II. Przeklęta karczma

Na niewielkiej ziemi, w powiecie ostrzeszowskim, leży niebrzydka wioska, ale nosząca wcale niepiękne miano, bo się Chlewem nazywa. Niedaleko za oną wsią Chlewem, tuż przy drodze jest spora ka­łuża, niby sadzawka z cuchnącą, brzydką wodą. Woda ta, choćby lato było naj­gorętsze, i susza największa, nigdy nie wysycha, a w zimie nigdy nie pokrywa się lodem, lecz zawsze, w każdej porze roku, widnieje jej czarna, przerażająca głębia. Starzy ludzie opowiadają o tej strasznej sadzawce następującą legendę: Przed wielu, bardzo wielu laty, bo na­wet najstarsi ludzie we wsi nie pamiętają, tylko słyszeli od swych ojców, tak samo jak my dziś’ od nich słyszymy, stała na końcu Chlewa, właśnie w tern samem miej­scu, gdzie dziś jest sadzawka cuchnącej wody, okazała karczma. Karczmarz miał się dobrze, zbierał talary, złotówki i grosze, bo Chlewianie chętnie przebywali w karczmie, tracąc grosz ciężko zapra­cowany, a co gorsza dobre imię i cnotę.

Było to w ostatni wtorek zapustny: karczma jaśniała z daleka trzema jaskrawo oświetlonymi oknami, z daleka już słychać było wesołą muzykę, śpiewy i tupanie tań­czących. Na wielkim kominie paliły się ogromne karpy sosnowe, obrzucając krwa­wym blaskiem zebraną drużynę. Ogromna izba natłoczona była ludźmi; za szyn- kwasem stał karczmarz z zaczerwienionymi oczyma od kurzu i bezsenności, bo goście a już trzeci dzień hulali, począwszy od za­pustnej niedzieli. Pod oknami, przy dłu­gim stole, siedzieli starsi gospodarze, trą­cając się często gęsto szklanicami, przy­tupując i pośpiewując ochrypłym głosem, to znowu na całe gardło rozprawiając, kłócąc się i godząc z kolei. Tuż przy kominie siedziały stare kumoszki, oneż równie trącały się kieliszkami, obmawiając na wyścigi tańczące dziewczęta i całą pa­rafię. W środku izby tańczyła młodzież skocznego wiwata, kręcąc się, szturchając i pokrzykując. Skrzypek i duda grali za­wzięcie, dobywając sil wszystkich, bo raz po raz niejeden z parobków stawał przed nimi ze swoją tancerką, zanucił piosnkę, rzucił pieniądz do miseczki i puszczał się w nowo zagrany taniec.

Wrzawa i krzyki wzmagały się z każdą chwilą, gdyż co chwila wychylano nowe szklanki, w głowach coraz większy szum, w sercach coraz raźniejsza ochota; każdy chce mówić, a pragnie, żeby go wszyscy słyszeli, nikt zaś nie chce słuchać, usiłując swoim głosem zapanować nad głosami dru­gich. Nie zważano też wiele na mały stolik, umieszczony w kącie karczmy, na którym stała kopcąca się łojówka. Dwóch cudzo­ziemców siedziało przy stole, nikt ich tu nie znał, a z daleka musieli pochodzić, bo źle mówili po polsku, spencerów zaś i ka­mizelki, w jakie oni są ubrani, nikt nie widział w okolicy Chlewa, ani samego Ostrzeszowa nawet.

Cudzoziemcy nie piją, nie śpiewają, nie gwarzą, tylko grają w kości z gospoda­rzami, już kilku ograli do ostatniego grosza. Każdy z tych nieszczęśliwych pije teraz na zabój, aby zapomnieć o dotkliwej stracie, ale, że pieniędzy już przy sobie, a podobno i w domu nie maję, bo ten i ów przegrał jeszcze to prosiaka, to źrebca lub cielę, więc uczynny karczmarz po­dwójną kredką zapisuje wychylone kie­liszki i szklanki.

Na końcu długiego stołu, blisko sto­lika cudzoziemców, siedział sobie śred­nich lat chłopek i ciekawie przypatrywał się grze w kości. Gdy znowu jeden z ogra­nych powstał od stołu, cudzoziemiec za­wołał na przypatrującego się chłopca:

— No, Marcinie! Godzinę już przy­glądacie się grze naszej, pójdźcie teraz i pokażcie, czy grać potraficie.

— O rety! wielka mi sztuka! A toć to dzieciak poradzi!

— Wy się wszelako boicie, choć wam się zdaje, że to tak łatwo! — zaśmiał się drugi w kusej kamizeli.

— Toby też było, żebym się miał bać takiej lada jakiej gry! Zaraz wam pokaże, czym taki płochliwy — zawołał urażony Marcin, rzucił talara na stół, siadł przy cudzoziemcach i grać zaczął…

Kilka razy posłużyło mu szczęście, wy­grał kilkanaście talarów, więc pomyślał sobie: „Warto próbować dalej, mam w kie­szeni sporo grosza, bom dziś właśnie woły sprzedał, ładnie by było, gdybym tak dru­gie tyle dograł.” Grał więc dalej z wiel­kim zapałem, raz przegrywał to znowu się odgrywał, aż po pewnym czasie szczęście go snąć opuściło zupełnie, bo przegrywał bez ustanku i niebawem poczuł, że kieszeń ma pustą.. Porwał go gniew i żal nie­zmierny, teraz dopiero poznał, jak nie­* bacznie i lekkomyślnie postąpił, pieniądze przeznaczone były na ciężki przednówek i opłacenie podatków, cóż teraz będzie?!— Tam do kata!—krzyknął,—a to ze mnie dopiero osioł długouchy, żeby się tak dać oskubać! Przegrałem wszystko, co do grosza!

— Co to szkodzi? Możecie się jeszcze odegrać, — rzekł z uśmiechem złośliwym cudzoziemiec. — Szczęście jak poszło, tak wróci. Spróbujcie jeszcze choć raz, ryzykujcie jedną, stawkę.

— Ale ba! Cóż stawię, kiedym wszystkie pieniądze przegrał?

— Widziałem u was ładnego kasztanka, grajmy o niego!

Marcin zawahał się chwilę, lecz nagle chwycił kostki, rzucił i wygrał.

— No widzicie, że szczęście wróciło,— ozwał się jeden z cudzoziemców.

— Prawie żałuję, żem was do ponow­nej gry zachęcał, gotowiście mnie teraz ograć do szczętu.

Marcin uśmiechnął się radośnie, grał z wielką uwagą i wygrywał ciągle. Cudzoziemcy jakoś dziwnie spojrzeli po sobie i pytali, czy mu nie dość już tej gry, lecz Marcin, śmiejąc się zawołał:

— O nie! moi kochani! Jakiem wszy­stko przegrał, tak odegrać muszę,—i wziął znowu kostki do ręki.

Wtem dał się słyszeć głos dzwonka, który brzmiał, dźwięczał i z każdą chwilą dzwonił wyraźniej, głośniej. Marcin za­trzymał podniesioną rękę i rzekł:

— To bodaj czy nie ksiądz z Panem Jezusem idzie… Snąć we wsi ktoś’ niebez­piecznie zachorował.

— A co nam do tego!—krzyknął dru­gi z graczy niecierpliwie. — Grajcie, kie­dy macie grać, bo szkoda czasu i szczę­ścia, gdy się gra przerwie, szczęście czę­sto precz idzie.

Marcin zdawał się nie rozumieć, co do niego mówiono, tylko pilnie nadsłuchiwał. Tymczasem dzwonek brzmiał już bardzo blisko, głośno: wszyscy go w karczmie usłyszeli, na~chwilę ucichła muzyka, wstrzy­mali-się tanecznicy, zamilkli rozprawiający, lecz nagle drugi z cudzoziemców uderzył pięścią w stół i wrzasnął z gniewem:

— A cóż to za głupi naród? I czegóż tak słuchacie? Nie znacie dzwonka, nie sły­szeliście jeszcze dzwonienia? Dalej, Mar­cinie, póki szczęście przy was!

— Dalej skrzypki grajcie, a raźnie, a skocznie!—wykrzyknął jeden parobczak.

— Ten tam kusy ma słuszność! Dzwonki znamy, a przecież my nie baby, żeby w za­pusty pacierze szeptać!

Powstał śmiech i hałas, muzyka za­grała na nowo, wrzawa wzrosła nie do opisania, lecz nikt się nie ruszył, aby od­dać cześć i pokłon Panu Bogu, w Najświętszym. Sakramencie utajonemu. Tylko Marcin rzucił kostki i szybko wypadł przed karczmę, mimo, że słyszał za sobą szyderczy śmiech pijanej zgrai i głos cudzoziemca, który wołał ze złością:

— Widzieliście?! A to głupiec nad głup­cami! W takiej szczęśliwej chwili grę po­rzucać, no! Ja nie wstałbym od stolika, choćby się karczma zapadła, gdyby mi tak szczęście służyło!

Wrzeszczano tam jeszcze coś za Mar­cinem, ale on już nic nie słyszał, bo ka­płan był tuż około karczmy, dzwonek dźwięczał uroczyście, a tak przejmująco, jakby smutnie, żałośnie; Marcin upadł na kolana przy drodze i z wielką czcią, a po­korą oddał pokłon Panu Jezusowi. Ka­płan przeżegnał pobożnego kmiotka, lecz smutnie spojrzał na karczmę,—słyszał mu­zykę, krzyki, śpiewy i śmiechy, więc bo­leść ścisnęła serce kapłana, że z tych ludzi, w karczmie zgromadzonych, jeden tylko porzucił zabawę, aby uczcić swo­jego Stwórcę i Pana.

Ksiądz się oddalił, głos dzwonka cichł coraz bardziej, aż ustał zupełnie i głę­boka cisza zapanowała wokoło. Wtedy dopiero powstał Marcin klęczący i spoj­rzał zdziwiony na karczmę, lecz jej nie ujrzał przed sobą! Przetarł oczy raz i drugi, patrzał i oglądał się wokoło, ale karczmy nie ma, tylko na miejscu, gdzie stała…. dół czarnej, cuchnącej wody!…

Groza i strach przejęły Marcina, po­znał, że Bóg w strasznym gniewie, stra­szną zesłał na bezbożników karę, pogrą­żając ich w okropnej, czarnej otchłani, wraz z karczmą, w której grzeszyli. Ale po chwili przerażenia, gorąca wdzięczność ku Bogu zalała serce poczciwego chłopka, padł więc po raz drugi na kolana, i jął głośno wielbić, i wysławiać miłosierdzie Boże, jakiego doznał nad sobą. O prze­klęta karczmo!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

I. Jak wygląda pijak

— Widzisz tego człowieka? Patrz, oto sobą nie włada, nogi mu mdleją, głowa opada na piersi, gorączka go pali,… niema przytomności, bełkocze niezrozumiałe wy­razy, na nikogo nie zważa, nikogo nie zna, rzuca się, gniewa, gotów największą popełnić zbrodnię!… Co za straszna cho­roba! Czemuż wypuszczają go na wolność w tym stanie? Może wpaść w wodę, w przepaść,—może zmarznąć, albo się ska­leczyć…

— Ale patrz, oto się chwieje, zatacza i jak bryła na ziemię pada; uderzył gło­wą o kamień, krew go oblała, tarza się w błocie, jak nierozumne zwierzę i tam nawet zasypia!.. I spałby nawet długo dosyć, ale przychodzą Stróże porządku, ła­dują go na wózek i uwożą do tajnego schronienia, aby dłużej ludzi nie gorszył. Cóż to za stan okropny! Któż mu zadał tak straszliwą i jadowitą truciznę? Szynkarz, aby od niego zyskać kilka groszy!

Nie długo on pewnie żyć będzie, zo­stawi w domu niedostatek, pole niezaorane, rzemiosło zaniedbane, żonę i dzieci bez chleba, w nędzy i rozpaczy, a sam skończy w najokropniejszym stanie!..

Na próżno błaga żona, żeby się opa­miętał, uwagę mu zwraca na zbawienie duszy, na dzieci drobne, z głodu umie­rające; wszystko na próżno!..—Na chwilę ocknie się w nim sumienie, żal ściśnie jego serce, ale na to ma lekarstwo: zalewa, jak mówi, tego robaka dalej…

Już słyszę, skończył gdzieś marnie – pod płotem… bez księdza, bez Sakra­mentów św., bez pociech religijnych! Bie­dna jego dusza na wieki!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900