Opowiadanie Perrichet‘a

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część III

Perrichet był to młody, przysadkowaty blondyn z czer­woną twarzą. Włosy jego i wąsy były tak jasne, że wyda­wały się prawie srebrne. Wszedł do pokoju z miną człowieka, świadomego powagi swej roli.

— Ach, — rzekł Hanaud z drwiącym uśmiechem — mimo, że pan wczoraj był do późna zajęty, wstał pan dziś dość wcze­śnie, by przeczytać gazetę. Mam więc zaszczyt być pańskim współpracownikiem w tej sprawie.

Perrichet niezgrabnie obracał czapkę w ręku, rumieniąc się.

— Pan raczy śmiać się ze mnie, — powiedział — lecz nie ia nazwałem siebie inteligentnym, choć naprawdę chciałbym nim być, a Bóg mi świadkiem, nie wyglądam na to.

Hanaud poklepał go po ramieniu.

— Może pan sobie pogratulować, to jest nadzwyczajna korzyść być inteligentnym i nie wyglądać na to. Jestem pe­wny, że pogodzimy się wyśmienicie,

Wszyscy czterej zeszli ze schodów. W drodze do willi Perrichet zdał relację jasną i sumienną z przejść nocnych.

— Przechodziłem koło ogrodzenia około wpół do dziewią­tej. Brama była zamknięta. Ponad ogrodzeniem i krzakami ogrodu widziałem jasne światło w oknach pokoju na pierwszym piętrze, wychodzących na południowo-zachodni róg willi, wprost na drogę. Nie mogłem dojrzeć okien parterowych. Po godzinie, gdy przechodziłem po raz drugi, zauważyłem brak światła w oknie na pierwszem piętrze. Brama była otwarta. Zatrzasnąłem bramę, wpadło mi jednak na myśl, że mogli być jeszcze goście w willi i że to dla nich zostawiono bramę otwar­tą. Chciałem więc zajrzeć do wejścia głównego willi. Wejście to nie wychodzi na drogę, ale znajduje się po przeciwnej stronie. Skręciłem na szeroką wjazdową drogę i zobaczyłem, że cała willa była pogrążona w ciemnościach. Drzwi szklane, wy­chodzące na ogród, zasłonięte były drewnianymi okiennicami. Dla pewności spróbowałem je i przekonałem się, że były odpo­wiednio zabezpieczone. Wszystkie inne okna również były za­opatrzone okiennicami. Nigdzie nie było światła. Opuściłem ogród, zamykając za sobą bramę. Przypominam sobie dokła­dnie, że parę minut później zegar wybił 11-tą.

W godzinę później, po raz trzeci przechodziłem koło willi. Zdziwiłem się niepomiernie, widząc bramę znowu otwartą. Od­chodząc, zamknąłem ją przecież, a dom był także zamknięty i ciemny. Teraz brama stała otworem, a w oknie pod dachem zobaczyłem światło, którego poprzednio nie było. Stanąłem i obserwowałem to światło przez jakiś czas, przypuszczałem, że nagle zgaśnie; ale uparcie się paliło, To światło i brama dwukrotnie otworzona zbudziły moje podejrzenie. Znowu wsze­dłem do ogrodu, lecz tym razem ostrożniej. Noc była jasna i choć księżyc nie świecił, orientowałem się dokładnie, nawet bez pomocy latarki.

Cichutko skradałem się wzdłuż alei wjazdowej. Gdy do­szedłem do frontowej strony willi, zauważyłem natychmiast, że jedna okiennica była otwarta i okno, znajdujące się za nią, a sięgające aż do ziemi również otwarte. Widok ten uderzył mię; o tej godzinie otworzono okiennicę… Krew zastygła mi w żyłach i dreszcz mnie przeszedł. To światło na poddaszu, drzwi otwarte, —- byłem przekonany, że coś strasznego się stało!

— Tak, tak, rozumiem — dorzucił Hanaud, — mów pan tylko dalej.

— Wnętrze pokoju było zupełnie ciemne. Zajrzałem przez okno i oświeciłem pokój moją latarką, Okno to wchodziło do alkowy, do której prowadziło z pokoju sklepione wejście, przy­słonięte z obu stron firankami. Firanki były na wpół tylko za­ciągnięte. Wszedłem ostrożnie do pokoju, uważając, by ro­zdeptać trawy przed oknem. W świetle mojej latarki zobaczy­łem krzesło wywrócone, a po prawej stronie pod środkowym oknem jakaś kobieta leżała bezwładnie na podłodze. Była to pani Dauvrey. Była kompletnie ubrana. Buciki jej były lekko zabłocone, jak gdyby się przechadzała po deszczu — pan pa­mięta, że wczoraj wieczorem między 6 a 8 dwa razy padał deszcz. Nie żyła już. Twarz jej była w okropny sposób opuch­nięta i sczerniała, a cienki sznur tak wrzynał się w jej szyję, że nie zauważyłem go w pierwszej chwili.

— Cóż pan wtedy uczyni}?

— Zatelefonowałem do policji. Telefon byt w przedpokoju. Potem po ciemku poszedłem na górę po schodach i doszedłem do drzwi pokoju, w którym świeciło się światło. Tam znala­złem służącą Helenę Vauquier, leżącą w łóżku i jęczącą w okropny sposób.

Perrichet przerwał, dochodziliśmy bowiem do willi. Gro­madka ludzi stała przed furtką której pilnowała policja. Spój- rżeliśmy także w górę. Z narożnego okna pierwszego piętra mężczyzna jakiś wyjrzał i cofnął natychmiast głowę.

— To jest komisarz policji naszej w Aix p. Ludwik Besnard.

— A okno, z którego wyglądał jest chyba tern oknem, w którem pan o wpół do dziesiątej zauważył światło?

— Tak jest — potwierdził Perrichet — to jest to okno.

Stanęli przed bramą, Perrichet pomówił słów parę z po­licją i natychmiast wpuszczono 'ich do wnętrza. Weszli do ogro­du willi.