Na niewielkiej ziemi, w powiecie ostrzeszowskim, leży niebrzydka wioska, ale nosząca wcale niepiękne miano, bo się Chlewem nazywa. Niedaleko za oną wsią Chlewem, tuż przy drodze jest spora kałuża, niby sadzawka z cuchnącą, brzydką wodą. Woda ta, choćby lato było najgorętsze, i susza największa, nigdy nie wysycha, a w zimie nigdy nie pokrywa się lodem, lecz zawsze, w każdej porze roku, widnieje jej czarna, przerażająca głębia. Starzy ludzie opowiadają o tej strasznej sadzawce następującą legendę: Przed wielu, bardzo wielu laty, bo nawet najstarsi ludzie we wsi nie pamiętają, tylko słyszeli od swych ojców, tak samo jak my dziś’ od nich słyszymy, stała na końcu Chlewa, właśnie w tern samem miejscu, gdzie dziś jest sadzawka cuchnącej wody, okazała karczma. Karczmarz miał się dobrze, zbierał talary, złotówki i grosze, bo Chlewianie chętnie przebywali w karczmie, tracąc grosz ciężko zapracowany, a co gorsza dobre imię i cnotę.
Było to w ostatni wtorek zapustny: karczma jaśniała z daleka trzema jaskrawo oświetlonymi oknami, z daleka już słychać było wesołą muzykę, śpiewy i tupanie tańczących. Na wielkim kominie paliły się ogromne karpy sosnowe, obrzucając krwawym blaskiem zebraną drużynę. Ogromna izba natłoczona była ludźmi; za szyn- kwasem stał karczmarz z zaczerwienionymi oczyma od kurzu i bezsenności, bo goście a już trzeci dzień hulali, począwszy od zapustnej niedzieli. Pod oknami, przy długim stole, siedzieli starsi gospodarze, trącając się często gęsto szklanicami, przytupując i pośpiewując ochrypłym głosem, to znowu na całe gardło rozprawiając, kłócąc się i godząc z kolei. Tuż przy kominie siedziały stare kumoszki, oneż równie trącały się kieliszkami, obmawiając na wyścigi tańczące dziewczęta i całą parafię. W środku izby tańczyła młodzież skocznego wiwata, kręcąc się, szturchając i pokrzykując. Skrzypek i duda grali zawzięcie, dobywając sil wszystkich, bo raz po raz niejeden z parobków stawał przed nimi ze swoją tancerką, zanucił piosnkę, rzucił pieniądz do miseczki i puszczał się w nowo zagrany taniec.
Wrzawa i krzyki wzmagały się z każdą chwilą, gdyż co chwila wychylano nowe szklanki, w głowach coraz większy szum, w sercach coraz raźniejsza ochota; każdy chce mówić, a pragnie, żeby go wszyscy słyszeli, nikt zaś nie chce słuchać, usiłując swoim głosem zapanować nad głosami drugich. Nie zważano też wiele na mały stolik, umieszczony w kącie karczmy, na którym stała kopcąca się łojówka. Dwóch cudzoziemców siedziało przy stole, nikt ich tu nie znał, a z daleka musieli pochodzić, bo źle mówili po polsku, spencerów zaś i kamizelki, w jakie oni są ubrani, nikt nie widział w okolicy Chlewa, ani samego Ostrzeszowa nawet.
Cudzoziemcy nie piją, nie śpiewają, nie gwarzą, tylko grają w kości z gospodarzami, już kilku ograli do ostatniego grosza. Każdy z tych nieszczęśliwych pije teraz na zabój, aby zapomnieć o dotkliwej stracie, ale, że pieniędzy już przy sobie, a podobno i w domu nie maję, bo ten i ów przegrał jeszcze to prosiaka, to źrebca lub cielę, więc uczynny karczmarz podwójną kredką zapisuje wychylone kieliszki i szklanki.
Na końcu długiego stołu, blisko stolika cudzoziemców, siedział sobie średnich lat chłopek i ciekawie przypatrywał się grze w kości. Gdy znowu jeden z ogranych powstał od stołu, cudzoziemiec zawołał na przypatrującego się chłopca:
— No, Marcinie! Godzinę już przyglądacie się grze naszej, pójdźcie teraz i pokażcie, czy grać potraficie.
— O rety! wielka mi sztuka! A toć to dzieciak poradzi!
— Wy się wszelako boicie, choć wam się zdaje, że to tak łatwo! — zaśmiał się drugi w kusej kamizeli.
— Toby też było, żebym się miał bać takiej lada jakiej gry! Zaraz wam pokaże, czym taki płochliwy — zawołał urażony Marcin, rzucił talara na stół, siadł przy cudzoziemcach i grać zaczął…
Kilka razy posłużyło mu szczęście, wygrał kilkanaście talarów, więc pomyślał sobie: „Warto próbować dalej, mam w kieszeni sporo grosza, bom dziś właśnie woły sprzedał, ładnie by było, gdybym tak drugie tyle dograł.” Grał więc dalej z wielkim zapałem, raz przegrywał to znowu się odgrywał, aż po pewnym czasie szczęście go snąć opuściło zupełnie, bo przegrywał bez ustanku i niebawem poczuł, że kieszeń ma pustą.. Porwał go gniew i żal niezmierny, teraz dopiero poznał, jak nie* bacznie i lekkomyślnie postąpił, pieniądze przeznaczone były na ciężki przednówek i opłacenie podatków, cóż teraz będzie?!— Tam do kata!—krzyknął,—a to ze mnie dopiero osioł długouchy, żeby się tak dać oskubać! Przegrałem wszystko, co do grosza!
— Co to szkodzi? Możecie się jeszcze odegrać, — rzekł z uśmiechem złośliwym cudzoziemiec. — Szczęście jak poszło, tak wróci. Spróbujcie jeszcze choć raz, ryzykujcie jedną, stawkę.
— Ale ba! Cóż stawię, kiedym wszystkie pieniądze przegrał?
— Widziałem u was ładnego kasztanka, grajmy o niego!
Marcin zawahał się chwilę, lecz nagle chwycił kostki, rzucił i wygrał.
— No widzicie, że szczęście wróciło,— ozwał się jeden z cudzoziemców.
— Prawie żałuję, żem was do ponownej gry zachęcał, gotowiście mnie teraz ograć do szczętu.
Marcin uśmiechnął się radośnie, grał z wielką uwagą i wygrywał ciągle. Cudzoziemcy jakoś dziwnie spojrzeli po sobie i pytali, czy mu nie dość już tej gry, lecz Marcin, śmiejąc się zawołał:
— O nie! moi kochani! Jakiem wszystko przegrał, tak odegrać muszę,—i wziął znowu kostki do ręki.
Wtem dał się słyszeć głos dzwonka, który brzmiał, dźwięczał i z każdą chwilą dzwonił wyraźniej, głośniej. Marcin zatrzymał podniesioną rękę i rzekł:
— To bodaj czy nie ksiądz z Panem Jezusem idzie… Snąć we wsi ktoś’ niebezpiecznie zachorował.
— A co nam do tego!—krzyknął drugi z graczy niecierpliwie. — Grajcie, kiedy macie grać, bo szkoda czasu i szczęścia, gdy się gra przerwie, szczęście często precz idzie.
Marcin zdawał się nie rozumieć, co do niego mówiono, tylko pilnie nadsłuchiwał. Tymczasem dzwonek brzmiał już bardzo blisko, głośno: wszyscy go w karczmie usłyszeli, na~chwilę ucichła muzyka, wstrzymali-się tanecznicy, zamilkli rozprawiający, lecz nagle drugi z cudzoziemców uderzył pięścią w stół i wrzasnął z gniewem:
— A cóż to za głupi naród? I czegóż tak słuchacie? Nie znacie dzwonka, nie słyszeliście jeszcze dzwonienia? Dalej, Marcinie, póki szczęście przy was!
— Dalej skrzypki grajcie, a raźnie, a skocznie!—wykrzyknął jeden parobczak.
— Ten tam kusy ma słuszność! Dzwonki znamy, a przecież my nie baby, żeby w zapusty pacierze szeptać!
Powstał śmiech i hałas, muzyka zagrała na nowo, wrzawa wzrosła nie do opisania, lecz nikt się nie ruszył, aby oddać cześć i pokłon Panu Bogu, w Najświętszym. Sakramencie utajonemu. Tylko Marcin rzucił kostki i szybko wypadł przed karczmę, mimo, że słyszał za sobą szyderczy śmiech pijanej zgrai i głos cudzoziemca, który wołał ze złością:
— Widzieliście?! A to głupiec nad głupcami! W takiej szczęśliwej chwili grę porzucać, no! Ja nie wstałbym od stolika, choćby się karczma zapadła, gdyby mi tak szczęście służyło!
Wrzeszczano tam jeszcze coś za Marcinem, ale on już nic nie słyszał, bo kapłan był tuż około karczmy, dzwonek dźwięczał uroczyście, a tak przejmująco, jakby smutnie, żałośnie; Marcin upadł na kolana przy drodze i z wielką czcią, a pokorą oddał pokłon Panu Jezusowi. Kapłan przeżegnał pobożnego kmiotka, lecz smutnie spojrzał na karczmę,—słyszał muzykę, krzyki, śpiewy i śmiechy, więc boleść ścisnęła serce kapłana, że z tych ludzi, w karczmie zgromadzonych, jeden tylko porzucił zabawę, aby uczcić swojego Stwórcę i Pana.
Ksiądz się oddalił, głos dzwonka cichł coraz bardziej, aż ustał zupełnie i głęboka cisza zapanowała wokoło. Wtedy dopiero powstał Marcin klęczący i spojrzał zdziwiony na karczmę, lecz jej nie ujrzał przed sobą! Przetarł oczy raz i drugi, patrzał i oglądał się wokoło, ale karczmy nie ma, tylko na miejscu, gdzie stała…. dół czarnej, cuchnącej wody!…
Groza i strach przejęły Marcina, poznał, że Bóg w strasznym gniewie, straszną zesłał na bezbożników karę, pogrążając ich w okropnej, czarnej otchłani, wraz z karczmą, w której grzeszyli. Ale po chwili przerażenia, gorąca wdzięczność ku Bogu zalała serce poczciwego chłopka, padł więc po raz drugi na kolana, i jął głośno wielbić, i wysławiać miłosierdzie Boże, jakiego doznał nad sobą. O przeklęta karczmo!…
Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900