Zdumiewające odkrycie

5/5 - (3 votes)

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Harry Wethernnll mc dał się jednak tak łatwo zadowolić.

„Zdaje się, że byłoby wskazanym wiedzieć, dokąd ona. się udaje”, powiedział, „i upewnić się, że pozostanie tam, aż bę­dzie nam znów potrzebna”.

Hanaud spojrzał na niego z politowaniem-

„Rozumiem, że pan nie może czuć sympatii do Heleny Vauquier; jest to aż nadto ludzkie. To, co nam powiedziała, nie mogło pana lepiej dla niej usposobić, lecz…, lecz”, nie dokoń­czył zdania, wzruszył tylko ramionami. Zresztą postaram się dowiedzieć, gdzie Helena Vauquier zamieszka. O ile jest ona wmieszana w tę sprawę, więcej dowiemy się, jeżeli pozosta­wimy ją na wolnej stopie, niż gdybyśmy ją trzymali pod klu­czem. To jest chyba jasne. Jeżeli zupełnie nie będzie podejrze­wała, że ją obserwujemy, może nabrać odwagi i zdradzić się jakimś nierozważnym czynem — ona, lub ktoś z jej wspól­ników.”

Pan Ricardo przytakiwał.

„To prawda; mogłaby na przykład napisać list”.

„Słusznie! lub jakiś otrzymać” dodał Hanaud, „co byłoby dla nas jeszcze dogodniejsze, o ile naturalnie ma coś wspólnego z tą całą aferą”. Zwrócił się do komisarza. „Czy ma pan dyskretnego urzędnika, któremu można zupełnie zaufać?”

„Choćby i tuzin”.

„Potrzebuję teraz jednego tylko”.

„Otóż i on”, powiedział komisarz.

Schodzili ze schodów; na pierwszym piętrze, czekał jesz­cze Durette, ten sam, który wykrył skład, gdzie sznur został zakupiony. Hanaud pociągnął bez ceremonii Durctte‘a za rękaw, jak to zwykł był czynić. Odeszli kilka kroków od innych. Wi­dać było1, że Hainaud daje Durette‘owi jakieś dokładne zlecenie. Durette zbiegł ze schodów’. Hanaud zaś powrócił do swoich towarzyszy.

Pokój był urządzony w tym samym stylu, jak salon, je­dnak był uderzający kontrast między temi dwoma pokojami.

Na dole w salonie jedno tylko krzesło było wywrócone. Tu wszystko było w nieładzie. Wszędzie panował nieporzą­dek i chaos. W kącie stała pusta kasa otwarta, dywany były porozrzucane; każdą szufladę przemocą otwierano, każdą szafę rozbijano, nawet łóżko było odsunięte ze stałego swego miejsca.

— Oto w tej kasie pani Dauvrey co wieczór chowała swoją biżuterię, — zauważył komisarz, gdy Hanaud rozglądał się po pokoju.

— Czy tak? — zapytał powoli Hanaud.

Ricardowi zdawało się, że Hanaud z wyglądu tego pokoju odczytywał coś, co potęgowało jego zdziwienie i niebywale go niepokoiło.

— Tak — powiedział Besnard z zupełną pewnością. — Co wieczór zamykała pani Dauvrey swoją biżuterię do tej kasy. Vauquier powiedziała nam to dziś rano. Nigdy nie czuła się tak zmęczoną, aby tego nie uczynić. Oprócz tego — i wkła­dając rękę do kasy, wyciągnął arkusz papieru — oto spis bi­żuterii pani Dauvrey.

Hanaud jednak nic był zadowolony. Wziął spis i przejrzał go. Lecz myśli jego odbiegały dalej.

— Jeśli tak, — powiedział jeżeli pani Dauvrey trzymała swoją biżuterię w kasie, dlaczego wyłamano każdą szufladę, dlaczego nawet łóżko odsuwano. Perrichet, zamknij pan cicho drzwi. A teraz oprzyj się pan o nie plecami.

Hanaud czekał, dopóki nie ujrzał szerokich pleców Perricheta opartych o drzwi. Wtedy ukląkł i odsuwając dywany tu. to tam, badał z największą dokładnością podłogę. Obok łóżka leżał niebieski, jedwabny dywanik perski. Z kolei i ten odsunął. Nachylił się, potem położył się na ziemię, posuwając się to w tę, to w ową stronę, by uchwycić światło na podło­dze, gdy nagle porwał się na kolana. Położył palec na ustach. W grobowym milczeniu wyciągnął prędko scyzoryk z kieszeni, otworzył go i pochyli się znowu. Wetknął ostrze pomiędzy de­seczki parkietu. Wszyscy przypatrywali mu się w najwyższym napięciu. Jedna tafla podłogi podniosła się. Wyjął ją, od­łożył cichutko i wetknął rękę w powstały w ten sposób otwór. Wethcrmill stojący tuż przy Ricardzie stłumił okrzyk.

— Cicho! — gniewnie szepnął Hanaud i wyciągnął rękę; trzymał w niej zieloną skórzaną szkatułkę. Otworzył ją. Na­szyjnik brylantowy zabłysnął tysiącem świateł. Kilkakrotnie wkładał rękę do otworu i za każdym razem wyciągał szka­tułkę z Biżuterią. Przed zdziwionemi oczyma obecnych otwie­rał je; sznury pereł, naszyjniki brylantowe, szmaragdy, pier­ścienie z krwawymi rubinami, bransoletki złote z drogimi karmieniami. Cała przebogata biżuteria pani Dauvrey była od­kryta.

— To jest zadziwiające — powiedział Besnard zdławio­nym głosem.

— A więc wcale nie-została obrabowana! — zawołał Ri­cardo.

Hanaud wstał.

— Cóż za ironia! — szepnął. — Biedna ta kobieta zostaje zamordowana dla swojej biżuterii; pokój przeszukano iii ni­czego nie znaleziono. Przez cały czas skarby te leżały spokoj­nie w swojej kryjówce. Niczego nie zabrano oprócz tego, co miała na sobie. Przekonajmy się, co to było.

— Helena Vauquier przypuszczała, że było to klitka pier­ścieni, ale nie była całkiem pewna — powiedział Besnard.

— Przecież możemy się o tern przekonać — powiedział Hanaud i zabrał się do1 porównywania biżuterii wydobytej z kryjówki ze spisem, znalezionym w kasie. Gdy skończył, ukląkł ponownie i raz jeszcze przeszukał otwór w podłodze.

— Brakuje sznura wartościowych pereł — powiedział — wnioskując z ich opisu, i kilku pierścieni. Widocznie pani Dauvrey miata je na sobie. Naszego inteligentnego Perrtehetfa poślemy po worek i damy mu radę, aby pary z ust nie pusz­czał, wobec żadnej żyjącej istoty o tern wszystkim, co wi­dział w pokoju. Potem zalakujemy torbę z biżuterią i oddamy panu komisarzowi, który z zachowaniem jak największej tajemnicy wyniesie ją z willi. Spis zaś zatrzymam u siebie — i włożył go do portfelu.

Potem otworzy! drzwi i wyszedł na schody. Spojrzał na dół ii w górę, potem zawezwał Perrichet‘a.

— Idź pan prędko — szepnął — a gdy będziesz wracał, schowaj worek pod płaszcz.

Perrichet schodził ze schodów, pełen dumy, że mógł speł­niać zlecenia wielkiego pana Hanaud‘a z Surete de Paris.

Hanaud wrócił do pokoju pani Dauvrey, zamknął drzwi i spojrzał na swych towarzyszy.

— Czy możecie sobie wyobrazić tę scenę? — powiedział z dziwnym uśmiechem zdenerwowania. Zapomniał o Wethermjillu, zapomniał nawet o zmarłej kobiecie, przykrytej prze­ścieradłem. Ostatniem odkryciem by? zupełnie pochłonięty’. Oczy jego błyszczały, twarz była ożywiona. W tej chwili Ri­cardo zobaczył dopiero prawdziwego Hanaud’a i czuł, że szczęście Wethermilla było bardzo zagrożone. Nic nie zdoła­łoby teraz Hanaud‘a odciągnąć od wykrycia prawdy i przy­łapania morderców. Tego Ricardo był pewny. Próbował obec­nie przed swoimi towarzyszami odtworzyć obraz, który jemu samemu tak żywo stanął przed oczyma.

— Czy wyobrażacie to sobie? Stara kobieta zamyka co wieczór swoją biżuterię do kasy w obecności swojej służącej i swojej towarzyszki, a potem, gdy jest sama. cichaczem wyj­muje ją z kasy i chowa do tej kryjówki. Ale to jest ludzkie i właśnie z tego względu tak zajmujące. Potem wyobraźcie sobie, wczoraj w nocy jej mordercy otwierają kasę i znajdują… nic, nic, zgoła nic. W śmiertelnym pośpiechu przeszukują pokój, odrzucają dywany, rozbijają szafy i nie znajdują niczego. Wyobraźcie sobie ich wściekłość, ich zdziwienie, a wreszcie ich strach. Muszą odejść z jednym sznurem pereł, gdy przypuszczali, że zdobędą majątek. To jest niezwykle intere­sujące; ja to powiadam ja, który już tyle niezwykłych rzeczy widziałem. W najwyższym stopniu interesujące.

Perrtchet powrócił z workiem, w którym Hanaud umieścił szkatułki z biżuterią. Zalakował worek w obecności wszyst­kich i wręczył go Besnardowi Potem włożył na miejsce taflę podłogi, przykrył ponownie dywanikiem i podniósł się.

— Słuchajcie — powiedział cicho z dziwna powagą, któ­ra na wszystkich wywarła wielkie wrażenie, — jest coś w tym domu, czego nie rozumiem. Wspomniałem już o tern, teraz po­wiem więcej. Boję się, boję się…

Słowa te uderzyły w słuchaczy, jak uderzenie piorunu, chociaż były szeptem powiedziane.

— Tak, moi przyjaciele — dodał — jestem przerażony do głębi.

Jakiś dreszcz wstrząsnął obecnymi, jak gdyby jakieś stra­szne niebezpieczeństwo czyhało na nich. Uczucie to było tak silne, że instynktownie zbliżyli się do siebie.

— Ostrzegam wasi, ani szeptem nie powinniście wspom­nieć, że biżuteria ta została znaleziona. W żadnej gazecie nie śmie się pojawić wzmianka o tein; nikt nie śmie podejrzewać, żeśmy ją znaleźli. Czyście zrozumieli?

— Oczywiście — powiedział komisarz. •

— Tak — dodał Ricardo.

— Rozumiem — szepnął Perrichet.

Harry Wethermill nie rzekł ani słowa. Jego palące oczy były wryte w twarz Hanaud‘a, nic więcej. Hanaud ze swojej strony nie żądał od niego odpowiedzi. W rzeczywistości nie spojrzał nawet na Hurriego. Ricardo zrozumiał. Hanaud nie chciał się wzruszać cierpieniem, wyrażonym na jego twarzy.

Zeszli znowu do małego saloniku, oświetlonego sderpnio- wem słońcem i rozweselonego kwiatami. Hanaud stanął przed kanapką i patrzał na nią dziwnie wzruszony. Przymknął oczy i przeszedł go dreszcz. Nic nie zrobiło na Ricardzie takiego wrażenia, ani ciało zabitej kobiety, ani odkrycie biżuterii, bo tam stał twarz w twarz wobec namacalnych faktów. Lecz te­raz mógł się domyślać nieznanych jeszcze okropności. Nie fakt, ale jakiś cień faktu zmuszał jego wyobraźnię do strasznych przypuszczeń. Hanaud zadrżał, a Ricardo, nie wiedząc dla­czego Hanaud zadrżał, przeraził się tein więcej. Ale nie tylko Ricardo był tak przejęty. Rozpaczliwy okrzyk przerwał ciszę; był to głos Wethermilla. Twarz jego była śmiertelnie blada.

— Panie! — zawołał — nie wiem, dlaczego pan drży. lecz przypominam sobie kilka słów, które pan powiedział dziś rano.

Hanaud zwrócił się do niego. Twarz jego była bladoszara, oczy błyszczały.      .

— I ja pamiętam te słowa, mój przyjaciela!

Ci dwaj mężczyźni stali teraz oko w oko, a na twarzach ich odbijała się trwoga i przerażenie.

Ricardo usiłował przypomnieć sobie, o jakie słowa im chodziło, gdy odgłos kół przerwał milczenie. Hanaud zmienił się błyskawicznie. Włożył ręce do kieszeni i powiedział swo­bodnie:

— Dorożka Heleny Vauquier, — wyciągnął papierośnicę i zapalił papierosa. — Przypatrzmy się, jak biedna kobieta od- jedzie. Spodziewam się, że jest to zamknięty powóz.

Była to istotnie zamknięta karetka. Przejechała obok otwartego okna salonu i zatrzymała się przed głównym wej­ściem. Wszyscy za Hanaudem zeszli do hallu. Naprzód ukazała się na schodach pielęgniarka, znosząc walizę. Umieściła ją w powozie i czekała w bramie na pacjentkę.

— Może chora zemdlała — powiedziała niespokojnie >’ chwili — i dlatego nie schodzi. — Mówiąc to zwróciła się ku schodom. Lecz Hanaud szybko zastąpił jej drogę.

— Dlaczego pani to przypuszcza? — zapytał zdziwiony a uśmiechem na twarzy. Gdy to mówił jakieś drzwi na górze cicho się zamknęły.

— Otóż i ona.

Ricardo zgłupiał. Wydawało mu się, że drzwi, które tak cicho zostały zamknięte, były bliżej, niż drzwi pokoju Heleny. Był prawie pewny, że drzwi te znajdowały się niżej, na drugim piętrze. Lecz Hanaud nie zauważył nic podejrzanego; a więc widocznie zdawało mu się to tylko. Hanaud powitał schodzącą ze schodów Helenę z uśmiechem.

— Lepilej się pani czuje, nieprawdaż? — zapytał grzecz­nie. — To się widzi natychmiast. Ma pani nawet już trochę kolorów. Za dzień lub dwa przyjdzie pani zupełnie do siebie po tern strasznym przejściu.

Trzymał drzwiczki dorożki otwarte, dopóki nie wsiadła. Pielęgniarka usiadła koło niej; Durette zajął miejsce na koźle. Powóz zawrócił i odjechał.

— Do widzenia! — zawołał Hanaud, spoglądając za powo­zem, aż drzewa alei go zakryły. Potem zachował się dziwnie. Jak strzała pobiegł na schody. Jego zwinność zadziwiła Ricarda. Wszyscy podążyli za nim. Rzucił się do drzwi pokoju Celji, otworzył je, wbiegł do pokoju, stał tam sekundę, potem pobiegł do okna, a towarzyszom dał znak ręką, by pozostali w’ tyle, sam zaś wyglądał z za franki, za którą się schował. Usłyszeli odgłos kół na żwirze. Powóz właśnie wyjeżdżał na ulicę. Durette siedzący na koźle odwrócił się i spojrzał w kie­runku domu. Przez jedną chwilę Hanaud wychylił się z okna, tak jak Besnard to uczynił i tak jak Besnard skinął ręką. Po­tem wrócił do pokoju i zobaczył stojącego przed nim Perricheta z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczyma — Pcrridieta, ‘tego inteligentnego Perricheta.

Proszę pana! — zawołał Perrichet. — Coś zostało za­brane z tego pokoju!

Hanaud rozejrzał się i zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie! — powiedział.

— Ale Na pewno, panie — nalegał Perrichet. — Proszę tyl­ko spojrzeć. Tu na toaletce był mały słoik jakiejś pomady. Stał tutaj, w tern oto miejscu, gdyśmy byli w tym pokoju przed godziną, a teraz go niema.

Hanaud zaśmiał się wesoło.

— Przyjacielu Perrichet! — powiedział z ironją. — Zape­wniłam pana, że gazety pana nie doceniają. Pan jesteś więcej, jak inteligentny. Prawda, mój przyjacielu, leży — wedle stare­go przysłowia — na dnie studni, lecz pan chciałbyś ją znaleźć na dnie słoika z wazeliną. Ale chodźmy już. W tym domu nie mamy nic więcej do roboty.

Wyszedł z pokoju. Perrichet stał chwilę zawstydzony, cały w płomieniach. Hanaud dał mu nauczkę i słuszną. Teraz to zrozumiał; chciał okazać swoją bystrość, za wszelką cenę chciał popisać się swoim sprytem i ośmieszył się. Nie po­winien był mówić o tym słoiku.

Dodaj komentarz