘a odciągnąć od wykrycia prawdy i przy­łapania morderców. Tego Ricardo był pewny. Próbował obec­nie przed swoimi towarzyszami odtworzyć obraz, który jemu samemu tak żywo stanął przed oczyma.

— Czy wyobrażacie to sobie? Stara kobieta zamyka co wieczór swoją biżuterię do kasy w obecności swojej służącej i swojej towarzyszki, a potem, gdy jest sama. cichaczem wyj­muje ją z kasy i chowa do tej kryjówki. Ale to jest ludzkie i właśnie z tego względu tak zajmujące. Potem wyobraźcie sobie, wczoraj w nocy jej mordercy otwierają kasę i znajdują… nic, nic, zgoła nic. W śmiertelnym pośpiechu przeszukują pokój, odrzucają dywany, rozbijają szafy i nie znajdują niczego. Wyobraźcie sobie ich wściekłość, ich zdziwienie, a wreszcie ich strach. Muszą odejść z jednym sznurem pereł, gdy przypuszczali, że zdobędą majątek. To jest niezwykle intere­sujące; ja to powiadam ja, który już tyle niezwykłych rzeczy widziałem. W najwyższym stopniu interesujące.

Perrtchet powrócił z workiem, w którym Hanaud umieścił szkatułki z biżuterią. Zalakował worek w obecności wszyst­kich i wręczył go Besnardowi Potem włożył na miejsce taflę podłogi, przykrył ponownie dywanikiem i podniósł się.

— Słuchajcie — powiedział cicho z dziwna powagą, któ­ra na wszystkich wywarła wielkie wrażenie, — jest coś w tym domu, czego nie rozumiem. Wspomniałem już o tern, teraz po­wiem więcej. Boję się, boję się…

Słowa te uderzyły w słuchaczy, jak uderzenie piorunu, chociaż były szeptem powiedziane.

— Tak, moi przyjaciele — dodał — jestem przerażony do głębi.

Jakiś dreszcz wstrząsnął obecnymi, jak gdyby jakieś stra­szne niebezpieczeństwo czyhało na nich. Uczucie to było tak silne, że instynktownie zbliżyli się do siebie.

— Ostrzegam wasi, ani szeptem nie powinniście wspom­nieć, że biżuteria ta została znaleziona. W żadnej gazecie nie śmie się pojawić wzmianka o tein; nikt nie śmie podejrzewać, żeśmy ją znaleźli. Czyście zrozumieli?

— Oczywiście — powiedział komisarz. •

— Tak — dodał Ricardo.

— Rozumiem — szepnął Perrichet.

Harry Wethermill nie rzekł ani słowa. Jego palące oczy były wryte w twarz Hanaud‘a, nic więcej. Hanaud ze swojej strony nie żądał od niego odpowiedzi. W rzeczywistości nie spojrzał nawet na Hurriego. Ricardo zrozumiał. Hanaud nie chciał się wzruszać cierpieniem, wyrażonym na jego twarzy.

Zeszli znowu do małego saloniku, oświetlonego sderpnio- wem słońcem i rozweselonego kwiatami. Hanaud stanął przed kanapką i patrzał na nią dziwnie wzruszony. Przymknął oczy i przeszedł go dreszcz. Nic nie zrobiło na Ricardzie takiego wrażenia, ani ciało zabitej kobiety, ani odkrycie biżuterii, bo tam stał twarz w twarz wobec namacalnych faktów. Lecz te­raz mógł się domyślać nieznanych jeszcze okropności. Nie fakt, ale jakiś cień faktu zmuszał jego wyobraźnię do strasznych przypuszczeń. Hanaud zadrżał, a Ricardo, nie wiedząc dla­czego Hanaud zadrżał, przeraził się tein więcej. Ale nie tylko Ricardo był tak przejęty. Rozpaczliwy okrzyk przerwał ciszę; był to głos Wethermilla. Twarz jego była śmiertelnie blada.

— Panie! — zawołał — nie wiem, dlaczego pan drży. lecz przypominam sobie kilka słów, które pan powiedział dziś rano.

Hanaud zwrócił się do niego. Twarz jego była bladoszara, oczy błyszczały.      .

— I ja pamiętam te słowa, mój przyjaciela!

Ci dwaj mężczyźni stali teraz oko w oko, a na twarzach ich odbijała się trwoga i przerażenie.

Ricardo usiłował przypomnieć sobie, o jakie słowa im chodziło, gdy odgłos kół przerwał milczenie. Hanaud zmienił się błyskawicznie. Włożył ręce do kieszeni i powiedział swo­bodnie:

— Dorożka Heleny Vauquier, — wyciągnął papierośnicę i zapalił papierosa. — Przypatrzmy się, jak biedna kobieta od- jedzie. Spodziewam się, że jest to zamknięty powóz.

Była to istotnie zamknięta karetka. Przejechała obok otwartego okna salonu i zatrzymała się przed głównym wej­ściem. Wszyscy za Hanaudem zeszli do hallu. Naprzód ukazała się na schodach pielęgniarka, znosząc walizę. Umieściła ją w powozie i czekała w bramie na pacjentkę.

— Może chora zemdlała — powiedziała niespokojnie >’ chwili — i dlatego nie schodzi. — Mówiąc to zwróciła się ku schodom. Lecz Hanaud szybko zastąpił jej drogę.

— Dlaczego pani to przypuszcza? — zapytał zdziwiony a uśmiechem na twarzy. Gdy to mówił jakieś drzwi na górze cicho się zamknęły.

— Otóż i ona.

Ricardo zgłupiał. Wydawało mu się, że drzwi, które tak cicho zostały zamknięte, były bliżej, niż drzwi pokoju Heleny. Był prawie pewny, że drzwi te znajdowały się niżej, na drugim piętrze. Lecz Hanaud nie zauważył nic podejrzanego; a więc widocznie zdawało mu się to tylko. Hanaud powitał schodzącą ze schodów Helenę z uśmiechem.

— Lepilej się pani czuje, nieprawdaż? — zapytał grzecz­nie. — To się widzi natychmiast. Ma pani nawet już trochę kolorów. Za dzień lub dwa przyjdzie pani zupełnie do siebie po tern strasznym przejściu.

Trzymał drzwiczki dorożki otwarte, dopóki nie wsiadła. Pielęgniarka usiadła koło niej; Durette zajął miejsce na koźle. Powóz zawrócił i odjechał.

— Do widzenia! — zawołał Hanaud, spoglądając za powo­zem, aż drzewa alei go zakryły. Potem zachował się dziwnie. Jak strzała pobiegł na schody. Jego zwinność zadziwiła Ricarda. Wszyscy podążyli za nim. Rzucił się do drzwi pokoju Celji, otworzył je, wbiegł do pokoju, stał tam sekundę, potem pobiegł do okna, a towarzyszom dał znak ręką, by pozostali w’ tyle, sam zaś wyglądał z za franki, za którą się schował. Usłyszeli odgłos kół na żwirze. Powóz właśnie wyjeżdżał na ulicę. Durette siedzący na koźle odwrócił się i spojrzał w kie­runku domu. Przez jedną chwilę Hanaud wychylił się z okna, tak jak Besnard to uczynił i tak jak Besnard skinął ręką. Po­tem wrócił do pokoju i zobaczył stojącego przed nim Perricheta z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczyma — Pcrridieta, ‘tego inteligentnego Perricheta.

Proszę pana! — zawołał Perrichet. — Coś zostało za­brane z tego pokoju!

Hanaud rozejrzał się i zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie! — powiedział.

— Ale Na pewno, panie — nalegał Perrichet. — Proszę tyl­ko spojrzeć. Tu na toaletce był mały słoik jakiejś pomady. Stał tutaj, w tern oto miejscu, gdyśmy byli w tym pokoju przed godziną, a teraz go niema.

Hanaud zaśmiał się wesoło.

— Przyjacielu Perrichet! — powiedział z ironją. — Zape­wniłam pana, że gazety pana nie doceniają. Pan jesteś więcej, jak inteligentny. Prawda, mój przyjacielu, leży — wedle stare­go przysłowia — na dnie studni, lecz pan chciałbyś ją znaleźć na dnie słoika z wazeliną. Ale chodźmy już. W tym domu nie mamy nic więcej do roboty.

Wyszedł z pokoju. Perrichet stał chwilę zawstydzony, cały w płomieniach. Hanaud dał mu nauczkę i słuszną. Teraz to zrozumiał; chciał okazać swoją bystrość, za wszelką cenę chciał popisać się swoim sprytem i ośmieszył się. Nie po­winien był mówić o tym słoiku.

W saloniku

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Juliusz Ricardo odsunął firankę i z dreszczem grozy wszedł do salonu. Był to długi pokój, ładnie, a nawet kokie­teryjnie urządzony. Po lewej ręce tuż przy alkowie widniał mały kominek, ze śladami niedawno wypalonego ognia. Za kominkiem długa, pokryta różowym brokatem kanapka stała nieco odsunięta od ściany. Na obu jej końcach leżały zmięte poduszki. Dalej za kanapką były drzwi, prowadzące do hallu. Za niemi pod lustrem, wmurowanym w ścianę stało biureczko Po przeciwnej stronie, po prawej ręce Ricarda były trzy okna. Między dwoma bliższymi był kontakt elektryczny. Z sufitu zwieszał się świecznik. Lampa elektryczna stała na biurku, a kilka elektrycznych świec na kominku. Mahoniowy stolik okrągły stał między oknami, otoczony trzema krzesłami, z któ­rych jedno było wywrócone, drugie stało pod kontaktem elektrycznym, a trzecie naprzeciw tego ostatniego.

Ricardo nie mógł uwierzyć, że tu rozegrała się przed dwunastu godzinami straszna i tajemnicza tragedia. Przez okna boczne widać było niebieskie niebo, kwiaty i drzewa.

Przez otwarte drzwi szklane dochodził z gazonu świegot ptaków i szum drzew, poruszanych letnim wietrzykiem.

Przypatrywał się Hanaud‘owi, który poruszał się szybko z miejsca na miejsce, z nadzwyczajną zwinnością, jak na tak otyłego mężczyznę, mocno zainteresowany, znajdując tu i tam jakiś ciekawy szczegół, zdradzający mu może obyczaje, żyjących tu ludzi.

Ricardo oparł się o ścianę w pozie wyszukanie niedbałej i zauważył głośno:

— Co ten pokój nam powie?

Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Zresztą na pyta­nie to trudno było dać odpowiedź, gdyż pokój naprawdę nie mógł mu dać żadnych informacji. Powiódł okiem po urządze­niu w stylu Ludwika XVI., po białych ścianach, wykładanych drzewem, po błyszczącej podłodze, po różowych firankach. Nawet delikatny plafon na suficie nie uszedł jego uwagi. Nadzwyczajnym było chyba wywrócone krzesło i zmięte podusz­ki na kanapie. Zrobiło mu się dziwnie przykro, tym bardziej, gdyż przypatrywał się węszącej pracy Hanauda Ten ostat­ni w tej chwili był zajęty dokładnym badaniem kanapy i zmię­tych poduszek. Wyjął właśnie swój centymetr i mierzył od­ległość między poduszkami na jednym końcu i poduszką na drugim końcu kanapki. Oglądał stół, mierzył odległość między krzesłami. Przystąpił do kominka i przeszukał popiół. Ale Ri­cardo zauważył dziwną rzecz. Podczas poszukiwań oczy Pa­na ud ciągle wracały do kanapki i zawsze z wyrazem zdziwie­nia, jak gdyby czytał tam coś zupełnie wyraźnego, coś czego jednak nie rozumiał. W końcu wrócił do kanapki, odciągnął ją jeszcze bardziej od ściany i nagle z okrzykiem pochylił się i ukląkł. Gdy wstał trzymał kilka strzępków papieru w ręce. Zbliżył się do biurka i otworzył teczkę. Wewnątrz znalazł kil­ka arkuszy listowego papieru. Jeden z nich był przedarty. Po­równał kawałeczki, które trzymał w ręce z rozdartym arku­szem i zdawało się, że był zadowolony. Z teczki na listy, któ­ra znajdowała się na biurku wziął bilet wizytowy.

— Prędko, postarajcie mi się o gumę lub klej – głos jego brzmiał prawie rozkazująco, nie było w nim już ani cie­nia dawnej uprzejmości.

Przeniósł kartkę i strzępki na okrągły stolik usiadł i z nadzwyczajną cierpliwością skleił kawałeczki na kartce, podobnie jak dzieci sklejają rebusy obrazkowe. Ponad jego ramionami reszta towarzystwa mogła widzieć poszczególne słowa, napisane ołówkiem, a układające się w zdanie na karteczce.

Manaud ruchem gwałtownym zwrócił się w stronę Wethermilla.

— Pan pewnie ma przy sobie list, pisany przez pannę Wethermiil wyjął portfel z kieszeni i wydobył z niego list. Chwilkę namyślał się, przerzucając kartki. Cztery strony były zapisane. Potem złożył go tak, że tylko wewnętrzne kartki były widoczne i podał detektywowi. Hanaud porównał je z pi­smem na karteczce.

– Patrzcie — powiedział i trzej mężczyźni pochylili się nad nim. Na kartce, sklejone kawałeczki ułożyły się w zdanie:

— Je ne sais pas.

— Znaczy to: — Nie wiem — powiedział Ricardo. — O to jest bardzo ważne!

Obok kartki leżał list Celji.

Komisarz policji Besnard zajrzał przez ramię detektywa. — Widzę wielkie podobieństwo — powiedział ostrożnie.

Ricardo wyczekiwał tajemniczych odkryć. To określenie podobieństwa nie wystarczyło mu. Napięcie sytuacji wymagało czegoś konkretniejszego, niż podobieństwa.

— Pismo jest to samo, i tu i tam — powiedział stanowczo. Tylko że w zdaniu pisanym na kartce pismo jest starannie zmienione.

— Tak, tak — zauważył komisarz, faktycznie są wielkie różnice.

Ricardo tryumfował.

— Rzeczywiście są różnice — powiedział Hanaud. — Spójrzcie panowie, jakie długie i drżące są niektóre linie. spójrzcie jak nagle to „s“ się wyrywa, jak gdyby jakieś wzru­szenie wstrząsało ręką. A jednak tutaj — Hanaud uśmiechnął się, pobłażliwie, dotykając listu — tutaj uczucie powinno było raczej wchodzić w grę. Spojrzał na Wethermilla i powiedział spokojnie. — Pan jeszcze nie powiedział swego zdania, a je­dnak pańskie zdanie będzie w tej sprawie najbardziej warto­ściowe. Czy te dwie kartki papieru są napisane tą samą ręką?

— Nie wiem — odpowiedział Wethermiil.

— I ja także! — zawołał Hanaud ze zniecierpliwieniem — Je ne sais pas, nie wiem — to może być jej pismo, podrobione, lub też jej pismo umyślnie zmienione. Może być też, że pisała w pośpiechu w rękawiczkach. .

— Mogło być także pisane dawniej i zatarte — powiedział Ricardo, zachęcony do dalszych uwag swym pierwszym po­wodzeniem.

— To właśnie jest jedyna możliwość, która jest wyklu­czona. Rozejrzyj się pan po pokoju. Czy widział pan kiedy pokój czyściej utrzymany? Proszę znaleźć odrobinkę kurzu w jakimkolwiek kąciku. Czysto jest, ja na talerzu. Co rana, z wyjątkiem dzisiejszego dnia, pokój ten był zamiatany i frote­rowany. Kartka ta została napisana i podarta wczoraj. — Włożył kartkę do koperty i schował do kieszeni. Potem wstał, i zbliżył się do kanapki. Stanął przy niej poważnie zamyślony, Po kilku chwilach milczenia, a denerwującego wyczekiwania dla otaczających, nagle powoli pochylił się i z niezwykłą ostro­żnością wsunął rękę pod poduszkę u głowy kanapy i podniósł ją delikatnie, starając się nie naruszyć wyciśniętych na niej fałdów. Potem zbliżył się do okna, trzymając ją w rękach. Po­duszka by\a kryta jedwabiem. W świetle słonecznym wszy­scy ujrzeli na niej małą brązową plamkę. Hanaud wyjął szkło powiększające z kieszeni i pochylił się nad poduszką. Lecz w tej chwili mimo ostrożności, ruszył poduszką, tak, że powierzchnia jedwabiu wygładziła się i fałdy znikły.

— O! — zawołał przerażony komisarz — cóż pan uczynił?

Hanaud zarumienił się. On, nawet on — zrobił coś nie­zgrabnego.

Pan Ricardo ii tu się wmieszał.

— Rzeczywiście! Cóżeś pan uczynił? — Hanaud ze zdzi­wieniem spojrzał na niego.

— Więc cóż takiego uczyniłem? — zapytał spokojnie. — Proszę mi powiedzieć.

— Zatarł pan ważne ślady — odpowiedział Ricardo do­bitnie.

Na twarzy Hanaud‘a widać było przygnębienie.

— Ach cofnij to pan, panie Ricardo, błagam pana — pro­sił. Ja miałbym zniszczyć ważne ślady? Jakie to ślady? i cóż zniszczyłem? I jakie tajemnice zostałyby wyjaśnione, gdybym ich nie był zniszczył?

— Tym razem Ricardo zaczerwienił się po uszy.

Hanaud zwrócił się z uśmiechem do Besnarda.

— Widzieliśmy przecież już wszyscy wgłębienie w tej po­duszce, cóż za znaczenie może ono mieć też teraz dla nas?

Włożył lupę do kieszeni, zaniósł poduszkę z powrotni na kanapkę i wziął drugą, która leżała u nóg i znów oglądał ją dokładnie przy oknie. Ta także była zmięta, miejscami jedwab był wytarty, a nawet przedziurawiony.

Zdziwienie na twarzy Hanaud‘a wzrastało. Stał z podusz­ką w rękach, lecz nie patrzył na nią. Patrzył przez drzwi otwarte na widniejące wyraźnie ślady nóg kobiety, która bie­gnąc opuściła ten pokój i wskoczyła do auta. Pokręcił głową i odniósł poduszkę na miejsce. Teraz stal wyprostowany, spo­glądając po pokoju, jak gdyby chciał wydrzeć tajemnicę z jego murów i nagle zawołał ze wzburzeniem:

— Jest coś w tej sprawie, czego nie mogę pojąć.

Ktoś westchnął tuż za Ricardem. Obrócił się, ii ujrzał Wethermilla. Stał z oczami wlepionymi w Hanaud‘a z gorączko­wymi wypiekami, które ukazały się na jego trupio bladej twarzy.

— Cóż pan ma na myśli? — spytał.

Lecz Hanaud odpowiedział szorstko.

— Nie leży w moim zawodzie, wygłaszać przypuszczenia. Wolno mii tylko stwierdzić niezbicie fakty.

Jedno tylko wszyscy zrozumieli: rozpoczął śledztwo pe­wny, że ma do czynienia ze zwykłem morderstwem, łatwym do wyjaśnienia, lecz w tym pokoju wyczytał coś, co go zmie­szało, co podniosło ciemną tę zbrodnię na wyższy poziom, nie zwykły nawet dla Hanaud‘a.

I cóż to mogło być? pytał się Ricardo sam siebie. Raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. Nie znalazł odpowiedzi, lecz uwaga jego została przykuta pewną ozdobą na ścianie. Ozdobą tą—o ile rzecz ta zasługiwała na tę nazwę—był mały bębenek z pękiem kolorowych wstążek, zawieszony na ścianie między kanapą i kominkiem, na wysokości człowieka. Oczywiście mo­gła to być tylko wpadająca w oko trywialna dekoracja, która by odpowiadała mało wybrednemu gustowi pani Dauvrey. Lecz panu Ricardo nasunęło się znowu wspomnienie sali w Leamington i przypomniał sobie akcesoria owego spirytystycznego seansu. Więc Hanaud przecież nie zauważył wszystkiego.

— Widzieliśmy już wszystko tutaj — powiedział dete­ktyw — obejrzymy pokój p. Celji, potem przesłuchamy słu­żącą.

Czwórka, eskortowana przez Perrichefa przeszła przez hall weszła na schody. Pokój Celji był na południowo – wscho­dnim rogu wilk. Był to wielki, jasny pokój, którego jedno oko wychodziło na ulicę, a dwa inne, pomiędzy którymi stała toa­letka, na ogród. Wewnętrzne drzwi prowadziły do łazienki, koło wanny leżały na ziemi porozrzucane ręczniki. W pokoju sypial­nym ciemna jedwabna suknia i halka leżały na łóżku, .niedbale rzucone. Duży filcowy, popielaty kapelusz leżał na komodzie, stojącej we framudze okna. Na krześle stos wytwornej bielizny i para jedwabnych popielatych pończoch.

Wszystko nosiło cechę pośpiechu i płynącego stąd nieładu.

— Gzy w tym pokoju widział pan światło o wpół do dzie­siątej? — spytał Hanaud Perricheta.

— Tak jest — odpowiedział Perrichet.

— Możemy zatem przypuszczać, że panna Celja prze­bierała się wtedy.

— Besnard rozglądał się, otwierając tu szufladę, tam szafę.

— Panna Celja—powiedział z uśmiechem—lubiła widocz­nie swoją wykwintną garderobę, sądząc z porządku w jej sza­fach. Ten nieład w pokoju wskazywałby, że Celja musiała się wczoraj wieczorem w wielkim pośpiechu przebierać ,

Cały ten pokój mówił o wdzięku i zmyśle estetycznym je­go mieszkanki. Wethermill stał na progu i z cierpieniem, wyrytym na twarzy, przypatrywał się, jak policja gospodarowała w tern sanktuarium.

Tego rodzaju uczucia nie odwracały uwagi Hanaud‘a. Prze szedł do gotowalni i otworzył kilka skórzanych pudełek, które zawierały biżuterię Celji. Niektóre z nich były puste. Jedno z pustych pudełek Hanaud tak długo trzymał w ręku, że aż Besnard ze zniecierpliwieniem powiedział:

— Widzisz pan przecież, że jest puste.

Wethertrtil! nagle zrobił parę kroków w głąb pokoju.

— Tak, widzę — odpowiedział oschle Hanaud.

Był to futerał na kolczyki, które Ricardo widział pjierwsze- go wieczora w uszach Celji.

— Czy pan pozwoli? — spytał Wetheririill i wziął pude­łeczko do ręki.—Tak—powiedział—kolczyki panny Celji. Na­stępnie zwrócił pudełko Hanaudowi.

Po raz pierwszy wmieszał się do śledztwa. Ricardo zro­zumiał natychmiast związek. Kolczyki te pewnie były podarun­kiem! Wethermilla.

Hanaud odniósł pudełko na miejsce.

— Nic mamy tu już więcej nic do roboty — powiedział — Spodziewam się, że nikt nie wchodził do tego pokoju — i zwró­cił się do wyjścia, otwierając drzwi

— Nikt, oprócz Heleny Vauquier — odpowiedział komisarz.

Ricardo był oburzony tą — tak widoczną — niedbałością. Nawet Wethermill się zdziwił. Hanaud jedynie zam­knął drzwi i wrócił do pokoju.

„O — służąca” — powiedział — „więc przyszła już do siebie?”

„Czuje się jeszcze bardzo osłabioną” — odpowiedział komi­sarz — lecz wydawało mi się ważne, dowiedzieć się na­tychmiast, co Celja Harland nosiła, opuszczając dom. Roz­trząsałem sprawę z panem Fleuriot i ten pozwolił mi wprowadzić tu Helenę Vaupuier, która w ten sposób mogła nas o tein poinformować. Wprowadziłem ją sam, chwilę przed waszym nadejściem, by przejrzała garderobę dziewczyny i powiedziała czego brak.”

„Czy została sama w pokoju?“

„Ani chwili11 — odpowiedział Besnard obrażony. „Rzeczy­wiście panie, mamy dość doświadczenia aby wiedzieć, jak sprawy tego rodzaju należy prowadzić. Byłem sam z nią przez cały czas w pokoju, nie spuszczając z niej oka.“

„Było to właśnie zanim przyszedłem?” zapytał Hanaud.

Powoli przeszedł do okna, wychodzącego na ulicę i wychylił się przez nie, patrząc na drogę, którą przyszli, całkiem tak, jak komisarz na ich powitanie. Potem zwrócił się znowu do pokoju.

— Którą szufladę lub szafę Helena Vauquier oglądała ostatnio?”

„Tę oto” — Besnard nachylił się i otworzył dolną szufladę komody, która stała we framudze okna. Jakaś jasna sukienka leżała na wierzchu.

„Kazałem jej się spieszyć, skoro zobaczyłem, panów, pod­niosła sukienkę i powiedziała, że tu niczego nie brakuje. Od­prowadziłem więc ją z powrotem do jej pokoju i oddałem pie­lęgniarce.

Hanaud wyjął tę sukienkę z szuflady, oglądnął ją do­kładnie przy oknie, obracając na wszystkie strony, a brzegowi przypatrywał się z uwagą, zbliżywszy blisko do oczu. Potem pośpiesznie włożył ją na powrót do szuflady,

— A teraz proszę mi pokazać szufladę, od której zaczęła j Helena Vauquier swoje przeszukiwani o.

Tym razem wyjął halkę i także z wielką uwagą przyglądał się jej przy oknie. Gdy skończył podał ją Ricandowi, by ją odłożył. Przez chwilę stał zajęty swymi myślami. Ricardo także obejrzał halkę, lecz nie zauważył nic niezwykłego. Była to ładna halka, ubrana koronkami i falbankami, lecz nie było powodu zastanawiać się nad nią. Podniósł oczy w zdziwieniu i zauważył, że Hanaud obserwuje go z rozbawionym uśmiechem.

— Ody pan Ricardo skończy swoje oględziny — powie- | dział — zobaczymy, co Helena Vauquier ma nam do powie­dzenia..

Wyszedł ostatni, drzwi zamknął na klucz i schował klucze do kieszeni.

— Pokój Heleny Vauquier jest zdaje się o piętro wy­żej?” zauważył * zwrócił się ku schodom.

W tej chwili jakiś człowiek który widocznie czekał na ich wyjście, zbliżył się, trzymając w ręku kawałek ciemnego mocnego sznura.

— Ah! Duretite, — zawołał Besnard, — panie Hanaud, po­słałem dziś rano Durette‘a po sklepach w Aix ze sznurem1, który znaleziono na szyi pani Dauvrey.

— No i cóż? — zapytał’ Hanaud szybko — dowiedział się pan czegoś?

— Tak panie — odpowiedział Durette — w składzie p. Corval, młoda osoba w ciemno popielatej sukni i filcowym kapeluszu, kupowała sznur tego rodzaju wczoraj wieczór po dziewiątej, właśnie gdy zamykano sklep. Pokazałem p. Coryal fotografię Celji Harland, którą p. komisarz mi dał, ku­piec poznał w niej osobę, która ten sznur kupowała.

Cisza zaległa po słowach Durett‘a. Całe towarzystwo było zaskoczone tą wiadomością. Nikt nie spojrzał w kie­runku Wethermilla, nawet Hanaud odwróć! oczy.

— Tak, to jest bardzo ważne — powiedział zmienionym głosem, odwrócił się i razem z innymi wszedł na schody, pro­wadzące do pokoju Heleny VauQuier.