A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część IV

Droga wjazdowa okrążała dom pomiędzy drzewami i wy­sokimi krzakami. Naprzeciw Hanaud i jego towarzyszy wyszedł mały, szczupły człowiek o postawie oficera, ze szpiczastą bród­ką. Jego to przed chwilą widzieli w oknie. Był to p. Ludwik Besnard, komisarz policji.

— A więc chce nam pan pomóc, panie Hanaud — zawo­łał, wyciągając do niego ręce. — Niema w nas ani śladu za­zdrości. Kieruje nami tylko dobra wola, a jedynym naszym ży­czeniem jest wykonywać pańskie zlecenia. Wszystkie nasze wysiłki idą w tym kierunku, aby odkryć mordercę. Boże! cóż za ohydna zbrodnia i taka młoda dziewczyna w to wmieszana.

— A więc co do tego szczegółu ma pan już wyrobione ’ zdanie — powiedział ostro Hanaud.

Komisarz wzruszył ramionami.

— Zbada pan willę, a potem sam osądzi, czy jakie inne wytłumaczenie jest możliwe.

To mówiąc, komisarz odwrócił się i ruchem ręki zaprosił ich do wnętrza. Nagle z okrzykiem stanął w pozycji wycze­kującej. Wysoki, szczupły mężczyzna około 45 lat, ubrany w anglez i cylinder właśnie szedł powoli w ich kierunku. Mięk­ka falista broda otaczała wąską jego twarz, o jasnych szarych oczach i wypukłym czole.

— Czy to jest prokurator? — spytał Hanaud.

— Tak jest, pan Fleuriot — odpowiedział Besnard szeptem. Pan Fleuriot był tak zajęty swoimi myślami, że zauwa­żył tę grupę ludzi dopiero, gdy p. Besnard podszedł tuż do niego.

— To jest p. Hanaud z Paryża — przedstawił Besnard.

Pan Fleuriot skłonił się wytwornym ruchem.

— Witam pana, panie Hanaud. Nic w tej chwili nie zostało tknięte. W chudli, gdy pan nam dał znać telefonicznie, że pan jest skłonny nam dopomóc, dałem zlecenie, by wszystko zo­stawić tak, jak znaleziono. Spodziewam się, że pan z pańskim doświadczeniem, znajdzie drogę tam, gdzie my jej nie widzimy. Hanaud skłonił się.

— Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, więcej przy­rzec nie mogę.

— Ale kto są ci panowie? — zapytał Fleuriot, jak gdyby zauważył teraz dopiero obecność Wethermilla i Ricarda.

— Są to moi przyjaciele, — powiedział Hanaud. — Jeżeli pan niema nic przeciw temu, przypuszczam, że ich obecność może sę nam przydać. Pan Wethermill, na przykład, był zazna­jomiony z Celją Harland.

— O! — zawołał prokurator z zaciekawieniem, — pan mo­że nam o niej coś powiedzieć?

— Chętnie powiem wszystko, co wiem — odrzekł Harry Wethermill.

W jasnych oczach pana Fleuriot zabłysły ostre światełka. Postąpił krok naprzód. Wyraz twarzy zaostrzył siłę. W tej chwili — pomyślał Ricardo — zapomniał o swej godności i zmienił się w fanatyka.

— Celja Harland jest żydówką! — zawołał.

— Nie, panie — odpowiedział Wethermill.

— A! — powiedział Fleuriot, w glosie jego dało się odczuć rozczarowanie i odrobina powątpiewania. — Panowie zgłoszą się do mnie po zbadaniu sprawy — i przeszedł bez dalszych pytań i uwag.

Patrzyli chwilkę za odchodzącym. Gdy był już w pewnej odległości, Besnard zwrócił się z usprawiedliwieniem do Hanaud‘a.

— Jest to dobry sędzia, panie Hanaud, bystry, prędki, ale ma swego konika, jak i my wszyscy. Wszędzie wietrzy on aferę Dreyfusa. Nie może o tym zapomnieć. Pan wie, mamy tysiąc takich dobrych, prostych, miłych ludzi, którzy jednak w każdej zbrodni wietrzą żyda.

Droga skręcała na lewo. Na zakręcie sta? miody, tęgi męż­czyzna w czarnych kamaszach.

— Szofer? — spyta? Hanaud. — Chciałbym z pim poroz­mawiać.

— Servettaz, odpowiedzcie, proszę, na wszystkie pytania, które ten pan wam zada! — zwrócił się Besnard do szofera.

— Z największą chęcią, panie komisarzu, powiem wszystko.

Zachowanie jego byfo poważne — odpowiadał chętnie. Nie było też śladu trwogi na. jego twarzy.

— Jak długo był pan w służbie u pani Dauvrey?

— Cztery miesiące. Przyjechałem z nią do Aix les Bains.

— Ponieważ rodzice pana mieszkają w Chambery, skorzy­sta! pan ze sposobności sąsiedztwa i chciał z nimi spędzić jeden dzień. Kiedy pan prosił o urlop?

—- W sobotę.

— Gzy pan prosił o urlop specjalnie na dzień wczorajszy, na wtorek?

— Nie. prosiłem tylko na dzień, który by odpowiadał pani.

— A tak, — powiedział Hanaud. — Kiedy pani Dauvrey powiedziała panu, że może pan jechać we wtorek?

Servcttaz zawahał się i zmieszał. Teraz odpowiadał niechętnie.

— Pani Dauvrey sama nie mówiła mi tego — powiedział.

— Nie pani Dauvrey, a więc kto? — zapytał szybko Hanaud.

Servettaz spojrzał na poważne twarze otaczających go.

— Panna Celja powiedziała n# o tern. .

— Tak? — powiedział Hanaud powoli. — Więc panna Celja… Kiedy to było.

— W poniedziałek rano. Czyściłem wóz. Przyszła do ga­rażu, niosąc kwiaty, które zerwała w ogrodzie i powiedziała: „Miałam rację, Alfredzie, pani ma dobre serce, możecie jechać jutro pociągiem, który odchodzi z Aix o godzinie 1.52. Przyjedzie do Chambery dziesięć minut po drugiej.

Hanaud zdziwił się.

— „Miałam rację, Alfredzie?” — to były jej słowa — i „pa­ni ma dobre serce”? Cóż to wszystko ma znaczyć? — pogroził mu palcem i powiedział poważnie.

— Uważaj dobrze, co mówisz, Servettaz!

— To były jej słowa, proszę pana,

— Miałam rację, pani ma dobre serce?

— Tak, panie.

— Wobec tego, panna Celja mówiła już przedtem z wami o tej wycieczce do Chambery — powiedział Hanaud, wpatrując się bezustannie w twarz szofera.

Rozpacz Servettaza rosła. Nagle Hanaud powiedział ostro:

— Wahacie się mówić prawdę, Servettaz.

— Panie, mówię prawdę, powiem wszystko. Prawda, że waham się; słyszałem tego ranka, co ludzie mówią między so­bą. Nie wiem, co o teraz myśleć. Panna Celja była zawsze dla mnie grzeczna i uważająca. Lecz to jest prawda.

I niemal że w rozpaczy ciągnął dalej.

— Prawda jest, że panna Celja była pierwszą, która pod­sunęła mi myśl proszenia o urlop na wyjazd do Chambery.

— Kiedy to było?

Słowa te zaskoczyły Ricarda. Z współczuciem spojrzał na Wethermilla. Harry Wethermill był jednak pewny siebie mimo wszystko. Stał z wyrazem uporu, z wyciągniętą szyją i patrzał na szofera. Komisarz Besnard także miał wyrobione zdanie. Ten jedynie wzruszył ramionami.

Hanaud zbliżył się do szofera i łagodnie położył mu rękę na ramieniu.

— No, a teraz, mój przyjacielu, opowiedz nam dokładnie, jak to się stało?

Servettaiz zaczął opowiadać, a głos załamywał mu się chwilami.

— Panina Celja przyszła w sobotę rano do garażu. Zamó­wiła wóz na popołudnie. Rozmawiała ze mną przez parę chwil, jak to często robiła. Powiedziała, że słyszała, że rodzice moi żyją w Chambery. Radziła mi, ponieważ to jest w sąsiedztwie, bym prosił o urlop. Nie byłoby to ładnie z mojej strony, gdy­bym ich nie odwiedził, będąc tak blisko.

— Czy to wszystko?

— Tak, panie.

To wystarczy — rzucił Hanaud. Detektyw odzyskał swój dawny spokojny głos i żywe ruchy, zdawało się, że za­łatwił się już w myślach z zeznaniami Seryettaza. Ricardo po­równywał go do człowieka, który po dostatecznym przejrzeniu, związuje ważne dokumenty i odkłada je ponumerowano w szuf­ladki biurka.

— Oglądnijmy sobie garaż.

Już tylko kilka kroków dzieliło ich od garażu.

— Drzwi zostawiono otwarte?

— Tak jest, jak pan je widzi.

Hanaud zwrócił się do Servettaza.

— Cóż pan uczynił z kluczem przed wyjazdem?

— Po zamknięciu garażu oddałem go Helenie Vauquier, a ona powiesiła go na gwoździu w kuchni.

— A więc — powiedział Hanaud — każdy mógł go łatwo znaleźć wczoraj wieczór.

— Tak, o ile wiedział, gdzie go szukać.

Pod ścianą stał rząd baniek z benzyną.

— Czy zabrano benzynę?

— Tak, panie, gdym odjeżdżał, mało benzyny było w wo­zie. Zabrano więcej, lecz wzdęli ją z baniek środkowych, tych oto! — i dotknął fch ręką.

— A, tak, rozumiem — powiedział Hanaud i w’ zamyśleniu podniósł brwi. –

Komisarz niecierpliwił się.

— Przecież to wszystko jedno, czy ze skrajnych, czy ze środkowych baniek benzynę wzięto.

Hanaud jednak n/e lekceważył sobie tego drobnego faktu.

— Możliwe, że to ma właśnie wielkie znaczenie — powie­dział spokojnie. — Na przykład, gdyby Serwettaz nie miał po­wodu oglądać tych baniek, mogłoby minąć sporo czasu, nimby zauważył, że mu z zapasu brakuje benzyna.

— Rzeczywiście, — powielał Servettaz — mogłem na­wet przypuszczać, że sam ją zużyłem.

— Tak — potwierdził Hanaud i zwrócił się do Besnarda. — Przypuszczam, że to może mieć pewne znaczenie. Nie wiem je­szcze jakie — dodał.

— Lecz ponieważ wóz znikł, — powiedział Besnard, — jak mógłby szofer nie obejrzeć swego zapasu benzyny.

Pytanie to rozumiało się samo przez się i Ricardo był cie­kaw, jaką odpowiedź da na to Hanaud. Hanaud jednak pytanie to pominął milczeniem. Nie troszczył się wcale o zdanie, które jego towarzysze mogli sobie o nim wyrobić

— Ach tak — rzucił niedbale — ponieważ wóz znikł, jak pan zauważył… pan ma słuszność.

I znów zwrócił się do Servettaza.

— Czy był to silny wóz?

– O sile 60 koni; — odpowiedział Serycttaz.

Hanaud zwrócił się do komisarza.

— Pan ma numer i opis tego wozu, przypuszczam. Byłoby dobrze dać anons. Być może, że go gdzieś widziano. Gdzieś przecież być musi.

Komisarz odpowiedział, że opis dany już został do druku.

Hanaud skinął z uznaniem i zabrał się do oglądania ziemi. Przed garażem było małe podwórko kamienne, lecz nie znać było tu żadnych śladów kroków.

— A jednak ziemia była wilgotna — powiedział. — Czło­wiek, który wóz zabrał, był bardzo ostrożny.

Odwrócił się i szedł drogą, którą przyszli z oczami utkwionymi w ziemię. Nagle podbiegł do trawnika, dzielącego drogę od krzaków.

I patrz pani, powiedział do Besnarda — noga jakaś przygniotła trawę tutaj, lecz bardzo lekko. — O! tu znowu. Ktoś biegł brzegiem trawnika na palcach. O! to był człowiek bardzo ostrożny.

Znowu weszli na drogę wjazdową, która zawiodła ich do willi. Był to mały, wesoły dworek z zielonym gazonem, peł­nym różnobarwnych kwiatów. Wydawało się Ricardowi niemożliwym. by tak ponura i okrutna zbrodnia mogła była się rozegrać w tych murach przed dwunastu godzinami. Zbyt we­soło wyglądał na to domek w oświetleniu słonecznym. Gdzie­niegdzie zielone żaluzje były zamknięte, niektóre okna stały otworem i światło zalewało wnętrza. Po obu stronach bramy — i ponad nią — znajdowały się okna, oświecające dużą halę. Pod tymi oknami, po każdej stronie głównego wejścia były drzwi szklane, wychodzące na ogród i zaopatrzone w zielone żaluzje, teraz otwarte i zahaczone o mor. Te drzwi szklane prowadziły do dużych pokojów, które ciągnęły się szeregiem w głębi domu i oświetlone były jeszcze bocznymi oknami. Pokój po lewej stronie — towarzystwo zwrócone było twarzą do willi — słu­żył za jadalnię i wychodził po przeciwnej stronie do kuchni, pokój na prawo był to salon, gdzie popełniono morderstwo. Przed szklanymi drzwiami był wąski pas trawy, bardzo wy­deptanej, który oddzielał te drzwi od drogi wjazdowej. Trawa ta była tak zdeptana przez ciągłe chodzenie, że poprzez nią widać było czarną ziemię. Ten pas był prawie trzy metry sze­roki. Gdy się zbliżali, już z daleka zobaczyli świeże ślady, które dzięki’ tylko wczorajszej ulewie mogły zaistnieć.

_ Obejdźmy naprzód dom dookoła — powiedział Hanaud.

Skręcił przy rogu willi i puścił się w kierunku gościńca. Nad jego głową były cztery okna, z których trzy oświetlały salon z boku, a czwarte należało do małego buduaru za salo­nem. Pod tymi oknami na ziemi nie było żadnych śladów i do­kładne badanie okazało ostatecznie, że mordercy użyli tylko jednego wejścia, a mianowicie przez szklane drzwi frontowe. Wrócili więc do punktu wyjścia. Tu natomiast były trzy ro­dzaje śladów.

— To są ślady kroków mojego inteligentnego przyjaciela Perrichetta — powiedział Hanaud, który szedł ostrożnie, aby nie zatrzeć innych śladów.

Zadowolenie ukazało się na różowej twarzy Perrichet‘a. Bernard skinął mu głową na znak uznania.

— Życzyłbym sobie jednak panie komisarzu — ciągnął dalej Hanaud, wskazując na mocno zatarte ślady — aby i inni pańscy urzędnicy byli tak inteligentni. Spojrzyj pan na te ślady, idące od drzwi szklanych do drogi. Mimo, że są tak ważne dla nas, wyglądają jak gdyby jakąś beczkę toczono po nich.

Besnard żachnął się.

— Żaden urzędnik nie wszedł do pokoju tą drogą. Dokła­dny rozkaz był dany i wypełniono go. Ziemia tu jest nienaru­szoną i wyglądała tak samo wczoraj o dwunastej w nocy.

Twarz Hanaud‘a spoważniała.

— A więc to tak — powiedział i schylił się, by zbadać drugą linię śladów.

— Mężczyzna i kobieta — powiedział. — Ale są to pra­wie cienie tylko śladów. Można by pomyśleć… — wstał, nie kończąc zdania i zwrócił się do trzeciego kompleksu śladów. — A, tu mamy coś bardzo ciekawego — powiedział. Były to zaledwie trzy odciski i podczas gdy zatarte ślady były po bo­kach drzwi, te trzy szły wprost od drzwi do drogi. Były zu­pełnie wyraźnie wyciśnięte i wszystkie trzy były odciskami małego damskiego bucika, na wysokim obcasie. Położenie pojedynczych śladów było na pierwszy rzut oka dziwne. Jeden był o dobry metr oddalony od okna i tworzył odcisk prawej nogi, Podeszwa bucika była głębiej wyciśnięta, jak obcas. Drugi ślad, odcisk lewej nogi, był nie tak daleko od pierwsze­go oddalony, jak ten od okna i tu znowu obcas był lżej od­bity od podeszwy. Była jednak ta różnica, że odcisk końca bu­cika, który był wyraźnie wymodelowany w pierwszym wy­padku, tu był szerszy i nieco zatarty. Tuż przy nim widać było trzeci ślad, znowu prawej nogi, tylko, że tym razem wąski obcas wrył się wyraźniej w ziemię od podeszwy. Wrzynał on się tu silnie w ziemię. Więcej śladów nie było. Te dwa ostatnie były nie tylko bliskie siebie, ale i bliskie żwirowej drogi i już na samym brzegu trawy.

Hanaud przypatrywał się uważnie śladom. Potem zwró­cił się do komisarza:

— Czy znaleziono w domu buciki, odpowiadające tym śladom?

— Tak! Robliśmy próbę ze wszystkimi bucikami: Celji Harlamd, służącej, a nawet p. Dauvrey. Jedyne, które się z ni­mi zgadzają są te, które znaleźliśmy w pokoju Celji Haifland.

Skiną na urzędnika, stojącego na drodze. Z hallu przynie­siono parę bucików antylopowych.

— Patrz pan, panie Hanaud — powiedział z uśmiechem — są to ślady zgrabnej, małej nóżki, o Wysokiem i szczupłym podbiciu. Noga pani Dauyrey jest krótka i płaska. Ani p. Dauvrey, ani Helena Vauquieir nie mogłaby nosić takich buci­ków. Leżały zresztą na podłodze w pokoju Celji Harland, rzu­cone niedbale, jak gdyby rozbierała je w pośpiechu. Są pra­wie nowe, nosiła je może raz i zgadzają się dokładnie z tymi śladami, z wyjątkiem palców drugiego z rzędu.

Hanaud wziął buciki, ukląkł i postawił jeden i drugi na ślady. Ricardo zadziwił się, tak dokładnie je pokryły i wypeł­niły wgłębienia.

— Przypuszczam — odezwał się komisarz — że Celia Harland, opuszczając dom, nosiła nową parę bucików, zrobioną wedle tego samego kopyta, co te.

— Jak te, które zostawiła tak niebacznie na podłodze swe­go pokoju, — pomyślał Ricardo. Zdawało mu się, że dzie­wczyna dokładała jak największych starań, by ściągnąć na siebie całe podejrzenie. Ale często przecież były wypadki, że małe szczegóły, wydające się błahymi w strasznej chwili zbro­dni, stawały się potem okrótnie pouczającymi w wykryciu zbrodniarzy.

— Hanaud wstał ii oddał buciki urzędnikowi.

— Tale — rzekł, — wszystko przemawia za tym. W tym wypadku może nam dopomóc szewc, gdyż buciki są robio­ne w Aix.

Besnard popatrzył na firmę, wybitą złotymi literami na podszewce bolerka.

— Każę się dowiedzieć — powiedział.

Hanaud skinął głową. Wyjął centymetr z kieszeni a zmie­rzył odległość od okna do pierwszego kroku i od pierwszego kroku do dwóch dalszych.

— Jak wysoką jest p. Celia – zapytał, zwracając się do Wetherrmilla.

Zdawało się Ricardowi dziwnym, że detektyw zwraca! się z pełnym zaufaniem do Wethermilla, żądając od niego in­formacji, które mogły sprowadzić wyrok śmierci na Cellię, a tern samem złamać jego szczęście, które zależało od jej uniewinnienia.

— Około pięć stóp — odpowiedział tenże.

Hanaud schował metr do kieszeni. Zwrócił się do We­thermilla i rzekł poważnie.

— Czy nie ostrzegałem pana?

Coś zadrżało w bladej twarzy Wethermilla.

— Tak — odrzekł — nie boję się niczego. — Ale mimo wszystko widać było, że był bardziej zaniepokojony, niż po­przednio.

Hanaud wskazał na ziemię.

— Czytaj pan historię, którą te ślady wypisały. Młoda i zgrabna dziewczyna, wysokości mniej więcej Celji Harland, nosząca buciki Celji, wyskakuje z pokoju, gdzie morderstwo zostało popełnione, gdzie leży ciało zabitej kobiety. Biegnie… nosi długą suknię. Przy drugim kroku zaczepia nogą o brzeg sukni. Potyka się. Aby nie upaść stawia mocno drugą nogę i staje na drodze. Prawda, że żwir tu jest twardy i nie przyjmuje śladów, ale patrz pan, kawałeczki ziemi, które miała na buci­kach spadły. Wsiada do auta z mężczyzną i drugą kobietą i od­jeżdża mniej więcej między jedenastą a dwunastą.

— Na pewno między jedenastą a dwunastą? — spytał Besnard.

— Tak jest — odpowiedział Hanaud. — Brama była otwarta o jedenastej. Perrichet ją zamknął. O dwunastej zno­wu stała otworem. Dlatego też jest jasnym, że mordercy nie odjechali po dwunastej. Opuścili oni dom w czasie, kiedy otwie­rali bramę po raz drugi.

Besnard kiwnął głową potakująco, a Perrichet wysunął się naprzód z twarzą przerażona.

— A więc — gdy pierwszy raz zamknąłem bramę — za­wołał — wszedłszy do ogrodu, dotarłem aż do domu, oni byli tu w tym pokoju? O mój Boże! – wpatrywał się w okno z otwartymi ustami.

— Tak, niestety mój przyjacielu — tak jest, — powiedział poważnie Hanaud.

— Pukałem do drewnianych okienic, próbowałem rygli, a oni w ciemności, wstrzymując oddech, byli oddaleni ode- mnie tylko o parę metrów. — Stal skamieniały.

— No zobaczymy — powiedział Hanaud.

Tymi samymi śladami, którymi w nocy skradał się Perrichet, zbliżył się do okna. Zbadał zieloną okiennicę, która otwierała się na zewnątrz i drzwi szklane, które otwierały się na wewnątrz. Patrzył na wszystko przez lupę, którą wyjął z kieszeni.

— Patrz pan — zwrócił się do Besnarda, wskazując na drzewo okiennic.

— Znaki palców? — zapytał szybko Besnard.

— Tak, ręki w rękawiczce — odpowiedział Hanaud. — Niczego nie dowiemy się z tych śladów, prócz tego, że morder­cy znali wyśmienicie swój zawód.

Potem schylił się nad progiem, gdzie widoczne były śla­dy kroków. Podniósł się .zniechęcony.

— Kalosze — powiedział i wszedł do pokoju wraz z Wethermillem i resztą towarzystwa. Znaleźli się w małej alkowie. Ściany były wykładane drzewem, na biało lakierowanym i rzeźbionym w delikatne girlandy kwiatów. Alkowa kończyła się sklepionym wejściem, podtrzymywanym przez dwa smu­kłe filary. Od wewnętrznej strony wejścia było zawieszone ciężkimi, żółtymi jedwabnymi firankami, które nie były cał­kiem zasunięte i widać było przez nie wnętrze pokoju. Weszli.