A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część IV

Droga wjazdowa okrążała dom pomiędzy drzewami i wy­sokimi krzakami. Naprzeciw Hanaud i jego towarzyszy wyszedł mały, szczupły człowiek o postawie oficera, ze szpiczastą bród­ką. Jego to przed chwilą widzieli w oknie. Był to p. Ludwik Besnard, komisarz policji.

— A więc chce nam pan pomóc, panie Hanaud — zawo­łał, wyciągając do niego ręce. — Niema w nas ani śladu za­zdrości. Kieruje nami tylko dobra wola, a jedynym naszym ży­czeniem jest wykonywać pańskie zlecenia. Wszystkie nasze wysiłki idą w tym kierunku, aby odkryć mordercę. Boże! cóż za ohydna zbrodnia i taka młoda dziewczyna w to wmieszana.

— A więc co do tego szczegółu ma pan już wyrobione ’ zdanie — powiedział ostro Hanaud.

Komisarz wzruszył ramionami.

— Zbada pan willę, a potem sam osądzi, czy jakie inne wytłumaczenie jest możliwe.

To mówiąc, komisarz odwrócił się i ruchem ręki zaprosił ich do wnętrza. Nagle z okrzykiem stanął w pozycji wycze­kującej. Wysoki, szczupły mężczyzna około 45 lat, ubrany w anglez i cylinder właśnie szedł powoli w ich kierunku. Mięk­ka falista broda otaczała wąską jego twarz, o jasnych szarych oczach i wypukłym czole.

— Czy to jest prokurator? — spytał Hanaud.

— Tak jest, pan Fleuriot — odpowiedział Besnard szeptem. Pan Fleuriot był tak zajęty swoimi myślami, że zauwa­żył tę grupę ludzi dopiero, gdy p. Besnard podszedł tuż do niego.

— To jest p. Hanaud z Paryża — przedstawił Besnard.

Pan Fleuriot skłonił się wytwornym ruchem.

— Witam pana, panie Hanaud. Nic w tej chwili nie zostało tknięte. W chudli, gdy pan nam dał znać telefonicznie, że pan jest skłonny nam dopomóc, dałem zlecenie, by wszystko zo­stawić tak, jak znaleziono. Spodziewam się, że pan z pańskim doświadczeniem, znajdzie drogę tam, gdzie my jej nie widzimy. Hanaud skłonił się.

— Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, więcej przy­rzec nie mogę.

— Ale kto są ci panowie? — zapytał Fleuriot, jak gdyby zauważył teraz dopiero obecność Wethermilla i Ricarda.

— Są to moi przyjaciele, — powiedział Hanaud. — Jeżeli pan niema nic przeciw temu, przypuszczam, że ich obecność może sę nam przydać. Pan Wethermill, na przykład, był zazna­jomiony z Celją Harland.

— O! — zawołał prokurator z zaciekawieniem, — pan mo­że nam o niej coś powiedzieć?

— Chętnie powiem wszystko, co wiem — odrzekł Harry Wethermill.

W jasnych oczach pana Fleuriot zabłysły ostre światełka. Postąpił krok naprzód. Wyraz twarzy zaostrzył siłę. W tej chwili — pomyślał Ricardo — zapomniał o swej godności i zmienił się w fanatyka.

— Celja Harland jest żydówką! — zawołał.

— Nie, panie — odpowiedział Wethermill.

— A! — powiedział Fleuriot, w glosie jego dało się odczuć rozczarowanie i odrobina powątpiewania. — Panowie zgłoszą się do mnie po zbadaniu sprawy — i przeszedł bez dalszych pytań i uwag.

Patrzyli chwilkę za odchodzącym. Gdy był już w pewnej odległości, Besnard zwrócił się z usprawiedliwieniem do Hanaud‘a.

— Jest to dobry sędzia, panie Hanaud, bystry, prędki, ale ma swego konika, jak i my wszyscy. Wszędzie wietrzy on aferę Dreyfusa. Nie może o tym zapomnieć. Pan wie, mamy tysiąc takich dobrych, prostych, miłych ludzi, którzy jednak w każdej zbrodni wietrzą żyda.

Droga skręcała na lewo. Na zakręcie sta? miody, tęgi męż­czyzna w czarnych kamaszach.

— Szofer? — spyta? Hanaud. — Chciałbym z pim poroz­mawiać.

— Servettaz, odpowiedzcie, proszę, na wszystkie pytania, które ten pan wam zada! — zwrócił się Besnard do szofera.

— Z największą chęcią, panie komisarzu, powiem wszystko.

Zachowanie jego byfo poważne — odpowiadał chętnie. Nie było też śladu trwogi na. jego twarzy.

— Jak długo był pan w służbie u pani Dauvrey?

— Cztery miesiące. Przyjechałem z nią do Aix les Bains.

— Ponieważ rodzice pana mieszkają w Chambery, skorzy­sta! pan ze sposobności sąsiedztwa i chciał z nimi spędzić jeden dzień. Kiedy pan prosił o urlop?

—- W sobotę.

— Gzy pan prosił o urlop specjalnie na dzień wczorajszy, na wtorek?

— Nie. prosiłem tylko na dzień, który by odpowiadał pani.

— A tak, — powiedział Hanaud. — Kiedy pani Dauvrey powiedziała panu, że może pan jechać we wtorek?

Servcttaz zawahał się i zmieszał. Teraz odpowiadał niechętnie.

— Pani Dauvrey sama nie mówiła mi tego — powiedział.

— Nie pani Dauvrey, a więc kto? — zapytał szybko Hanaud.

Servettaz spojrzał na poważne twarze otaczających go.

— Panna Celja powiedziała n# o tern. .

— Tak? — powiedział Hanaud powoli. — Więc panna Celja… Kiedy to było.

— W poniedziałek rano. Czyściłem wóz. Przyszła do ga­rażu, niosąc kwiaty, które zerwała w ogrodzie i powiedziała: „Miałam rację, Alfredzie, pani ma dobre serce, możecie jechać jutro pociągiem, który odchodzi z Aix o godzinie 1.52. Przyjedzie do Chambery dziesięć minut po drugiej.

Hanaud zdziwił się.

— „Miałam rację, Alfredzie?” — to były jej słowa — i „pa­ni ma dobre serce”? Cóż to wszystko ma znaczyć? — pogroził mu palcem i powiedział poważnie.

— Uważaj dobrze, co mówisz, Servettaz!

— To były jej słowa, proszę pana,

— Miałam rację, pani ma dobre serce?

— Tak, panie.

— Wobec tego, panna Celja mówiła już przedtem z wami o tej wycieczce do Chambery — powiedział Hanaud, wpatrując się bezustannie w twarz szofera.

Rozpacz Servettaza rosła. Nagle Hanaud powiedział ostro:

— Wahacie się mówić prawdę, Servettaz.

— Panie, mówię prawdę, powiem wszystko. Prawda, że waham się; słyszałem tego ranka, co ludzie mówią między so­bą. Nie wiem, co o teraz myśleć. Panna Celja była zawsze dla mnie grzeczna i uważająca. Lecz to jest prawda.

I niemal że w rozpaczy ciągnął dalej.

— Prawda jest, że panna Celja była pierwszą, która pod­sunęła mi myśl proszenia o urlop na wyjazd do Chambery.

— Kiedy to było?

Słowa te zaskoczyły Ricarda. Z współczuciem spojrzał na Wethermilla. Harry Wethermill był jednak pewny siebie mimo wszystko. Stał z wyrazem uporu, z wyciągniętą szyją i patrzał na szofera. Komisarz Besnard także miał wyrobione zdanie. Ten jedynie wzruszył ramionami.

Hanaud zbliżył się do szofera i łagodnie położył mu rękę na ramieniu.

— No, a teraz, mój przyjacielu, opowiedz nam dokładnie, jak to się stało?

Servettaiz zaczął opowiadać, a głos załamywał mu się chwilami.

— Panina Celja przyszła w sobotę rano do garażu. Zamó­wiła wóz na popołudnie. Rozmawiała ze mną przez parę chwil, jak to często robiła. Powiedziała, że słyszała, że rodzice moi żyją w Chambery. Radziła mi, ponieważ to jest w sąsiedztwie, bym prosił o urlop. Nie byłoby to ładnie z mojej strony, gdy­bym ich nie odwiedził, będąc tak blisko.

— Czy to wszystko?

— Tak, panie.

To wystarczy — rzucił Hanaud. Detektyw odzyskał swój dawny spokojny głos i żywe ruchy, zdawało się, że za­łatwił się już w myślach z zeznaniami Seryettaza. Ricardo po­równywał go do człowieka, który po dostatecznym przejrzeniu, związuje ważne dokumenty i odkłada je ponumerowano w szuf­ladki biurka.

— Oglądnijmy sobie garaż.

Już tylko kilka kroków dzieliło ich od garażu.

— Drzwi zostawiono otwarte?

— Tak jest, jak pan je widzi.

Hanaud zwrócił się do Servettaza.

— Cóż pan uczynił z kluczem przed wyjazdem?

— Po zamknięciu garażu oddałem go Helenie Vauquier, a ona powiesiła go na gwoździu w kuchni.

— A więc — powiedział Hanaud — każdy mógł go łatwo znaleźć wczoraj wieczór.

— Tak, o ile wiedział, gdzie go szukać.

Pod ścianą stał rząd baniek z benzyną.

— Czy zabrano benzynę?

— Tak, panie, gdym odjeżdżał, mało benzyny było w wo­zie. Zabrano więcej, lecz wzdęli ją z baniek środkowych, tych oto! — i dotknął fch ręką.

— A, tak, rozumiem — powiedział Hanaud i w’ zamyśleniu podniósł brwi. –

Komisarz niecierpliwił się.

— Przecież to wszystko jedno, czy ze skrajnych, czy ze środkowych baniek benzynę wzięto.

Hanaud jednak n/e lekceważył sobie tego drobnego faktu.

— Możliwe, że to ma właśnie wielkie znaczenie — powie­dział spokojnie. — Na przykład, gdyby Serwettaz nie miał po­wodu oglądać tych baniek, mogłoby minąć sporo czasu, nimby zauważył, że mu z zapasu brakuje benzyna.

— Rzeczywiście, — powielał Servettaz — mogłem na­wet przypuszczać, że sam ją zużyłem.

— Tak — potwierdził Hanaud i zwrócił się do Besnarda. — Przypuszczam, że to może mieć pewne znaczenie. Nie wiem je­szcze jakie — dodał.

— Lecz ponieważ wóz znikł, — powiedział Besnard, — jak mógłby szofer nie obejrzeć swego zapasu benzyny.

Pytanie to rozumiało się samo przez się i Ricardo był cie­kaw, jaką odpowiedź da na to Hanaud. Hanaud jednak pytanie to pominął milczeniem. Nie troszczył się wcale o zdanie, które jego towarzysze mogli sobie o nim wyrobić

— Ach tak — rzucił niedbale — ponieważ wóz znikł, jak pan zauważył… pan ma słuszność.

I znów zwrócił się do Servettaza.

— Czy był to silny wóz?

– O sile 60 koni; — odpowiedział Serycttaz.

Hanaud zwrócił się do komisarza.

— Pan ma numer i opis tego wozu, przypuszczam. Byłoby dobrze dać anons. Być może, że go gdzieś widziano. Gdzieś przecież być musi.

Komisarz odpowiedział, że opis dany już został do druku.

Hanaud skinął z uznaniem i zabrał się do oglądania ziemi. Przed garażem było małe podwórko kamienne, lecz nie znać było tu żadnych śladów kroków.

— A jednak ziemia była wilgotna — powiedział. — Czło­wiek, który wóz zabrał, był bardzo ostrożny.

Odwrócił się i szedł drogą, którą przyszli z oczami utkwionymi w ziemię. Nagle podbiegł do trawnika, dzielącego drogę od krzaków.

I patrz pani, powiedział do Besnarda — noga jakaś przygniotła trawę tutaj, lecz bardzo lekko. — O! tu znowu. Ktoś biegł brzegiem trawnika na palcach. O! to był człowiek bardzo ostrożny.

Znowu weszli na drogę wjazdową, która zawiodła ich do willi. Był to mały, wesoły dworek z zielonym gazonem, peł­nym różnobarwnych kwiatów. Wydawało się Ricardowi niemożliwym. by tak ponura i okrutna zbrodnia mogła była się rozegrać w tych murach przed dwunastu godzinami. Zbyt we­soło wyglądał na to domek w oświetleniu słonecznym. Gdzie­niegdzie zielone żaluzje były zamknięte, niektóre okna stały otworem i światło zalewało wnętrza. Po obu stronach bramy — i ponad nią — znajdowały się okna, oświecające dużą halę. Pod tymi oknami, po każdej stronie głównego wejścia były drzwi szklane, wychodzące na ogród i zaopatrzone w zielone żaluzje, teraz otwarte i zahaczone o mor. Te drzwi szklane prowadziły do dużych pokojów, które ciągnęły się szeregiem w głębi domu i oświetlone były jeszcze bocznymi oknami. Pokój po lewej stronie — towarzystwo zwrócone było twarzą do willi — słu­żył za jadalnię i wychodził po przeciwnej stronie do kuchni, pokój na prawo był to salon, gdzie popełniono morderstwo. Przed szklanymi drzwiami był wąski pas trawy, bardzo wy­deptanej, który oddzielał te drzwi od drogi wjazdowej. Trawa ta była tak zdeptana przez ciągłe chodzenie, że poprzez nią widać było czarną ziemię. Ten pas był prawie trzy metry sze­roki. Gdy się zbliżali, już z daleka zobaczyli świeże ślady, które dzięki’ tylko wczorajszej ulewie mogły zaistnieć.

_ Obejdźmy naprzód dom dookoła — powiedział Hanaud.

Skręcił przy rogu willi i puścił się w kierunku gościńca. Nad jego głową były cztery okna, z których trzy oświetlały salon z boku, a czwarte należało do małego buduaru za salo­nem. Pod tymi oknami na ziemi nie było żadnych śladów i do­kładne badanie okazało ostatecznie, że mordercy użyli tylko jednego wejścia, a mianowicie przez szklane drzwi frontowe. Wrócili więc do punktu wyjścia. Tu natomiast były trzy ro­dzaje śladów.

— To są ślady kroków mojego inteligentnego przyjaciela Perrichetta — powiedział Hanaud, który szedł ostrożnie, aby nie zatrzeć innych śladów.

Zadowolenie ukazało się na różowej twarzy Perrichet‘a. Bernard skinął mu głową na znak uznania.

— Życzyłbym sobie jednak panie komisarzu — ciągnął dalej Hanaud, wskazując na mocno zatarte ślady — aby i inni pańscy urzędnicy byli tak inteligentni. Spojrzyj pan na te ślady, idące od drzwi szklanych do drogi. Mimo, że są tak ważne dla nas, wyglądają jak gdyby jakąś beczkę toczono po nich.

Besnard żachnął się.

— Żaden urzędnik nie wszedł do pokoju tą drogą. Dokła­dny rozkaz był dany i wypełniono go. Ziemia tu jest nienaru­szoną i wyglądała tak samo wczoraj o dwunastej w nocy.

Twarz Hanaud‘a spoważniała.

— A więc to tak — powiedział i schylił się, by zbadać drugą linię śladów.

— Mężczyzna i kobieta — powiedział. — Ale są to pra­wie cienie tylko śladów. Można by pomyśleć… — wstał, nie kończąc zdania i zwrócił się do trzeciego kompleksu śladów. — A, tu mamy coś bardzo ciekawego — powiedział. Były to zaledwie trzy odciski i podczas gdy zatarte ślady były po bo­kach drzwi, te trzy szły wprost od drzwi do drogi. Były zu­pełnie wyraźnie wyciśnięte i wszystkie trzy były odciskami małego damskiego bucika, na wysokim obcasie. Położenie pojedynczych śladów było na pierwszy rzut oka dziwne. Jeden był o dobry metr oddalony od okna i tworzył odcisk prawej nogi, Podeszwa bucika była głębiej wyciśnięta, jak obcas. Drugi ślad, odcisk lewej nogi, był nie tak daleko od pierwsze­go oddalony, jak ten od okna i tu znowu obcas był lżej od­bity od podeszwy. Była jednak ta różnica, że odcisk końca bu­cika, który był wyraźnie wymodelowany w pierwszym wy­padku, tu był szerszy i nieco zatarty. Tuż przy nim widać było trzeci ślad, znowu prawej nogi, tylko, że tym razem wąski obcas wrył się wyraźniej w ziemię od podeszwy. Wrzynał on się tu silnie w ziemię. Więcej śladów nie było. Te dwa ostatnie były nie tylko bliskie siebie, ale i bliskie żwirowej drogi i już na samym brzegu trawy.

Hanaud przypatrywał się uważnie śladom. Potem zwró­cił się do komisarza:

— Czy znaleziono w domu buciki, odpowiadające tym śladom?

— Tak! Robliśmy próbę ze wszystkimi bucikami: Celji Harlamd, służącej, a nawet p. Dauvrey. Jedyne, które się z ni­mi zgadzają są te, które znaleźliśmy w pokoju Celji Haifland.

Skiną na urzędnika, stojącego na drodze. Z hallu przynie­siono parę bucików antylopowych.

— Patrz pan, panie Hanaud — powiedział z uśmiechem — są to ślady zgrabnej, małej nóżki, o Wysokiem i szczupłym podbiciu. Noga pani Dauyrey jest krótka i płaska. Ani p. Dauvrey, ani Helena Vauquieir nie mogłaby nosić takich buci­ków. Leżały zresztą na podłodze w pokoju Celji Harland, rzu­cone niedbale, jak gdyby rozbierała je w pośpiechu. Są pra­wie nowe, nosiła je może raz i zgadzają się dokładnie z tymi śladami, z wyjątkiem palców drugiego z rzędu.

Hanaud wziął buciki, ukląkł i postawił jeden i drugi na ślady. Ricardo zadziwił się, tak dokładnie je pokryły i wypeł­niły wgłębienia.

— Przypuszczam — odezwał się komisarz — że Celia Harland, opuszczając dom, nosiła nową parę bucików, zrobioną wedle tego samego kopyta, co te.

— Jak te, które zostawiła tak niebacznie na podłodze swe­go pokoju, — pomyślał Ricardo. Zdawało mu się, że dzie­wczyna dokładała jak największych starań, by ściągnąć na siebie całe podejrzenie. Ale często przecież były wypadki, że małe szczegóły, wydające się błahymi w strasznej chwili zbro­dni, stawały się potem okrótnie pouczającymi w wykryciu zbrodniarzy.

— Hanaud wstał ii oddał buciki urzędnikowi.

— Tale — rzekł, — wszystko przemawia za tym. W tym wypadku może nam dopomóc szewc, gdyż buciki są robio­ne w Aix.

Besnard popatrzył na firmę, wybitą złotymi literami na podszewce bolerka.

— Każę się dowiedzieć — powiedział.

Hanaud skinął głową. Wyjął centymetr z kieszeni a zmie­rzył odległość od okna do pierwszego kroku i od pierwszego kroku do dwóch dalszych.

— Jak wysoką jest p. Celia – zapytał, zwracając się do Wetherrmilla.

Zdawało się Ricardowi dziwnym, że detektyw zwraca! się z pełnym zaufaniem do Wethermilla, żądając od niego in­formacji, które mogły sprowadzić wyrok śmierci na Cellię, a tern samem złamać jego szczęście, które zależało od jej uniewinnienia.

— Około pięć stóp — odpowiedział tenże.

Hanaud schował metr do kieszeni. Zwrócił się do We­thermilla i rzekł poważnie.

— Czy nie ostrzegałem pana?

Coś zadrżało w bladej twarzy Wethermilla.

— Tak — odrzekł — nie boję się niczego. — Ale mimo wszystko widać było, że był bardziej zaniepokojony, niż po­przednio.

Hanaud wskazał na ziemię.

— Czytaj pan historię, którą te ślady wypisały. Młoda i zgrabna dziewczyna, wysokości mniej więcej Celji Harland, nosząca buciki Celji, wyskakuje z pokoju, gdzie morderstwo zostało popełnione, gdzie leży ciało zabitej kobiety. Biegnie… nosi długą suknię. Przy drugim kroku zaczepia nogą o brzeg sukni. Potyka się. Aby nie upaść stawia mocno drugą nogę i staje na drodze. Prawda, że żwir tu jest twardy i nie przyjmuje śladów, ale patrz pan, kawałeczki ziemi, które miała na buci­kach spadły. Wsiada do auta z mężczyzną i drugą kobietą i od­jeżdża mniej więcej między jedenastą a dwunastą.

— Na pewno między jedenastą a dwunastą? — spytał Besnard.

— Tak jest — odpowiedział Hanaud. — Brama była otwarta o jedenastej. Perrichet ją zamknął. O dwunastej zno­wu stała otworem. Dlatego też jest jasnym, że mordercy nie odjechali po dwunastej. Opuścili oni dom w czasie, kiedy otwie­rali bramę po raz drugi.

Besnard kiwnął głową potakująco, a Perrichet wysunął się naprzód z twarzą przerażona.

— A więc — gdy pierwszy raz zamknąłem bramę — za­wołał — wszedłszy do ogrodu, dotarłem aż do domu, oni byli tu w tym pokoju? O mój Boże! – wpatrywał się w okno z otwartymi ustami.

— Tak, niestety mój przyjacielu — tak jest, — powiedział poważnie Hanaud.

— Pukałem do drewnianych okienic, próbowałem rygli, a oni w ciemności, wstrzymując oddech, byli oddaleni ode- mnie tylko o parę metrów. — Stal skamieniały.

— No zobaczymy — powiedział Hanaud.

Tymi samymi śladami, którymi w nocy skradał się Perrichet, zbliżył się do okna. Zbadał zieloną okiennicę, która otwierała się na zewnątrz i drzwi szklane, które otwierały się na wewnątrz. Patrzył na wszystko przez lupę, którą wyjął z kieszeni.

— Patrz pan — zwrócił się do Besnarda, wskazując na drzewo okiennic.

— Znaki palców? — zapytał szybko Besnard.

— Tak, ręki w rękawiczce — odpowiedział Hanaud. — Niczego nie dowiemy się z tych śladów, prócz tego, że morder­cy znali wyśmienicie swój zawód.

Potem schylił się nad progiem, gdzie widoczne były śla­dy kroków. Podniósł się .zniechęcony.

— Kalosze — powiedział i wszedł do pokoju wraz z Wethermillem i resztą towarzystwa. Znaleźli się w małej alkowie. Ściany były wykładane drzewem, na biało lakierowanym i rzeźbionym w delikatne girlandy kwiatów. Alkowa kończyła się sklepionym wejściem, podtrzymywanym przez dwa smu­kłe filary. Od wewnętrznej strony wejścia było zawieszone ciężkimi, żółtymi jedwabnymi firankami, które nie były cał­kiem zasunięte i widać było przez nie wnętrze pokoju. Weszli.

Opowiadanie Perrichet‘a

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część III

Perrichet był to młody, przysadkowaty blondyn z czer­woną twarzą. Włosy jego i wąsy były tak jasne, że wyda­wały się prawie srebrne. Wszedł do pokoju z miną człowieka, świadomego powagi swej roli.

— Ach, — rzekł Hanaud z drwiącym uśmiechem — mimo, że pan wczoraj był do późna zajęty, wstał pan dziś dość wcze­śnie, by przeczytać gazetę. Mam więc zaszczyt być pańskim współpracownikiem w tej sprawie.

Perrichet niezgrabnie obracał czapkę w ręku, rumieniąc się.

— Pan raczy śmiać się ze mnie, — powiedział — lecz nie ia nazwałem siebie inteligentnym, choć naprawdę chciałbym nim być, a Bóg mi świadkiem, nie wyglądam na to.

Hanaud poklepał go po ramieniu.

— Może pan sobie pogratulować, to jest nadzwyczajna korzyść być inteligentnym i nie wyglądać na to. Jestem pe­wny, że pogodzimy się wyśmienicie,

Wszyscy czterej zeszli ze schodów. W drodze do willi Perrichet zdał relację jasną i sumienną z przejść nocnych.

— Przechodziłem koło ogrodzenia około wpół do dziewią­tej. Brama była zamknięta. Ponad ogrodzeniem i krzakami ogrodu widziałem jasne światło w oknach pokoju na pierwszym piętrze, wychodzących na południowo-zachodni róg willi, wprost na drogę. Nie mogłem dojrzeć okien parterowych. Po godzinie, gdy przechodziłem po raz drugi, zauważyłem brak światła w oknie na pierwszem piętrze. Brama była otwarta. Zatrzasnąłem bramę, wpadło mi jednak na myśl, że mogli być jeszcze goście w willi i że to dla nich zostawiono bramę otwar­tą. Chciałem więc zajrzeć do wejścia głównego willi. Wejście to nie wychodzi na drogę, ale znajduje się po przeciwnej stronie. Skręciłem na szeroką wjazdową drogę i zobaczyłem, że cała willa była pogrążona w ciemnościach. Drzwi szklane, wy­chodzące na ogród, zasłonięte były drewnianymi okiennicami. Dla pewności spróbowałem je i przekonałem się, że były odpo­wiednio zabezpieczone. Wszystkie inne okna również były za­opatrzone okiennicami. Nigdzie nie było światła. Opuściłem ogród, zamykając za sobą bramę. Przypominam sobie dokła­dnie, że parę minut później zegar wybił 11-tą.

W godzinę później, po raz trzeci przechodziłem koło willi. Zdziwiłem się niepomiernie, widząc bramę znowu otwartą. Od­chodząc, zamknąłem ją przecież, a dom był także zamknięty i ciemny. Teraz brama stała otworem, a w oknie pod dachem zobaczyłem światło, którego poprzednio nie było. Stanąłem i obserwowałem to światło przez jakiś czas, przypuszczałem, że nagle zgaśnie; ale uparcie się paliło, To światło i brama dwukrotnie otworzona zbudziły moje podejrzenie. Znowu wsze­dłem do ogrodu, lecz tym razem ostrożniej. Noc była jasna i choć księżyc nie świecił, orientowałem się dokładnie, nawet bez pomocy latarki.

Cichutko skradałem się wzdłuż alei wjazdowej. Gdy do­szedłem do frontowej strony willi, zauważyłem natychmiast, że jedna okiennica była otwarta i okno, znajdujące się za nią, a sięgające aż do ziemi również otwarte. Widok ten uderzył mię; o tej godzinie otworzono okiennicę… Krew zastygła mi w żyłach i dreszcz mnie przeszedł. To światło na poddaszu, drzwi otwarte, —- byłem przekonany, że coś strasznego się stało!

— Tak, tak, rozumiem — dorzucił Hanaud, — mów pan tylko dalej.

— Wnętrze pokoju było zupełnie ciemne. Zajrzałem przez okno i oświeciłem pokój moją latarką, Okno to wchodziło do alkowy, do której prowadziło z pokoju sklepione wejście, przy­słonięte z obu stron firankami. Firanki były na wpół tylko za­ciągnięte. Wszedłem ostrożnie do pokoju, uważając, by ro­zdeptać trawy przed oknem. W świetle mojej latarki zobaczy­łem krzesło wywrócone, a po prawej stronie pod środkowym oknem jakaś kobieta leżała bezwładnie na podłodze. Była to pani Dauvrey. Była kompletnie ubrana. Buciki jej były lekko zabłocone, jak gdyby się przechadzała po deszczu — pan pa­mięta, że wczoraj wieczorem między 6 a 8 dwa razy padał deszcz. Nie żyła już. Twarz jej była w okropny sposób opuch­nięta i sczerniała, a cienki sznur tak wrzynał się w jej szyję, że nie zauważyłem go w pierwszej chwili.

— Cóż pan wtedy uczyni}?

— Zatelefonowałem do policji. Telefon byt w przedpokoju. Potem po ciemku poszedłem na górę po schodach i doszedłem do drzwi pokoju, w którym świeciło się światło. Tam znala­złem służącą Helenę Vauquier, leżącą w łóżku i jęczącą w okropny sposób.

Perrichet przerwał, dochodziliśmy bowiem do willi. Gro­madka ludzi stała przed furtką której pilnowała policja. Spój- rżeliśmy także w górę. Z narożnego okna pierwszego piętra mężczyzna jakiś wyjrzał i cofnął natychmiast głowę.

— To jest komisarz policji naszej w Aix p. Ludwik Besnard.

— A okno, z którego wyglądał jest chyba tern oknem, w którem pan o wpół do dziesiątej zauważył światło?

— Tak jest — potwierdził Perrichet — to jest to okno.

Stanęli przed bramą, Perrichet pomówił słów parę z po­licją i natychmiast wpuszczono 'ich do wnętrza. Weszli do ogro­du willi.

IX. Nawrócenie pijaka

Jest to może 20 lat temu, kiedy pe­wien fabrykant przyjął do fabryki swej robotnika nadzwyczaj pracowitego i zgra­bnego do każdej roboty. Lecz po krótkim czasie się pokazało, że człowiek ten miał brzydki nałóg pijaństwa, któremu się, mi­mo wszelkich napomnień, tak namiętnie zaczął oddawać, że właściciel fabryki wi­dział się zniewolonym do wypowiedzenia j% mu miejsca.

Wtenczas dopiero opamiętał się, przy­rzekł panu, że już za żadną cenę nie wstą­pi do karczmy, byle go tylko w swojej fabryce zatrzymał. Właściciel po długim namyśle zatrzymał go, ale pod tym wa­runkiem, że będzie pracował za zapłatę mniejszą, niż dotychczas. Robotnik i na to przystał, i wszystko było znowu w daw­nym porządku, lecz — niedługo. Powoli dobre postanowienia poszły w zapomnienie. Po kilku miesiącach, kiedy zapro­szono go na jakie chrzciny lub wesele, nasz kumoter bardzo rzadko trzeźwy wra­cał do domu, a jeszcze rzadziej przycho­dził na czas do roboty. Ale w końcu sprzykrzyło się to i właścicielowi fabryki, dla tego zawoławszy go, tak się do niego odezwał:

— Jak widzę, moja cierpliwość, a twoje przyrzeczenia na nic się nie zdały: nało­gowi oddajesz się teraz znowu tak, jak dawniej. Masz więc swoją zasługę, a przy tym tę książkę oszczędności na którą skła­dałem raty, odciągnione od dawniejszej twojej płacy: bierz to, a idź sobie z Bogiem.

Teraz dopiero niepoczciwemu robotni­kowi spadły łuski z oczu.

— Więc te pieniądze dla mnie pan skła­dałeś w kasie! — Tu upadł mu do nóg, wołając:

— Zatrzymaj pan tę książkę, jeżeli nie dla mnie, to już dla moich dzieci. Miej wzgląd na nie i lubo nie zasłużyłem na to żadną miarą, bom już raz twoją dobroć zawiódł, nie odbieraj mi chleba, a wódki unikać będę, jak ognia.

I rzeczywiście tym razem dotrzymał już słowa i z nałogowego pijaka stał się trzeźwym i wzorowym ojcem rodziny.

Daj Boże, aby wszyscy pijacy poszli przykładem swego współtowarzysza!

[KONIEC]

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

VIII. Wróg dobrej sławy

Było to w niedzielę po sumie. Stałem wtenczas na rynku małego miasteczka— pod piękną figurą św. Jana Nepomucena i patrzałem —- na co zapytacie?—na drzwi pięciu karczem, które z szyderstwem nie­jako na poważny posąg świętego spozierały. Groźne to były drzwi; tłumy rozmaitych ludzi, starców, kobiet, młodzieńców, dzieci nawet wciągały „w siebie by je po chwi­li, dziwnie zmienionych, do ludzi niepodo­bnych, z paszczęki swej wyrzucić!…

Patrzałem… Naraz hałas jakiś powstał, drzwi brzękły i oczom moim wstrętny przedstawił się obraz. Jakiś mężczyzna, po minie i ubraniu widać, że naszej wiary, zlatuje ze schodów, kapelusz z głowy mu spada, on po niego się nachyla i — jak długi kładzie się na błotne kamienie…. Wnet jednak się porywa, nogi prostuje, ale nogi, dzisiaj jakoś niegodziwe, posłu­szeństwo mu wypowiadają; zdaje się, że w słomę się zamieniły, tak się plączą, w tę i ową stronę uciekają i kadłuba utrzy­mać nie mogą. Ale idzie on dalej, choć Bogiem, a prawdą — nie chodzenie to już, jedno ciągłe chwianie się z jednej strony ulicy na drugą. Kapelusz na kark sobie wsadził, rękoma na wszystkie strony wy­wijał, a oczy jego żarzyły się, jak węgle. Przy tym przyśpiewywał sobie, co chwila zaklął lub zakrzyknął, ale tak niezrozu­miale, że słychać tylko nieludzkie bełko­tanie. Czasami przystanął, odwrócił się, o ile w ogóle w jednym miejscu mógł ustać, zagroził dzieciom, które wśród śmiechu i szyderstw za nim leciały i chwiejnym krokiem w dalszą, puszczał się drogę. Co się z tym człowiekiem stało, czy rozum go odbiegł, czy go paraliż raził?!..

— Ale oto w drugich drzwiach drugi obrazek się okazuje. Z miną czupurną i zawadiaką wychodzi niedorostek. Twarz jego rozpalona, pięści zaciśnione. Jeszcze z daleka grozi tym, z którymi widocznie w karczmie się pokłócił, potrąca przechodniów i zaczepia ich, a tędy i owędy pluśnie klątwą lub nieprzyzwoitym żartem. Obok niego postępuje, choć już trochę niepewnie, dziewczyna młoda. Rumieniec wstydu pa­nieńskiego coś spłoszyć musiało, bo sama idzie z bezwstydnym młodzieńcem, trąca go jeszcze, śpiewa jakąś nieskromną piosnkę i zuchwale na wszystkie strony się roz­gląda!… Za tą parą goni starsza kobieci­na, prawdopodobnie matka dziewczyny. Krzyczy, woła, w końcu wyzywa na mło­dych, ale oni swoją drogą idą, na nią nie zważają. Znudziło się jej wreszcie to wo­łanie, więc przystanęła. Co za widok ohyd­ny! Twarz kobiety, która powagą i słodyczą tchnąć powinna, dziwnym śmiechem jest wykrzywiona, oczy na wierzch wysadzone a nogi tak dygocą,, że gdyby tylko muzy ka zagrała, gotowa puścić się w tany i po­trząsnąć starymi kośćmi….

Cóż się z tymi ludźmi stało? Niedawno w kościele przed majestatem Bożym się korzyli, rozsądnie, jak każdy człowiek się zachowali, a teraz ani mówić nie mogą, ani chodzić, jednym słowem, zachowują się tak, jakby ludźmi nie byli? Czy im się rozum pomieszał, czy szaleju się napili? Niestety, napili się trucizny, która tak strasznie ich zmieniła i na wstyd, i pośmiewisko całego wystawiła miasteczka, — ale nią jest nie szalej, nie apteczna trucizna lecz — g o r z a ł k a…

Obok zdrowia najlepszym klejnotem dla człowieka jest dobra sława. Każdy z nas o honor swój dbać powinien, starać się o to, by ludzie w poszanowaniu nas mieli. Honor plami się złym uczynkiem np. niesłownością, kradzieżą, oszustwem. Człowieka złego, występnego żadną mia­rą poważać nie można. Żyje się nieraz __ z nim dla miłości Chrystusa, ale zaufania się do niego niema, ani owego szacunku, który każdy poczciwy człowiek w nas wzbudza. Nie masz tymczasem czynu, który ­by więcej klejnot dobrej sławy błotem obrzucał, człowieka poniżał i upadlał, jak— opilstwo.

Że pijaństwo człowieka poniża, dowo­dzić tego nie potrzeba. Wystarczy spoj­rzeć na obraz odurzonego pijaka, obrazki takie, jak powyżej opisano. Wszakżeż już to samo, że człowiek więcej pije, ani­żeli znieść może, albo płynów takich uży­wa, które zdrowiu jego wręcz szkodzę,, sta­wia pijaka niżej zwierząt. Zachowaj Bo­że, żebym ludzi miał do zwierząt przyrów­nywać, jednakże rzeczą pewną jest, że zwierzę nad miarę nigdy nie pije. Jeżeli więc człowiek jakich bądź trunków naduży­wa to tern samem mniej rozumu okazuje od zwierząt, czyli w niesłychany sposób siebie poniża.

To upodlanie się pijaka tym jaskrawiej występuje, jeżeli się zważy, że człowiek ma duszę, stworzoną na obraz i podobień­stwo Boże, że rozumem swoim i wolną wolą staje się królem i panem stworzenia. Kto zatem w tak ohydny sposób władzy rozumu i woli się pozbywa, ten duszę swą poniewiera, zrzeka się godności swojej lu­dzkiej czyli się po prostu upadla. —Ludzie chorzy na umyśle wzbudzają, litość, ale pijanice, którzy dobrowolnie rozum swój wódką odurzają, wzbudzają tylko wstręt i pogardę. Nawet dzieci małe, które zwy­kle z szacunkiem na każdego starszego spoglądają, z człowieka pijanego żartują, za nic go mają, bo rzeczywiście w stanie opiłym niczym., przynajmniej człowiekiem nie jest.

Oto, jakiego wroga okrutnego ludzkość posiada w gorzałce. Wróg ten ograbia ludzi nie tylko ze zdrowia, majątku, szczę­ścia rodzinnego, ale nawet i z ostatniego skarbu, który im pozostał: — z czci i do­brej sławy. Nienasycony to wróg, ale wi­na jedyna po stronie jego ofiar. Długożli jeszcze będą mu ludzie siebie i dom swój na pastwę rzucali?

VII. Wróg dobrobytu

Łamią sobie często ludzie głowy nad tern, co jest przyczyną, że tyle biedy i nę­dzy istnieje na świecie. Nie masz miasta, wsi, kącika prawie, w których by nędza i nieodstępni jej towarzysze: głód i roz­pacz strasznych swych namiotów nie ro­biły. Bez wątpienia, często bez winy lu­dzi nieproszony gość w chatach naszych się rozsiada. Nieraz robotnik, mimo naj­lepszych chęci, zajęcia nie znajduje, cza­sami choroba ciężka wytrąca mu z rąk narzędzie, którym chleb twardy zarabiał. Zdarza się, że chlebodawca krzywdzi pra­cowników, wynagradzając ich licho. Czasem nieurodzaje, klęski, dopuszczenie Boże, albo znowu nieoględność, nieroztropność wydzierają, bogaczom nawet całe ich mie­nie. Ale chociaż i inne jeszcze mogą być i są przyczyny zubożenia, jednak nade- wszystko pijaństwo nas obdziera z ma­jątku, o ubóstwo i ostatnią nędzę przy­prawia zarówno mieszczan, jak i wie­śniaków.

Rzeczą jest pewną, że społeczeństwa całe, narody stokroć gorszy dobrowolnie podatek płacą pijaństwu, gorzałce i na ten nie narzekają. Gdzież tu jest rozum i miłość własna? Otóż tysiące przykładów i dowodów żyjących nie przypomina nam tej smutnej prawdy, że rodzina, społe­czeństwo, które pijaństwu się oddaje, nie tylko dobrobytu nigdy nie zazna, ale ry­chło w biedę wielką popada?

Pijaństwo pozbawia najprzód ludzi do­brobytu. Nie trudno tego dowieść. Ileż to bowiem groszy i rubli idzie na marne — na trunki gorące! Chociażby kto ze zwy­czaju dziennie choć tylko 5 kop. przepił, to w roku całym przepije około 36 1/2 rubli, pieniądz, na który niejeden miesiąc cały krwawo pracować musi. A przecież nisko liczyłem, bo rzadko kiedy 5 kop. na dzień starczy. Nadejdzie targ, jarmark, już pieniędzy wtenczas nie starczy; a na wesele, chrzciny, poczęstunek pogrzebowy, na ubicie interesu, zawarcie przyjaźni, są­siedzkich stosunków i inne hulatyki, dla których bystry rozum pijaka coraz to no­we nazwy i tytuły wynajdzie, ruble wy­ciągać trzeba. Najgorzej zaś, jeżeli ktoś w życiu pijackim zasmakował i regularnie odwiedza karczmy. Pieniądze człowieka takiego palą, nie może ich ni w kieszeni, ni w ręku utrzymać, musi je wydać na napitek. Wyrzuca po prostu grosze na ulicę.

Ludzie, którzy pieniądze, chociażby im na nich nie zbywało, na pijaństwo tracą, grzeszą ciężko przeciwko Bogu, samym sobie i społeczeństwu. Kogo Pan Bóg majątkiem obdarzył, ten powinien też pamiętać, że od Niego majątek posiada, że on wła­ściwie nie jego jest własnością. Człowiek jest tylko szafarzem bogactw swoich, ma ich więc używać wedle woli Bożej, a nie wolno mu ich trwonić i marnować i to jeszcze w tak hańbiący i grzeszny sposób. To jest grzech przeciwko Bogu.

Ale człowiek, wyrzucający grosz na pijaństwo, grzeszy przeciwko sobie i społe­czeństwu. Może niejednemu twierdzenie to dziwnym się wydaje, a jednak najzu­pełniej z prawdą się zgadza. Człowiek bowiem taki pozbawia się dobrych uczyn­ków: zamiast pieniądz zbywający obrócić na cele pobożne, wesprzeć ubogiego, dać na kościół, zanosi go do karczmy. Krzyw­dzi więc bardzo swoją duszę i bliźniego. Nadto staje się nie raz, gdy zachoruje, albo starość możność zarobku go pozbawi, staje się ciężarem dla rodziny, gminy lub miasta. Póki zarobek miał, roztrwonił go przy pijatykach, nie uciułał ani grosza na czarną godzinę, za to teraz oddany na ła­skę i niełaskę ludzką. Postępowanie ta­kie jest wręcz niesumienne. Każdy bo­wiem nie z dnia na dzień żyć, ale wzrok w przyszłość często zapuszczać powinien, uzbierać sobie, jeżeli tylko może jakiś kapitalik, z którego by na przypadek choro­by lub niedołęstwa mógł czerpać.

Wreszcie ile to społeczeństwo całe traci na onych w kieliszku utopionych pienią­dzach. Miliony rubli idą rocznie na marne w stronach naszych na trunki; miliony, które choćby np. diecezji naszej, kościo­łowi i społeczeństwu tak bardzo są po­trzebne. Są ubodzy studenci, którzy pra­gną wiedzy, a uczyć się dla braku fundu­szów nie mogą dalej; są kościoły biedne, nie mające nawet aparatów najpotrzebniej­szych; istnieją zakłady dla chorych, ubo­gich, dla sierot, głuchoniemych, dla ludzi bez zajęcia. Wszystko to potrzebuje wspar­cia i czeka choćby na jeden grosz,—a tu miliony rubli ludzie wyrzucają, paszą nie nędzę ludzką, ale szynkarzów! Nie jestże to grzechem wobec społeczeństwa biednego?

Pijaństwo atoli nie tylko pozbawia lu­dzi dobrobytu, ale jeszcze zwolenników swoich wtrąca w straszną nędzę. Przy żadnym może nałogu grzesznym tak się wyrok Pana Boga nie sprawdza, jak przy pijaństwie: „kto się kocha w używaniu w niedostatku będzie.”

Ślepy chyba nie spostrzeże, że wszę­dzie tam, gdzie nałogowi temu hołdują, z każdej rodziny, wioski, z każdego mia­steczka okropne widma nędzy i głodu gło­wy swe wychylają. Przejdźmy się, pro­szę, po jakiej bądź mieścinie lub mieście. Rzemieślnicy, robotnicy trzeźwi mieszkają pięknie, schludnie, że aż oczy do ich po­mieszkania się śmieją. Widać nawet pe­wien dobrobyt, snąć używają tak roztro­pnie zarobku, że im nie tylko na opędzenie potrzeb domowych starczy, ale że coś je­szcze dla przyjemności swojej uczynić mo­gą. Jak strasznie obok tych mieszkań wyglądają nie raz już nie mieszkania, ale szopy prawdziwe lub budy ludzi, używa­jących zarobku na napitek. Nieporządek, zaniedbanie, brud, oto ogólny widok, jaki chata pijaka przedstawia! Okna, jak u ja­kiego żydowiny, płatami zatkane,—sprzęty, na które pijak nieraz całym ciężarem upa­dał, połamane. W szafie lub skrzynce po­rządnego ubrania niema, bo dobre w bra­ku pieniędzy, poszły w zastaw do żyda- Talerze i naczynia są powyszczerbiane, snąć musiał często właściciel chaty wojnę domową, niemi prowadzić. Ale co najgor­sza, nędza i bieda, i na obliczu dziatek i żony straszne swoje piętno wycisnęły. Żona za męża krwawo pracować musiała, bo mąż cały prawie zarobek, który za ro­botę od chlebodawcy odebrał, na hulatykę obrócił lub spłacenie długów pijackich. Kilka groszy ledwo rzucił żonie, a te star­czyć miały na cały tydzień dla całej ro­dziny. Wzięła się więc biedaczka, która patrzeć nie mogła na wybladłe, wynę­dzniałe twarzyczki dzieci, do najcięższej pracy. Szczęśliwa była, że ją znalazła. Aż tu chorobą wycieńczone jej siły po­waliły ją na łoże, nędznego dotychczaso­wego zarobku zabrakło i — głód zapano­wał w chacie, a nad chatą czychała śmierć na swoje ofiary!…

Nie wszędzie może tak okropnie wy­gląda, ale to jest rzeczą pewną, że wszę­dzie kieliszek do niedostatku i biedy do­prowadza. Inaczej też być nie może. Je­żeli rzemieślnik się upija, zaniedbać ko­niecznie musi swoją pracę. Po każdym pijaństwie czuje się niezdolnym do pracy, do warsztatu nawet nie zajrzy, a tymcza­sem czeladź pracuje, jak się jej podoba. Wyroby takiego rzemieślnika stają, się co­raz lichsze. Odbiorców towarem złym lub pracą niesumienną odstręcza, opuszcza go czeladź, wyczekująca godzinami jakiego zajęcia, zapasów niema za co kupić, w końcu pozostaje mu tylko kieliszek i—bieda!… Dla czegóż się dziwić, że w niejednym mieście w rynku już niema czterech ka­tolików, że w Boże Ciało niema już gdzie oprzeć ołtarzy?

Nie mniej smutnie wygląda po wsiach. Nieraz aż serce żal ściska patrzeć na to, jak w niejednej wsi prawie połowa gospo­darstw nie wiedzieć w czyje ręce się do­stała, jak gospodarz jeden po drugim idą na komorne albo na Chleb żebraczy. Zna­łem włościanina, szanowanego przez całą gminę. Włość jego liczyła 80 morgów pięknej, pysznej ziemi. Obora i stajnia i słynęły na całą okolicę. Bywało, że na wielkie uroczystości czwórką zajeżdżał. Z całego tego majątku pozostały mu po latach trzydziestu: — wytarta siermięga, kij żebraczy i — wstyd!… Nieszczęśliwy ten człowiek zaczął pić, nie pilnował go­spodarstwa; przyszedł jeden nieurodzaj, drugi i trzeci, w biedzie zaciągnął poży­czkę wysoką, której opłacać nie był w sta­nie, aż wreszcie obcym własną ojcowiznę oddać musiał. Kara to i wyrok Pana Bo­ga, że „kto się kocha w używaniu, w nie­dostatku będzie,“ a przykładów podobnych mamy tysiące, czyż nie prawda?

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

Wołanie o pomoc

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część II

W poniedziałek wieczór Ricardo widział Celię i Wether­milla razem. We wtorek spotkał Wethermilla w salach gry i zamienił z nim parę słów.

Wethermill nie grał tej nocy i około 10-tej godziny razem opuścili kasyno.

— W jakim kierunku pan idziesz? — spytał Wethermilla.

— W górę, do hotelu Majestic.

— Idziemy więc razem, bo i ja tam mieszkam.

Obaj weszli w stromą ulicę. Ricardo ginął z ciekawości i pragnął zadać kilka pytań, odnoszących się do znajomej Wethermiitlla z poprzedniego wieczoru, lecz dyskrecja nie pozwa­lała mu na to. Rozmawiali kilka sekund w hallu hotelowym o obojętnych rzeczach i rozstali się. Ricardo nie spodziewał się nawet, że nazajutrz rano wśród tragicznych okoliczności dowie się czegoś więcej o Celi. Kończył się właśnie ubierać, gdy Wethermill wpadł do jego ubieralni. Ricardo był obu­rzony, zapomniał nawet o swej ciekawości. Tego rodzaju wtargnięcie było niesłychaną obrazą jego regularnego trybu życia. Jego ranna toaleta była pewnego rodzaju misterium. Przerywać ją było niemal świętokradztwem. Gdzie był jego lokaj, gdzie był ten przeklęty Karol, który powinien pilnować wejścia w tym czasie, jak strażnik kaplicy.

— Mogę pana przyjąć najwcześniej za pół godziny — po­wiedział surowo Ricardo, nie odwracając się od lustra.

Ale Wethermill był bez tchu i drżał cały z irytacji.

— Nie mogę czekać — zawołał z namiętną prośbą w glo­sie. — Muszę się .z panem widzieć natychmiast, pan musisz mi móc, panie Ricardo, musisz mnie zaraz wysłuchać!

Ricardo żywo się obrócił. W pierwszej chwili myślał, że chodzi tu o pomoc, o którą tak często gracze w Aix nagabują swoich znajomych. Poznał jednak, że się myli, ujrzawszy twarz Wethermilla i usłyszawszy rozpacz, która brzmiała w jego głosie. W jednej chwili znikła sztuczna oziębłość Ricarda.

— Cóż takiego się stało? — zapytał.

— Coś strasznego — i drżącą ręką Wethermill podał mu gazetę. — Przeczytaj pan.

Było to nadzwyczajne wydanie porannej gazety lokalnej.

—Wykrzykują to już na wszystkich ulicach, przeczytaj pan.

Na pierwszej stronie rzuca się w oczy wiadomość wielkimi literami:

„Wczorajszej nocy zostało dokonane morder­stwo w willi Róż, położonej na drodze do jeziora Bourget. Panią Camillę Dauvray, starszą bogatą kobietę, znaną w Aix, która rok rocznie zamiesz­kiwała w lecie tę willę, znaleziono na podłodze sa­lonu nieżywą. Została w brutalny sposób uduszo­ną. Jej pokojową. Helenę Vauquier znaleziono na górze w jej pokoiku zachloroformowaną, z ręka­mi zawiązanymi na plecach. Do chwili wydania numeru nie odzyskała przytomności, lecz doktor Peytain czuwa nad nią i spodziewa się. że wkrót­ce stan jej o tyle się polepszy, że swoim zezna­niem rzuci niewątpliwie jakieś światło na tę ciemną sprawę. Policja trzyma w tajemnicy szcze­góły dotychczasowego śledztwa. Podajemy je­dnak to, co dotychczas bezsprzecznie ustalono.

Morderstwo zostało wykryte o dwunastej w no­cy przez policjanta Perrichet, któremu się należy pochwała za inteligentne przeprowadzenie wstępnego śledztwa. Widocznym jest, że mordercy zostali wpuszczeni przez kogoś z mieszkańców willi, gdyż nie zauważono jakichkolwiek znaków włamania na drzwiach i oknach. Znikło też auto pani Dauvray, a wraz z nim młoda Angielka, która przyjechała do Aix, jako jej towarzyszka. Motywy zbrodni same się narzucają. Zniknięcie klejnotów i nieład w domu wskazuje na to, że skrupulatnie przeszukiwano każda skrytkę, aby wyłowić to, o co zbrodniarzom chodziło. Spo­dziewamy się, że listy gończe zostaną natychmiast wysłane za ta młoda Angielka i jest nadzieja, że mieszkańcy Aix będą oczyszczeni z podejrzenia współudziału w tak okrutnej i potwornej zbrodni”.

Ricardo przeczytał ustęp ten ze wzrastającym przeraże­niem i położył gazetę na toalecie.

— To podłość! — zawołał Wethermill namiętnie.

— Ta młoda Angielka, przypuszczam, to pańska przyja­ciółka miss Celja — powiedział powoli Ricardo.

Wethermill podskoczył. — Pan ją zna? — zapytał.

— Nile, lecz widziałem ją w towarzystwie pana w salach gry i słyszałem, jak pan ją wołał tern imieniem.

— Pan ją widział? — zawołał Wethermill. — No to pan może zrozumieć, jak podłym jest to podejrzenie.

Lecz Ricardo widział młodą dziewczynę i przedtem. Żywo stanął mu w oczach obraz, jak w przystępie najwyższego rozdrażnienia rzuciła się na ławkę ogrodową i jak każdy jej ruch świadczył o ogromnym zdenerwowaniu. Była młodą, piękną, miała urok świeżości, lecz, lecz… Ricardo mimo naj­lepszych chęci nie mógł obronić się przed dziwnym wrażeniem, które w jego wyobraźni przekształcało tę piękną kobietę w coraz groźniejsze widmo.

Przypomniał sobie słowa, powiedziane owego wieczoru przez jednego z obecnych: „ładna jest ta mała, szkoda, że przegrała”.

Ricardo zawiązał krawat z większą jeszcze starannością niż zwykle.

— Pani Dauvray zaś — to zapewne ta tęga kobieta, w to­warzystwie której odeszła pańska przyjaciółka?

— Tak — odpowiedział Wethermill.

Ricardo zwrócił się ku niemu:

— W czym właściwie mogę panu pomóc?

— Hanaud jest w Aix. Jest to najzdolniejszy z francuskich detektywów. Fan go zna. Pamiętam, że był u pana raz na obiedzie.”

Zwyczajem Ricardo było, że gromadził około swego stołu sławnych ludzi. Na takim właśnie zebraniu Wethermill spot­kał Hanaud‘a.

— Czy chcesz pan, bym z nim pomówił?

— Natychmiast.

— To nie jest tak proste. Mam pójść do detektywa, zaję­tego wyświetlaniem tej sprawy i mam niejako wpłynąć na niego

Wethermill przerwał mu.

— Nie, nie! — zawołał. — On nie zajmuje się tą sprawą. On spędza tu swoje wakacje. Czytałem dwa dni temu o jego przyjeździe. Była tam wzmianka, że przyjechał na odpoczy­nek. Właśnie chciałbym go nakłonić, żeby zajął się tą sprawą.”

Ta pewność siebie Wethermilla zrobią wrażenie na Ricardzie, lecz jego wspomnienia z wczorajszego wieczoru zbyt wiele mówiły przeciwko temu.

— A więc pan ma zamiar rzucić na trop tej dziewczyny najzdolniejszego detektywa Francji. Czy to jest roztropnie, panie Wethermill?”

Wethermill zerwał się z krzesła w rozpaczy.

— Więc i pan rzuca na nią to podejrzenie, pan, który ją widział? 1 pan ją obwinia, jak ta ohydna gazeta i ta głupia policja?”

— Jak policja? — zapytał ostrożnie Ricardo.

— Tak — odpowiedział Wethermill. — Jak zobaczyłem fo piśmidło, pobiegłem do willi Róż. Policja już ją zajęła. Nie chciano mnie wpuścić nawet do ogrodu. Lecz rozmawiałem z jednym z policjantów. Oni są też tego zdania, że to ona wpuściła morderców.”

Ricardo przechadzał się nerwowo po pokoju. Zatrzymał się przed Wethermillem.

— Posłuchaj pan — rzekł poważnie. — Po pierwsze widzia­łem tę dziewczynę samą, pół godziny przed waszym spot­kaniem w kasynie. Wybiegła do ogrodu, rzuciła się na ław­kę, nie mogła usiedzieć spokojnie ani chwili, była w najwyż­szym stopniu zdenerwowana. Pan zrozumie znaczenie tego. Po prostu przegrała. Po drugie, mówił, wyliczając na pal­cach – wróciła do sali gry. Pan jej zaproponował wspólny bank. Zgodziła się chętnie na to, lecz pan przegrał. Po trzecie: nieco później gdy odchodziła, a pan się jej pytał, czy będzie w kasynie nazajutrz wieczorem — miało to być wczoraj wie­czór, w noc zbrodni, — spochmurniała, zawahała się, robiła wrażenie, jak gdyby wzdrygała się przed myślą, co ją czeka następnego wieczoru i odpowiedziała: „Nie, mamy inne za­miary. Czy i teraz pan żąda, abym namówił Hanaud‘a, by zajął się tą sprawą?”

— Tak i to natychmiast — zawołał Wethermlll.

Ricardo kazał sobie podać kapelusz i laskę.

— Czy pan wie, gdzie Hanaud mieszka? — zapytał.

— Tak — odpowiedział Wethermill i poprowadził Ricarda do małego skromnego hotelu w śródmieściu. Ricardo kazał się zapowiedzieć i natychmiast poproszono ich do małego saloniku ,gdzie Hanaud siedział przy swojej rannej czekola­dzie. Był to gruby mężczyzna o szerokich ramionach z pełną i niemal że ociężałą twarzą. Wyglądał jak aktor. Wstał i szedł naprzeciw, uśmiechnięty, wyciągając obie ręce do Ricarda.

„Jak się masz, przyjacielu? Jak się cieszę że pana wi­dzę! I pan Wethermill!” zawołał, ściskając rękę młodego wynalazcy.

— Pan sobie mnie przypomina? — spytał zdziwiony Wethermill.

— To należy do mojego zawodu, — odpowiedział Hanaud z uśmiechem. — Był pan ze mną razem na jednym z przyjęć u pana Ricarda.

— Panie! — powiedział Wethermill. — Przyszedłem pro­sić pana o pomoc.

Powiedział to tonem błagalnym.

Hanaud przysunął krzesło do okna i wskazał je Wethermillowi. Ricardo również zajął miejsce.

— Mów pan — zwrócił się Hanaud do Wethermólla.

— Chodzi tu o morderstwo pani Dauvrey,

— Czy pan jest specjalnie zainteresowany tym wypad­kiem? — zapytał Hanaud zdziwiony.

— Towarzyszka pani Dauvray, owa młoda Angielka, jest moją serdeczną przyjaciółką.

Twarz Hanauda przybrała wyraz surowy. Spojrzał na nie­go gniewnie.

— Czegóż pan sobie życzy? — spytał.

— Wiem, że pan jesteś tu dla wypoczynku, mimo to bła­gam pana — głos Wethermilla drżał — błagam pana, byś pan zajął się tą sprawą. Odkryj pan prawdę i odszukaj Celję.

Hanaud oparł się o poręcz fotelu z założoncmi rękami. Nie spuszczał z oka Wethermilla, lecz gniewny wyraz twarzy powoli ustępował.

— Nie znam stosunków w Anglii. We Francji detektyw nie ma prawa zajmować się z własnego tylko zainteresowa­nia jakąś sprawą, lub też sprawę mu powierzoną porzucić. Jesteśmy tylko urzędnikami. Ta sprawa została powierzona p. Fleuriot, prokuratorowi w Aix.

— Ale gdyby mu pan zaofiarował swoją pomoc, przy­jąłby ją z wdzięcznością. A mnie tak na tern zależy! Byłbym pewny, że nie będzie się traciło czasu na błąkanie po fałszy­wych tropach.

Hanaud kiwnął głową. Spojrzał na niego z litością. .

— Czy masz pan fotografię tej młodej osoby w swoim portfelu?

Wethermill zarumienił się i, wyciągnąwszy fotografię z portfelu, podał ją Hanaud‘owi. Hanaud przypatrywał się jej uważnie.

— Czy to nowe zdjęcie? — zapytał.

— Tak, specjalnie dla mnie zrobione — powiedział Wethermill spokojnie.

— Czy dobrze trafiona?

— Bardzo.

— Jak długo pan zna pannę Celję?

Wethermill spojrzał na Hanaud nieufnie j odpowiedział:

— Dwa tygodnie.

— Przypuszczam, że pan poznał ją tu, w salach gry?

— Tak, jeden z moich przyjaciół, który ją znał jeszcze w Paryżu, przedstawił mnie jej na moją prośbę.

Hanaud zwrócił fotografię i przysunął swe krzesło do Wethermilla. Twarz jego przybrała wyraz uprzejmy. W gło­sie jego brzmiało uszanowanie.

— Panie, znam pana lepiej, niż pan przypuszcza. Nasz przyjaciel Ricardo opowiedział mi na moją prośbę pańską hi­storię. Należy pan do tych ludzi, którzy wzbudzają zaintere­sowanie. Wiem, że nie jesteś romantykiem. Lecz któż z nas nie ulega urokowi piękności? Ja sam, panie, spotkałem już kobiety, za nieskazitelność których byłbym głowę dał, a którym udowodniony został współudział w brutalnych zbro­dniach,

— Bez wątpienia — odpowiedział spokojnie Wethermill.— Ale Celja do tych kobiet nie należy.

— Nie zarzucam jej też tego, ale prokurator prosił mnie już o mój współudział, a ja mu odmówiłem. Odpowiedziałem, że jestem zwykłym burżujem na wywczasach. A jednak tru­dno jest całkiem zapomnieć o swoim zawodzie. Komisarz po­licji przyszedł do mnie i ja, oczywiście, rozmawiałem z nim trochę. Ostrzegam pana, że wypadek jest bardzo niejasny.

— Ja kto?

— Wytłumaczę to panu — odpowiedział Hanaud, przy­suwając się jeszcze bliżej. — Po pierwsze należy wziąć pod uwagę, że mordercy mieli wspólnika w willi, Ktoś musiał ich wpuścić. Niema śladu włamania. Żaden zamek nie jest oderwa­ny; niema nawet odcisków palców na futrynach. Rygle też są w porządku. Więc wychodzimy z tego założenia, że musiał być wspólnik pośród domowników.

Wethermill spochmurniał. Ricardo przysunął się do nich, pełen zainteresowania. Lecz Hanaud nie zwracał na niego uwagi.

— Rozważmy teraz, kto należał do domowników pani Dauvray, Lista nie jest długa. Pani Dauvray zwykle jadała śniadania i obiady w restauracji i jej panna służąca wystar­czała zupełnie do przyrządzania pierwszego śniadania i wie­czornej herbaty. Zastanówmy się nad każdym z domowni­ków z osobna. Po pierwsze, szofer Henryk Servettaz. Nie było go w willi wczoraj w nocy; wrócił dopiero wczesnym rankiem.

— Aha! — odezwał się Ricardo ze zrozumieniem. Wether­mill ani drgnął. Siedział nieruchomo, ze śmiertelnie bladą twa­rzą. Jego rozgorączkowane oczy utkwione były w Hanauda.

— Powoli! — mówił dalej Hanaud, nakazując ruchem ręki panu Ricardo milczenie. — Seryettaz był w Chambery u swo­ich rodziców. Pojechał tam koleją o drugiej. Był u nich przez całe popołudnie. Poszedł z nimi wieczorem do kawiarni. A co najważniejsze, Helena Vauquier, panna służąca, na zadane jej pytania mogła odpowiedzieć parę słów. Powiedziała, że Servettaz był w Chambery. Podała jego adres. Policja tamtejsza została natychmiast zawiadomiona telefonicznie i rzeczywiście Seryettaz był u siebie w domu w łóżku. Nie twierdzę, że współudział Servettaza w zbrodni jest niemożliwy. O tern przekonamy się jeszcze. Ale zdaje mi się, że to chyba jest niezaprzeczalne, że to nie on otworzył drzwi mordercom, bo wie­czorem był w Chambery, a zbrodnię odkryto już o północy. Prócz tego — drobny szczegół — nie mieszka on w samej willi, ale za garażem w ogrodzie. Prócz szofera jest jeszcze posługaczka, kobieta z Aix. Przychodzi codziennie o siódmej ramo i zostaje do siódmej lub ósmej wieczorem. Czasem zo­stawała trochę dłużej, jeżeli pokojówka była wieczorem sa­ma w domu, jest bowiem trochę bojaźliwa. Ale ostatniego wie­czoru oddaliła się przed dziewiątą. Mamy na to dowody. Zbro­dnia została popełniona dopiero później. To także jest faktem, a nie przypuszczeniem. Możemy zupełnie wykreślić z naszego śledztwa tę posługaczkę, która zresztą jest znana jako porząd­na kobieta. Zostaje więc nam już tylko służąca Helena i — tu wzruszył ramionami — panna Celia.

Hanaud sięgnął po zapałkę i zapalił papierosa.

— Zastanówmy się naprzód nad służącą, Heleną Vauquier. Jest to czterdziestoletnia normandzka chłopka. Nie są to źli ludzie, chłopi normandzcy. Chciwi, bez kwestii, ale — ogółem biorąc — bardzo porządni i uczciwi. Mamy już o niej niektóre informacje. Spójrz pan.

Wziął ze stołu kartkę papieru. Papier był złożony wzdłuż i zapisany tylko po stronie wewnętrznej.

— Mamy tu parę szczegółów. Nasz system policyjny jest nieco dokładniejszy, niż wasz angielski. Tak mi się zdaje. Helena służyła u pani Dauvrey przez siedem lat. Była już raczej zau­faną przyjaciółką, niż służącą i zważ pan jeszcze tę okolicz­ność, panie Wethermill, że w ciągu tych siedmiu lat miała chy­ba dość sposobności, żeby dopuścić się tej zbrodni, która do­piero zdarzyła się zeszłej nocy. Znaleziono ją zachloroformowaną i skrępowaną. Nie ulega wątpliwości, że była zachloroformowaną. Co do tego dr. Peytin zupełnie jest pewny. Wi­dział ją nim odzyskała przytomność. Miała gwałtowne mdło­ści przy przebudzeniu. Kilka razy znowu zapadała w omdle­nie. Teraz śpi spokojnie. Poza tym jest jeszcze panna Celja. Co do niej, nie mamy żadnych danych. Pan sam nic o niej nie wie. Zjawia się nagle w Atx, jako towarzyszka pawi Dauvrey młoda, ładna Angielka. W jaki sposób została towarzysz­ką pani Dauvrey?

Wethermill poruszył się niespokojnie na krześle. Zaczer­wienił się. Dla p. Ricarda był to od początku najbardziej zaj­mujący problem w tej sprawie. Czy teraz dostanie nań od­powiedź?

Nie wiem, — odpowiedział Wethermill z pewnym wa­haniem. Potem, jak gdyby zawstydził się tego wahania i do­dał cicho, lecz dobitnie. — Ale to muszę dodać: Wspomniał pan o kobietach, które wyglądają niewinnie, a są zbrodniarza­mi. Lecz pan z pewnością zna także kobiety nieskalane i niezepsute, żyjące w potwornym otoczeniu.

Hanaud słuchał, lecz nic przytakiwał, ani nie przeczył. Wziął drugą kartkę papieru.

– A opowiem panu teraz coś o pani Dauvrey. Nie będziemy odgrzebywać jej wczesnych dziejów. Nie są budujące i zresz­tą biedaczka już nie żyje. Zaczniemy dopiero od jej małżeń­stwa, z przed lat siedemnastu, z bogatym przemysłowcem z Nancy którego poznała w Paryżu. Przed siedmiu laty pan Dauvrey umarł, pozostawiając wdowie znaczny majątek. Miała namiętność do klejnotów, którą teraz mogła zadowolić. Zbie­rała biżuterię. Słynny naszyjnik, jakiś znany z piękności ka­mień — nie miała spokoju, nim go nie nabyła. Posiadała wielki majątek w tych drogocennościach. Biżuterię tę obnosiła tu, w Paryżu, w Monte Carlo i chełpiła się nią. Poza tym była do­broduszna i podatna obcym wpływom. Jak wiele kobiet jej sfery, była zabobonną do szaleństwa.

Nagle Ricardo podskoczył na krześle. Zabobonna! Słowo to nagle rzuciło promień światła w ciemności jego pamięci. Te­raz wiedział, co dręczyło go przez ostatnie dwa dni. Wyraźnie, aż zbyt wyraźnie pamiętał teraz, gdzie i kiedy widział Celje Harland. Powoli obraz jakiś wyrastał przed jego oczyma, jak na płycie fotograficznej w wywoływaczu, podczas gdy Hanaud mówił dalej:

— Doskonale, a więc weźmy panią Dauvrey taką, jaką jest: bogatą, wpadającą w oko, dającą się ująć nowym znajo­mościom, rozrzutną i śmiesznie zabobonną i oto mamy ofiarę każdego wyzysku. W niezliczonych wypadkach dawała się wziąć na kawał. Rzucała niejako wezwanie każdemu zbrod­niarzowi, by przyszedł i ją obrabował. Przez siedem lat Hele­na Yauouier strzegła jej i odwracała od niej poważne przykro­ści. Nagle zjawia się pańska młoda przyjaciółka i pani Dauvrey zostaje zamordowana i ograbiona.

Wethermill przymknął oczy w spazmie bólu ii twarz jego bardziej jeszcze pobladła.

– A gdyby Celja była też ofiarą? — zawołał zdławionym głosem, Hanaud spojrzał na niego ze współczuciem.

— To się okaże — .rzekł. — Lecz chciałem coś innego po­wiedzieć. Panna Celja mogła być wspólniczką tej zbrodni, ma­jąc na myśli tylko rabunek. Możliwe, że za późno odkryła, że z tą kradzieżą musiało być połączone morderstwo,

I obraz ten w coraz wyraźniejszych konturach zarysowy­wał się przed oczyma Ricarda. Drgnął, gdy Wethermill prze­mówił stanowczo:

— Mój przyjaciel Ricardo doda jeszcze parę słów do tego, co ja powiedziałem.

— Ja? zawołał Ricardo. Jakim cudem mógł Wethermill odgadnąć jego myśli?

— Tak jest. Pan widział Celię Harland na dzień przed zbrodnią.

Ricardo popatrzył na swego przyjaciela ze zdumieniem. Miał wrażenie, że Wethermill oszalał. Ody się odezwie, po­twierdzi podejrzenia policji potępiającymi i niezaprzeczalnymi faktami.

— Na dzień przed morderstwem — ciągnął dalej Wethermill — Celja Harland przegrała dużą sumę w bakarata. Ricar­do zauważył ją w ogrodzie za salą gry w ataku nerwowym. Tego samego wieczoru, lecz trochę później, widział ją znowu w moim towarzystwie i słyszał, co mówiła. Prosiłem ją, aże­by następnego wieczora przyszła znowu do kasyna, tzn. wczo­raj, w noc zbrodni. Na to ona dziwnie zmieniona odpowiedzia­ła: „Nie mogę, Jestem jutro zajęta, ale pojutrze będę pana po­trzebowała”.

Hanaud zerwał się z krzesła.

— I pan mi to mówi? — zawołał.

— Wspomniał pan poprzednio, że nie jestem romantykiem. Oczywiście, nie jestem nim. Umiem spojrzeć prawdzie w oczy.

Hanaud w osłupieniu patrzał na niego. Potem z wyrazem najwyższego uznania skinął głową.

— Wygrał pan — powiedział. — Podejmę się tej sprawy, lecz…

Twarz jego stała się nieubłagana. Uderzył mocno pięścią w stół.

— Doprowadzę ją też do końca — mówił po chwili, gdyby nawet konsekwencje miały być dla pana boleśniejsze od śmierci.

Hanaud schował papiery do portfelu, potem wyszedł z pokoju i powrócił za parę minut.

— Zaczniemy od początku — rzekł żywo. — Telefonowałem na komisariat policji. Policjant, który odkrył zbrodnię, za chwilę tu przyjdzie. Pójdziemy ,z nim razem do willi. Po drodze opowie nam dokładnie w jaki sposób odkrył tę zbrodnię. W willi zastaniemy już prokuratora, p. Fleuriot, który rozpoczął śledztwo komisarza policji. Wraz z nimi zbadamy miejsce zbrodni. Wszystko w domu jest zupełnie nienaruszone. Przeniesiono zwłoki z salonu do sypialni i otworzono. Czy możemy pójść razem z panem? – spytał Wethermill­.  – Tak, pod jednym warunkiem, że nie będziecie stawiać

żadnych pytań i odpowiadać tylko na moje pytania. Słuchaj­cie, patrzcie, obserwujcie, lecz nie przeszkadzajcie.

Zachowanie Hanauda zmieniło się. Było teraz stanowcze i energiczne. Zwrócił się do Ricardo.

– Czy mógłby pan przysiąc na to, co pan widział i słyszał w ogrodzie; są to ważne szczegóły.

Powiedział Ricardo — lecz obraz, który miał na myśli. Obraz, który mu się wydawał nie mniej ważny i nie mniej znaczący zachował w tajemnicy dla siebie. Widział:

Wielka sala w Leamington, tłum ludzi, głównie kobiety, w głębi scena z lożą, obitą ciemną materią. Mężczyzna o posta­wie oficera, wprowadza na scenę ładną, jasnowłosą dziewczy­nę, w czarnej aksamitnej sukni, z długim trenem. Dziewczę porusza się, jak we śnie. Jakie pół tuzina ludzi z widowni wcho­dzi na scenę, wiążą dziewczynie ręce powrozami na plecach i lakiem pieczętują powrozy. Wprowadzają ją do loży i wobec wszystkich przywiązują do ławki. Potem zamykają drzwi loży Ludzie wracają na widownię. Światła zostają przyćmione. Pu­bliczność oczekuje w napięciu. Wtem nagle, w ciszy i ciemności rozlega się odgłos bębenków z pustej sceny. W całej sali rozlegają się jakieś drapania i stukania. W miejscu drzwi, pro­wadzących do loży ukazuje się mglista biała plama. Mgławica nabiera kształtów postaci kobiecej. Wschodnia ciemna twarz ukazuje się. Głęboki głos śpiewa pieśni z nad Nilu. Potem zja­wisko znika i bębenki i cymbały znowu się odzywają, Otwie­rają drzwi loży. Wewnątrz siedzi dziewczyna w czarnej sukni aksamitnej, przywiązana do ławki.

Był to seans spirytystyczny, na którym Ricardo był dwa lata temu. Tą młodą dziewczyną w czarnym aksamicie, tern medium była Celja Hariand. Oto obraz, który narzucał mu się wyraźnie, ale o którym nie chciał wspominać. Charakterystyka pani Dauvrey, którą podał Hanaud, dodawała mu straszliwego znaczenia. „Dająca się ująć nowym znajomościom, dobro­duszna, zabobonna do szaleństwa, rzucająca wezwanie każde­mu zbrodniarzowi, by ją obrabował. To były jego słowa. A tu mamy piękną 20-letnią dziewczynę, przebiegłą, znającą sztucz­ki, które z łatwością uczyniłyby panią Dauvrey jej ofiarą.

Ricardo spojrzał na Wethermilla, wahając się, czy ma po­wiedzieć, co wiedział o Celi Harland, czy nie. Lecz zanim się zdecydował, ktoś zapukał do drzwi.

— Otóż jest i Perrichet — powiedział Hanaud, biorąc kape­lusz — pójdziemy teraz do Willi Róż.

Przed burzą

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część I

W połowie sierpnia pan Ricardo zwykł był jeździć do Aix les Bains, gdzie spędzał pięć do sześciu tygodni. Rano pił bez przekonania przepisaną ilość wody, popołudniu robił przejażdż­kę automobilem, jadł obiad w kasynie i spędzał potem godzinę lub dwie w salach gry w Willi Kwiatów. Życie jego była naprawdę godne zazdrości. Jego znajomi zazdroszcząc mu, wy­śmiewali go równocześnie. Mieli słuszne powody ku temu, gdyż we wszystkim co robił, było nieco przesady. Żył w su­perlatywach. Wszystko w jego życiu było najwymyślniejsze, począwszy od wyszukanego sposobu wiązania krawatów, aż cło wytworności jego przyjęć. Pan Ricardo zbliżał się do pięćdziesiątki. Był wdowcem, zadowolonym ze swego stanu, który z jednej strony zwalniał go od ciężarów małżeństwa, z drugiej zaś od wyrzutów tak często czynionych beżżennym. Poza tym był bogaty. Udało mu się zdobyć majątek drogą szczęśliwych spekulacji). Dziesięć lat wypoczynku nie zatarło w nim jednak człowieka czynu. Chociaż nic nie robił od grudnia do stycznia, czynił to z miną bankiera na wywczasach. Gdy zwiedzał pra­cownie malarskie, co często czynił, nigdy nie można było od­gadnąć, czy przyciągało go tu zainteresowanie dla sztuki, czy też możliwość korzystnego zakupu. Bywał w wielu kościołach, lecz nie zaliczał się do żadnego z nich. Ze szczególnym zamiło­waniem szukał towarzystwa artystów. Ci, uważali go za laika, chcącego za wszelką cenę uchodzić za znawcę. Młodzi ludzie ze -sfer finansowych, którzy nie znali go z czasów jego czynne­go żyda wśród wielkich interesów finansowych, uważali go również za dyletanta i odnosili się do niego z lekceważeniem. Jedynym jego zmartwieniem było, że nie znalazł wielkiego artysty, który by go chciał uwiecznić w brązie.

Z przekonania i zamiłowania był mecenasem, lecz nie zna­lazł jeszcze swego Horacego. Aix les Bains w czasie największego sezonu było właściwym dla niego miejscem. Nie przypuszczał jednak ani na chwilę, że porwie go tu wór niezwykłych wypadków i że w najwyższym napięciu nerwów przeżywać będzie natłok wstrząsających wrażeń. Urok pięknego miaste­czka pociągał go i pochłaniał, podobnie jak żywy kotłujący tłum dobrze ubranych, miłych ludzi, pędzących tu życie bez troski.

Ale właściwie sprowadzało go do Aix les Bains Kasyno. Był on wprawdzie graczem tylko przygodnym i ostrożnym, jednak nie należał do rzędu zimnych obserwatorów. Zwykł no­sić jeden lub diwa banknoty przy sobie na usługi ofiar gry. Lecz główną jego przyjemnością było przypatrywanie się obrazowi walki, którą co wieczór toczyły namiętności ludzkie z ogładą wychowania. Dziwił się niezmiernie z powodu częstego zwy­cięstwa wychowania. Przecież od czasu do czasu zdarzały się wyjątki. Do takich niewątpliwie należał ten, który mu się przy­darzył pierwszego wieczoru.

Za gorąco mu było w salach, wyszedł więc na chwilę do ogrodu. Siedział pod gwiaździstym, bezchmurnym niebem, przy­patrując się w świetle lampy elektrycznej przechodzącym lu­dziom, oceniając okiem znawcy toalety i biżuterie kobiet. Mi­nęło pół godziny.

Nagle młoda dziewczyna w wytwornej białej jedwabnej sukni wybiegła ze sali gry i nerwowym mchem rzuciła się na ławkę. Na pewno jest bardzo młodą — ma najwyżej 20 lat — pomyślał Ricardo. Smukłość jej postaci dowodziła tego, poza tym przez krótką chwilę widział jej twarz bardzo piękna.

Nosiła wielki czarny kapelusz, z którego zwieszały silę bia­łe strusie pióra. W cieniu tego kapelusza nie mógł dostrzec jej twarzy. Widział jedynie brylantowe kolczyki; które mieniły się i rzucały blask za każdym ruchem jej głowy. A była wciąż w mchu. To patrzała uporczywie w ziemię, to opierała się o ławkę, to zwracała w prawo, to w lewo, to znów patrzyła przed siebie, przy czym, jak rozgniewane dziecko, wybijała takt jedwabnym pantofelkiem. Ruchy jej były nagłe i zmienne, gra­niczące prawie z histerią. Ricardo obawiał się, że lada chwila wybuchnie płaczem. Ale nie: zerwała się i równie prędko jak przyszła, znikła w salach gry.

– Jak błyskawica – pomyślał Ricardo.

Jakaś kobieta uśmiechnęła się znacząco, a jej sąsiad zau­ważył z żalem: „Ładna jest ta mała, szkoda, że przegrała. – W kilka chwil potem Ricardo, wypaliwszy swe cygaro, powol­nym krokiem wrócił do sali.

Chciał się przedostać do wielkiego stołu na prawo od wejścia, gdzie zwykle gra była wysoką. I dziś wieczór tak było. Wielki tłum widzów okrążał stół, tak że Ricardo musiał wspiąć się na palcach, by zobaczyć twarze graczy. Nie mógł jednak zobaczyć tego, który trzymał bank. Tłum zmieniał silę, lecz nie malał. W krótkim czasie Ricardo znalazł się w pierwszym rzę­dzie widzów tuż za krzesłami grających. Przed nim na owal­nym zielonym stole leżały stosy banknotów. Ricardo spojrzał na lewo i zobaczył trzymającego bank. Ze zdziwieniem poznał w nim znajomego. Był to młody Anglik Harry Wethermill, który ze świetlnym wynikiem ukończył studia w Oxfordzie i Mo­nachium i tak umiał spieniężyć swój geniusz naukowy, że ze­brał pokaźny majątek, nie mając jeszcze lat dwudziestu ośmiu. Siedział przy stole z obojętnym wyrazem zawodowego gracza na wyrazistej regularnej twarzy. Widocznym było, że szczę­ście mu sprzyjało tego wieczora, bo naprzeciw niego krupier układał stosy banknotów, wedle ich wartości. Bank wygrywał wysokie sumy. Właśnie znów wygrał i krupier zebrał z obu stron stawki.

„Messieurs le jen est fait? Faites vos jeux“! zawołał kru­pier kilkakrotne.

Wethermill czekał z ręką opartą na ramach drewnianych, w których karty były ułożone. Obejrzał się dokoła, podczas gdy układano stawki na stole i nagle na obojętnej jego twarzy, ukazał się wyraz żywego zainteresowania. Prawie naprzeciw niego mała rączka w białej rękawiczce, trzymająca banknot stufrankowy, ukazała się między ramionami dwóch mężczyzn, siedzących przy stole. Wethermill przechylił się naprzód i kiw­nął głową z uśmiechem. Ruchem ręki chciał odsunąć stawkę, ale było za późno. Palce małej rączki otworzyły się i banknot padł na sukno stołu. Wethermill wycofał się natychmiast.

„II y a une suite“ powiedział spokojnie. Wolał raczej zre­zygnować z banku, niż grać przeciw tym stu frankom. Właści­ciele zebrali swoje stawki, a krupier zaczął liczyć wygraną Wethermilla. Ricardo wychylił się z ciekawością, aby zoba­czyć, czyja to mała rączka przerwała tak gwałtownie tę grę. Była to ta sama młoda dziewczyna w białej sukni i w dużym czarnym kapeluszu, która parę minut temu w ogrodzie dała się unieść swoimi nerwom, Teraz zobaczył ją z bliska i nie mógł napatrzeć się jej niezwykłej urodzie. Średniego wzrostu o ja­snej cerze blondynki ze świeże mi rumieńcami, pełną czaru pierwszej młodości. Włosy jej były jasno brązowe ze złotym połyskiem, czoło wysokie oczy ciemne i przedziwnie czyste. Ale nie tylko jej piękność przykuwała jego uwagę. Miał wra­żenie, że kiedyś — gdzieś spotkał ją już. To wrażenie rosło i prześladowało go. Rozmyślał i trapił się zagadką, gdy właśnie krupier, skończywszy rachunek, zawołał:

„20.000 ludwików w banku! Kto chce kupić bank? Za 20.000 ludwików!”

Nikt jednak się nie zgłosił. Zaofiarowano świeży bank i Wethermill, siedząc ciągle jeszcze na tern samem miejscu, kupił go. Powiedział parę słów do służącego. Ten, przecisnąwszy się przez tłum, okrążył stół, zbliżył się do panny w czarnym ka­peluszu i przez chwilę rozmawiał z nią, Spojrzała na Wethermilla i uśmiechnęła się Uśmiech ten był cudem czułości. Potem znikła. Za chwil parę Ricardo zobaczył ją wprost za krzesłem Wethermilla. Ten odwrócił się i pieszczotliwie uścisnął jej rękę.

– Nie mogłem pozwolić pani grać przeciwko mnie, panno Celio – powiedział po angielsku. – Mam zbyt wielkie szczęście dziś wieczór. Proponuję zatem, byśmy grali do spółki. Zło­żymy wspólny kapitał i podzielimy się zyskiem11.

Dziewczę zarumieniło się. Dłoń jej wciąż jeszcze pozosta­wała w jego dłoni. Nie próbowała jej uwolnić.

– Czy naprawdę moglibyśmy to uczynić? – zawołała.

– Dlaczegożby nie?—powiedział i wyjął jej z ręki bank net stufrankowy i podał krupierowi, który dołożył go do banku.

– Teraz już nic nie pomoże; jesteśmy partnerami.

Uśmiechnęła się całą twarzą. Towarzystwo dokoła stołu również uśmiechnęło się życzliwie, rozbawione tym epizodem.

Podano jej krzesło; usiadła za Wethermillem, z ustami roz­chylonemu twarzą rozpromienioną, pełna oczekiwania, Lecz w tej samej chwili szczęście opuściło Wethermilla. Trzy razy odnawiał bank i przegrał większą część swej poprzedniej wy­granej. Wziął jeszcze bank po raz czwarty i wstał od stołu, przegrawszy ponownie.

– Dość, Celio – powiedział. – Wyjdźmy do ogrodu. Tam będzie chłodniej.

– Zabrałam panu szczęście – powiedziała dziewczyna z żalem.

Wethermill wziął ją pod ramię.

– Musiałaby mi pani siebie zabrać – odpowiedział i od­dalili salę.

Ricardo, pozostawiony samemu sobie zaczął rozmyślać nad Celią. Była ona jedną z tych zagadek, które mogły się znaleźć tylko w takim środowisku, jak Aix les Bains. Stąd tkwi­ła w nim ta pasja i ciekawość dla tej miejscowości. Był pewny, że Celię łączyło coś z wielkomiejską cyganerią. Dowodziła te­go bezpośredniość, z jaką się oddawała przyjemnościom, prze­żywała wzruszenia i przykrości. Przechodziła z jednego na­stroju w drugi ze zdumiewającą szybkością. Nie starała się ukryć swych uczuć. Prócz tego ta młoda dziewczyna najwy­żej 19 lub 20-letnia kręciła się sama po tych salach z taką swobodą, jak gdyby się czuła u siebie w domu. I ta swoboda w obcowaniu a mężczyznami. Nie, bez wątpienia należała do cyganerii. Mimo to jednak, zwróciłby uwagę w każdym towarzystwie. Wyglądałaby zawsze znacznie bardziej ma­lowniczo niż wiele jej rówieśniczek, Na pewno bardziej soignee niż wiele z nich, a ubrana była z iście francuską finezją.

Ricardo zastanawiał się nad tern, jaki stosunek mógł łą­czyć to młode stworzenie z cyganerią. Jeszcze więcej dała nut powodu do rozmyślań, kiedy zobaczył ją w pół godziny później, przy wejściu do Kasyna. Szła przez długi hal! w towarzystwie Wethermilla. Byli tak zatopieni w rozmowie, że nie zwracali uwagi na swoje otoczenie.

Przy schodach kobieta pięćdziesięcioletnia, obwieszona klejnotami, pretensjonalnie ubrana i umalowana powitała ich dobrodusznym uśmiechem. Ody się zbliżyli na odległość głosu, przemówiła po francusku:

– I cóż, Celio, czy pójdziemy do domu?

Dziewczyna drgnęła.

– Naturalnie – powiedziała z cieniem uległości w głosie, który zdziwił Ricarda. – Spodziewam się, że pani nie czekała na mnie“.

Podbiegła do garderoby i wróciła w płaszczu.

– Do widzenia Harry – rzekła, wymawiając pieszczotliwi jego imię i patrząc na niego ze słodkim uśmiechem.

– Zobaczymy się jutro wieczorem – rzekł, trzymając jej rękę w swojej.

Pozostawiła mu ją, lecz zmarszczyła brwi i nagle twarz jej spoważniała i oblekła się chmurą. Zwróciła się do starszej towarzyszki i rzekła:

– Nie przypuszczam, abyśmy tu były jutro, nieprawdaż?

– Na pewno nie – odpowiedziała żywo zapytana. – Przecież nie zapomniałaś o naszym planie. Jutro nie przyjdziemy, ale pojutrze wieczorem Na pewno”.

Celia znowu zwróciła się do Harriego:

– A więc nie – rzekła z widocznym żalem w głosie. – Jutro wieczorem jesteśmy zajęte.

Towarzyszka jej zmierzała ku drzwiom. Celia zwracając się do Wethermilla powiedziała nieśmiało:

– Ale pojutrze wieczorem będę ciebie potrzebowała.

– Dziękuję pani za dowód zaufania – odpowiedział Harry Wethermill.

Wyrwawszy rękę, Celia zbiegła szybko ze schodów. Wethermrll powrócił do sali gry.

Ricardo nie poszedł za nim, był zbyt zajęty zagadką, która zaprzątała jego umysł tego wieczora. Co łączyło tą młodą dziewczynę z tą starszą panią, do której odnosiła się z takim uszanowaniem. Wyczuwał w tym stosunku więcej jak usza­nowanie, nawet pewną nutę czułości. I uporczywie zastana­wiał się nad tymi obiema kobietami. W drodze do hotelu na­suwały mu się inne pytania na ten temat. Dlaczego – pytał sam siebie, – ani Celia, ani ta pani nie mogą jutro przyjść do kasyna. Jakie plany mają na jutro? I dlaczego na wzmian­kę o tych planach, tak nagle zasępiła się ta cudna dziewczyna.

Dziś Ricardo bawił się tymi myślami, nie przeczuwając, jak poważnie przyjdzie mu się niemi zająć w dniach następnych.

c.d.n.

VI. Prawdziwy wróg zdrowia

Alkohol, dostawszy się raz do orga­nizmu ludzkiego, coraz to szersze koła spustoszenia w nim zakreśla. Nieznacznie wkrada się i w najdrobniejsze cząstki cia­ła naszego, przesiąka je, znieczula i od­biera im chęć i siłę do pracy, bez której ciało nasze nie tylko nie może być zdrowym, ale wnet zniszczeć musi. Skutek alkoholu da się porównać ze skutkiem pewnej wschodniej trującej rośliny, która z początku na pozór zdrowiu nie szkodzi, przeciwnie siły podnosi, życie podnieca, ale potem zrazu jak polip w straszne swe ramiona ofiarę swą, uchwyci i rychlej jej nie puści, póki nie wyssie z niej reszty zdrowia i życia.

Alkohol przesiąka po swojej wędrówce przez żołądek i wątrobę, w końcu samą krew, on sok żywotny ciała naszego, a z nią dostaje się do płuc i do serca, dokonywając tu reszty spustoszenia. Powstaje często przekrwienie, zalewające płuca, za­palenie płuc, oddech krótki, który często w stałe cierpienia astmy się zamienia. Serce nie bije regularnie, okłada się war­stwą tłuszczu, wypowiada swoje posłuszeństwo. Żyły i narzędzia krwionośne w ciągłym są naprężeniu, zdaje się, że co chwila pękną, jednym słowem, śmierć wisi nad pijakiem i uderzy nań wtenczas wła­śnie, gdy najmniej tego się spodziewa. Iluż to pijaków na porażenie mózgu, płuc lub serca nagle z tego świata zeszło i wprost od pijackiej biesiady przed tron sprawie­dliwego Sędziego stawić się musiało? Nie­dawno czytano we wszystkich gazetach że młodzieniec pewien, który w gorzałce zasmakował, najlepszym trunkiem się raczył, z towarzyszami rozmawiał, aż na­raz zbladł, posiniał, kurcze go ścisnęły, i legł jako trup z kieliszkiem, godłem śmierci! Straszna to taka nagła, niespo­dziewana śmierć, a ta właśnie na każdego bez wyjątku prawie pijaka czycha.

Skutkiem używania alkoholu chorują i psują się nerwy, t. j. one drobniuteńkie narzędzia ciała naszego, za pomocą któ­rych czujemy, widzimy, słyszymy, powo­nienie i smak mamy.

Jak wszystko, tak i nerwy trucizna ta ostra znieczulić musi. Stąd często się zdarza, że pijacy tracą słuch, a na stare lata, jeśli w ogóle ich się doczekają, stają się głusi jak pień. Również i wzrok przy używaniu gorzałki cierpi. Nie mó­wiąc już nic o tern, że pijakom zwykle w oczach się dwoi, zamiast jednego przed­miotu dwa widzą, że wzrok mają migo­tliwy, nie pewny, ale co gorsza siłę wzro­ku tracą, a już się często zdarzało, że dla pijaństwa wzrok, ten najpiękniejszy dar Boży, zupełnie utracili. Nie lepiej rzeczy stoją ze smakiem, powonieniem i czuciem. Nerwy tych zmysłów tak tępieją,, że człowiek w końcu nie wie, co je i pije. Zabawną pod tym względem opowiadają historyjkę.

Było to w dniu odpustowym jednej z wiosek wielkopolskich. Pomiędzy in­nymi wybrał się na tę uroczystość chło­pak jakiś, który zbyt często i głęboko do kieliszka zaglądać lubił. Ponieważ słońce żaru swego nie szczędziło, zabrał sobie na drogę dla zagaszenia pragnienia kilka ja­błek. Po wysłuchaniu nabożeństwa, w cza­sie którego poczciwe pijaczysko żarliwie się modliło, ale chyba nie o poprawę ży­cia pijackiego, poszedł do karczmy i tu, chcąc po swojemu godnie uroczystość świętą zakończyć wódką, raczył się i siły swoje słabe podniecać począł. Tymczasem jakiś żartowniś niespostrzeżenie powyciągał mu jabłka z kieszeni i włożył w miejsce nich ziemniaki czyli kartofle. Chłopak wreszcie tak użył odpustu, że musiano go na wóz wpakować i do domu odwieść!… W dro­dze, ocucony chłodnym powietrzem, poczuł wielkie pragnienie, które mu strasznie dokuczało. Wtem przypomina sobie owe jabłka. Sięga do kieszeni i z największym zadowoleniem, ku wielkiej uciesze swoich towarzyszów, zjadł… ziemniaki, nie po­znawszy się do ostatniej chwili na tym!…

Ot, co gorzałka z człowieka zrobić może!…

Ostatecznym objawem, a zarazem i naj­straszniejszym skutkiem pijaństwa jest obłęd opilczy, czyli delirium tremens, jak lekarze tę chorobę z łacińskiego nazywają. Nerwy, alkoholem podniecone, w końcu tak się rozstroją, że nieszczęśliwa ofiara nałogu tego zupełnie rozum traci i doj­rzałą jest do domu wariatów. Czasami miewa chwile przytomne, lecz na to tylko, by znowu w stan obłędu popaść. Braknie jej, wyrażając się słowy ludu naszego, dyszla w głowie. Obłędniałemu się zdaje, że go toczy robactwo, że żmije i jaszczurki po nim pełzają, osy kąsają, pająki do no­sa wchodzą. Słyszy, jakieś szepty stra­szne, jęki konających, bicie w dzwony, brzęk łańcuchów, którymi go chcą krę­pować. Zdaje mu się, że jest otoczony całą zgrają szatanów, ucieka przed nimi lub blaga o litość. Czasami rozmawia z jakimiś niewidzialnymi wrogami, grozi im, uderza na nich krzesełkiem lub przed­miotem, który mu właśnie w rękę wpadnie. Potem znowu ucieka, kryje się po kątach, wyłamuje drzwi lub doskakuje do okna, by z niego na ziemię się rzucić. Czasami zupełnie spokojnie się zachowuje, po cichu ze sobą rozmawia, ale z oczu jego błęd­nych, w jeden przedmiot wlepionych, wi­dać, że ma rozum zmącony. Ludzi takich pełno w domach wariatów; a gdyby ktoś lekarzy tamtejszych zapytał, dla czego w ogóle tak nadzwyczaj wielka liczba chorych na umysł pod ich opieką się znaj­duje, otrzymałby odpowiedź: dla tego, że ludzie używają alkoholu.

Alkohol piętno swe wyciska na całej postaci, twarzy i skórze pijaka. Mięśnie, straciwszy na sile, drgają; członki zwła­szcza nogi i ręce trzęsą się. Znałem orga­nistę, któremu ręce tak drżały, że bez sztucznej podniety palcami nie mógł prze­bierać. Nawiasem dodaję, że ksiądz pro­boszcz, dowiedziawszy się o niewstrzemięźliwości sługi kościelnego, wnet go urzę­du pozbawił.

Twarz czerwienieje lub przeciwnie, na­lana tłuszczem niezdrowym, nabiera bar­wy bladej, zielonawej. Ciało całe obsy­pane jest wrzodami, tworzą, się zaognienia skóry, róża, rany się nie goją, ropieją i sprowadzają krwi zakażenia. Nieraz skóra się marszczy i nadaje twarzy mło­dzieńca wyraz stary, to znowu pęcznieje, przybiera zwłaszcza na nosie i policzkach najpotworniejsze kształty. Lekarz pewien wspomina o pijaku, któremu tak wielki nos urósł, że musiał go ręką na bok uchy­lić, gdy kieliszek wódki chciał wlać do gardła. A na Kujawach żyła niedawno kobieta, oddana pijaństwu, która już i na tak potężnym nosie, jeszcze narośle, do gruszek podobne, dźwigała!

Jakiż to smutny obraz pijaka! Twarz jego z przyrodzenia piękna, staje się od­pychającą i wstrętną. Łysina wielka, nos mieniący się w rozmaitych kolorach, oczy bezmyślne, zamglone, policzki obrzękłe lub pomarszczone, jak cytryna wyciśnięta, tak samo nałogowi smutnemu dają smutne świadectwo, jak ta cała postać chwiejna, zgrzybiała, której i nogi, i myśli się plą­czą, która niezdolna do niczego, staje się podobną do dworu spustoszałego, kędy tylko sowy i nietoperze przebywają…

Lecz klątwa pijaństwa, alkoholu dalej jeszcze sięga, przechodzi z ojca na syna i wnuka. Rozmaite choroby odzywają się w potomstwie pijaka. Dowodzi sławny profesor włoski, że od jednego pijaka, Ma­ksymiliana Juckiego, przyszło na świat w przeciągu 75 lat 280 dotkniętych śle­potą, obłędem i suchotami, 300 niemowląt, ^ zmarłych przedwcześnie i 290 zbrodniarzy. Cala ta piękna rodzina kosztowała rząd przeszło półtora miliona rubli!… Inny le­karz opowiada o czterech dzieciach pijaka, że jedno z nich się powiesiło, drugie gar­dło sobie poderżnęło, trzecie się utopiło, czwarte z trzeciego piętra skoczyło i za­biło się. Zresztą wystarcza przypatrzyć się pierwszej lepszej rodzinie pijackiej. Dzieci jej zawsze są krnąbrne, leniwe, umysłowo upośledzone, często głuche, nieme, zezowate, i dużo kłopotów rodzinie nieszczęsnej i społeczeństwu sprawiają. Tak ziszcza się słowo proroka: „nasienie bez­bożnych zaginie.” Łatwo znów zrozumień, jak z drugiej strony błogosławione owoce wstrzemięźliwości!…

V. Najlepszy sługa śmierci

Śmierć, to ponura władczyni tej ziemi, zwołała wszystkie sługi swoje do swojej twierdzy. Rozsiadła się na tronie, zbu­dowanym z kamieni grobowych, na głowie jej spoczywała korona z łez i jęków ludz­kich ukuta, a oparłszy rękę suchą na ko­sie, którą już zbyt często i rychło nić życia ludzkiego przecinała, tak się ode­zwała: „Chcę dzisiaj wynieść do godności książęcej w moim państwie tego z was, który najwięcej ofiar u stóp tronu mojego złoży. Przystępujcie do mnie.“

I zbliżyła się postać, w szkarłatny płaszcz odziana. Oblicze jej przestrach budziło. Oczy rzucały błyski złowrogie, ogień ział z jej ust, a w ręce błyszczał miecz okrutny. Była to wojna! „Któraż ze sług twoich,-chełpiła się,—może się ze mnę mierzyć!? Któraż tyle zdobyczy składa ci w ofierze, jak ja? Wzbudzam w sercach ludzi nienawiść, podburzam brata przeciwko bratu, wciskam w dłoń ich ostry miecz i gnam ich ku sobie na zgubę i nie­szczęście!.. Palę wioski i miasta, niszczę wszystko i przelewam krew ludzką.!.. Oto moje zdobycze.” I wskazała na całe sto­sy trupów, które pozbierała z pola bitwy…

— „Cóż te ofiary znaczą wobec ofiar moich?” — zawołała bladymi ustami zaraza. W przeszło dwudziestu żyznych krajach panowałam. Nic z nich nie pozostało, wszystko zmiotłam swoim tchnieniem. Nie tylko, jak wojna, zabrałam wielu mężczyzn w sile wieku i pełnych nadziei, ale nie szczędziłam nawet starców, kobiet i dzieci. * Wszystkich przykryłam czarnym swoim płaszczem. Mnie się przeto nagroda na­leży!…”

Jeszcze nie skończyła mówić, gdy z po­śród sług wysunęła się postać, zupełnie nie podobna do innych. Skroń jej wień­czył wieniec z róż i bluszczu, a twarz jej rumiana i uśmiechnięta. Wesoło i zu­chwale zarazem stanęła wobec swojej wład­czyni, podniosła szklankę, po sam brzeg odurzającym napojem przepełnioną i rze­kła: „Z drogi! Po cóż trudzicie panią na­szą opowiadaniem swoim. Dość jej spoj­rzeć na zdobycze moje, ażeby mi od razu pierwszeństwo przyznała, dość jej znać na­zwisko moje: pijaństwo!.. Wy w niektó­rych tylko okolicach panujecie. Moje pań­stwo równa się państwu naszej władczyni: śmierci. Od południa do północy, od wscho­du słońca do zachodu, wszędzie mam pa­łace swoje i niewolników. Wy gwałtem ofiary zabieracie, ja żadnego trudu nie znam. Sami do mnie jak błędni, i młodzi, i starzy, i bogaci, i ubodzy się garną. Nie od razu ich zabijam, ale za to—tern pew­niej. Kto raz do mojego państwa się do­stał, już na zawsze do mnie należy. Odbie­ram ludziom i majątek, i honor, i szczę­ście rodzinne, i zdrowie, a przede wszystkim do mnie dusze moich ofiar należą. Wy liczycie groby na tysiące, ja ich mam miliony. Cóż, czy jeszcze dalej o pier­wszeństwo ubiegać się chcecie?…”

— „Ty księciem moim będziesz,—ode­zwała się śmierć.—Nikt tyle i tak strasznych ofiar nie posiada, co ty, pijaństwo! Chodź, niech cię uściskani, jako najlep­szego sługę mojego i pomocnika. Mądrej głowie — dość na słowie: pijaństwo kopie pijakowi nędzę doczesną i niedolę wieczną— w piekle!..

IV. Czy wódka jest lekarstwem?

Jeżeli alkohol przesiąka cały organizm ludzki; niszczy go i gryzie, jeżeli odbiera siłę wszystkim prawie narzędziom ciała tak, że się psują i służbę wypowiadają, natenczas płyn ten czy to w małej, czy w większej ilości użyty, czy w tej lub innej postaci, nigdy niczym być nie może jak tylko trucizną i znowu trucizną. A je­dnak wiele ludzi w to wierzy i kto wie, czy to nie najstraszniejszy i najzgubniejszy zabobon, że wódka jest lekarstwem i nie można im tego w żaden sposób wy­perswadować! Jeżeli chory na żołądek, zaraz gorzałkę przepisują nawet niewia­stom i dzieciom, bo lekarstwo to uśmierza ból, goi żołądek i wnętrzności!.. Podobnież dają wódkę przeciw bólowi głowy, febrze, gorączce. Przy tym wódka ma siły krze­pić, pracą wyczerpane, ma sił dodać, gdy człowiek już wypoczął, ma chłodzić wśród upałów, grzać podczas mrozów — i zdaje się, że niema choroby, bólu, którego by to cudowne lekarstwo nie usunęło, skutku, którego by nie osiągnęło!..

Rzecz jasna, że przypisywanie wódce takich właściwości leczniczych jest pro­stym wymysłem ludzi, którzy w wódce zasmakowali i trądem swojego nałogu dru­gich chcieliby zarazić. Lekarstwo, które lekarz przepisuje, a który chyba jedyny dobrze ustrój ciała ludzkiego, jego cier­pienia i środki wszystkie przeciwko chorobom zna, zawsze tylko jedno cierpienie’ usuwa, na inną chorobę inne lekarstwo zażywać potrzeba. A tu nasi mędrcowie; kieliszkowi znaleźli środek jeden przeciw wszystkim dolegliwościom, przeciwko nie­domaganiu żołądka, zapaleniu płuc, gorączce, febrze, osłabieniu—odkryli zdrój życia, który wszystkich ludzi odmładza. Szkoda wielka, że są ludzie, którzy poważniej i rozsądniej na to ich lekarstwo się zapatrują, inaczej uzyskaliby zapewne już daw­no za mądrość swoją tytuł doktorski, a za’ wynalazek—patent. Zresztą gorzałka już z tego powodu lekarstwem być nie może, i jej w żadnej aptece choćby i za rubla [ostać nie można, a przecież lekarstwa nie gdzie indziej się dostaje, jak tylko v aptece, którą, ludzie uczeni, znający się la chorobach i lekach, zarządzają, chybaby ktoś jakąś karczmę, szynk, skąd lekarstwo – gorzałka” szerokim strumieniem płynie, apteką chciał nazwać!

Zbyteczną zdaje się jest dalej udo­wadniać, że wódka chorób usuwać nie noże, dość przypominać twierdzenie wszystkich lekarzy; że gorzałka zabija, truje człowieka.

Załatwić się jednak jeszcze trzeba; twierdzeniem zwolenników kieliszka, ja­koby trunki spirytusowe podtrzymywały siły, zachęcały do pracy. Proste to złudzenie — może podszepty szatana, wma­wiającego w niejednego, że, jeżeli drugim winem i piwem krzepić się wolno, to biednemu robotnikowi, rękodzielnikowi przy robocie dla podniecenia sił, kieliszka wódki zakazać nie można. Zakazać bez wątpienia nie można, ale uwagę na to wolno zwrócić, że wódka wśród pracy jak i w ogóle nie tylko sił nie pokrzepia, ale prze­ciwnie osłabia, pozbawia ‘chęci, sprężysto­ści, nawet zdolności do pracy. Sądzę, że pierwszą podnietą do pracy jest chęć, czy to chęć zarobku, czy pragnienie sławy lub zamiłowanie do niej. Tej zaś wódka ani wlać w człowieka, ani podniecić na­wet nie jest zdolna. Robota wtenczas tyl­ko iść może, jeżeli pracujący ma rozum w głowie, siłę i zręczność w ręku, a nade wszystko błogosławieństwo Boże. Tego wódka znowu dać, ani pomnożyć nie może, przeciwnie, jeżeli dane te i warunki czło­wiek pracy posiadał, natenczas przez tru­nek je traci. Rozumu i zręczności wódka nie przysporzy, udowadniać tego nie po­trzeba; doświadczenie wymowne temu daje świadectwo. Zresztą mówi stare przysło­wie nasze:

Jest od wina szumna mina,

A od piwa łeb się kiwa,

A od wódki rozum krótki.

Ale i sił do pracy wódka nie daje, a kto temu wierzy, ten siebie i drugiego oszukuje. Zaraz się przekonamy, czy tak jest w rzeczywistości. Ten, kto pije, jada zwykle mało, bo alkohol wpływa ujem­nie na odżywienie, przedłuża trawienie, gasi apetyt. Powstaje niestrawność, a z nią ociężałość, niechęć do pracy, a zarazem osłabienie, które człowieka niezdolnym pra­wie czyni do pracy.

Dwaj uczeni angielscy zrobili bardzo ciekawe pod tym względem doświadczenie. W Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Północnej, kazali pracować 20 robotnikom, którzy pili tylko wodę i, 20 używającym wódkę. Po upływie 20 dni zmierzono wy­konaną pracę. Pokazało się, że druga partia zrobiła cokolwiek więcej w przeciągu pierwszych sześciu dni, wkrótce potem jednak znacznie osłabli. Ostatecznie ci, któ­rzy wodę pili, wykonali pracę o trzy razy większą. Dla skontrolowania doświadcze­nia, odwrócono stan rzeczy t. j. skazano na wodę drugą partię, a kazano używać trunków gorących pierwszej. I tym ra­zem robotnicy, gaszący pragnienie wodą wzięli górę, odznaczając się znacznie lep­szą i prędszą pracą. Z tego wynika, że trunki spirytusowe sił nie dają, przeciwnie bardzo je osłabiają. Człowiek, krzepiący się wśród pracy gorzałkę, podobny jest do konia słabego, który, zaprzężony do wiel­kiego ciężaru, wysiłkiem ostatnich sił za wóz szarpie na to tylko, by potem upaść i bezczynnie leżeć.

O takim skutku wódki wiedzę dosko­nale wszyscy, którzy ciężko, a dobrze pra­cować muszę, i dla tego wyrzekli się jej raz na zawsze; wiedzę że grosz na wód­kę wydany dziesiętną szkodę sprawuje, bo pozbawia ich sił i chęci do pracy, a tym samem i zarobku. Władze wojskowe ostro żołnierzom wśród uciążliwego, dłuższego marszu używania trunków gorących zaka­zuję. Wolno im w manierkach tylko wo­dę lub kawę zimną zabierać, bo często już się zdarzało, że żołnierzy, którzy gorzałkę siły swe pokrzepić chcieli, naraz siły opuści­ły, a nieraz śmierć nagła spotkała.

Więc cóż robić, jeżeli człowiek zmęczo­ny, zagrzany? Jedyna odpowiedź na to: odpocząć. Muskuły, wytężone przy pracy chcę odpocząć, ciało całe domaga się spo­koju, jeżeli więc pracy dla braku sił po­dołać nie możemy, trzeba odetchnąć, a broń Boże ciało swe więcej jeszcze marnować, wycieńczać gorzałkę. Wieczorem po pra­cy, już przyroda cała, zwierzęta domowe, polne kwiaty i wietrzyk nawet, który do snu kładzie się, wzywają człowieka do spoczynku. Wśród dnia godzina mała, dwie nieraz, chwilka odetchnienia starczy, by się posilić. W czasie odetchnienia można z towarzyszem pogawędzić, ga­zetkę uczciwą przeczytać — to tysiąc ra­zy więcej pokrzepi, aniżeli jeden kieliszek gorzałki.

Na pragnienie zaś jedynym środkiem jest woda czysta, bo ten napój sam Bóg przeznaczył na zagaszenie pragnienia. Wódka w żaden sposób skutku tego osią­gnąć nie może; pali tylko, wznieca gorą­czkę, powiększa pragnienie. Niedobrze za­tem sobie postępują ci, którzy w czasie żniw, lub większej pracy polnej wódką częstują swoich ludzi. Szkodzą tern i so­bie, i robotnikom. Niechajby im kawy studzonej dali, albo wody z octem zapra­wionej, chociaż i chłodnego, lekkiego pi­wa, a spostrzegliby, że to znacznie większa korzyść dla wszystkich.

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900