„Obcy” Albert Camus

„Obcy” Alberta Camusa to pozycja, która zasługuje na miano klasyka literatury XX wieku. Książka opowiada historię Meursaulta, który beznamiętnie odnosi się do śmierci matki i zabija człowieka na plaży. Przez całą powieść czytelnik towarzyszy bohaterowi w jego poszukiwaniu sensu życia i jego wartości. Camus ukazuje, jak trudno jest znaleźć odpowiedzi na fundamentalne pytania, gdy świat jest pełen absurdów. Styl autora jest surowy i prosty, a jego filozofia egzystencjalistyczna wywołuje głębokie przemyślenia. „Obcy” to książka, którą każdy powinien przeczytać choć raz w życiu.

„Obcy” Alberta Camusa opowiada historię Meursaulta, który żyje bez emocji i nie przejawia żadnej reakcji po śmierci swojej matki. W czasie pogrzebu swojej matki poznaje Marie, z którą zaczyna się spotykać. Pewnego dnia, podczas wakacji nad morzem, Meursault zabija Araba na plaży. W wyniku tego wydarzenia Meursault zostaje aresztowany i staje przed sądem. Proces ten staje się pretekstem do refleksji nad sensem życia i wartościami, jakimi kierujemy się w naszym codziennym życiu. Przez całą książkę czytelnik towarzyszy Meursaultowi w jego poszukiwaniu odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania. Książka kończy się w momencie, gdy Meursault zostaje skazany na śmierć.

„Obcy” Alberta Camusa to powieść, która na stałe zapisała się w historii literatury XX wieku. Książka opowiada o losach Meursaulta, który po śmierci swojej matki, nie przejawia żadnych emocji i nie czuje żalu. Wydarzenie to staje się pretekstem do refleksji nad sensem życia i wartościami, jakimi kierujemy się w naszym codziennym życiu. Camus ukazuje, że świat jest pełen absurdów i trudno znaleźć odpowiedzi na nasze najbardziej fundamentalne pytania.

Styl autora jest surowy i prosty, co pozwala skupić się na treści i przemyśleniach bohatera. Meursault jest postacią, która wywołuje skrajne emocje – z jednej strony budzi sympatię, z drugiej jednak jego beznamiętne podejście do śmierci matki i brak emocji może wywoływać niezrozumienie i frustrację.

Filozofia egzystencjalistyczna, którą prezentuje Camus, jest przesłaniem, które nie traci na aktualności do dziś. Współczesny świat pełen jest chaosu i niepewności, co często powoduje, że ludzie szukają sensu swojego życia. „Obcy” uczy nas, że nie ma jednoznacznych odpowiedzi i że każdy musi samodzielnie znaleźć swoje miejsce w świecie.

Podsumowując, „Obcy” Alberta Camusa to powieść, która zasługuje na uwagę każdego, kto interesuje się filozofią i literaturą. Książka ta wywołuje głębokie przemyślenia i uczy nas, że każdy musi samodzielnie odnaleźć sens i wartości, którymi kieruje się w życiu. To pozycja, którą warto mieć na swojej półce i do której można wracać wielokrotnie.

Charles R. Tanner „Tumitak z Loru”

Cykl o Tumitaku składa się z czterech nowel:

1. Tumitak z podziemnych korytarzy

2. Tumitak na powierzchni ziemi

3. Tumitak i Wieże Ognia

4. Tumitak i spadek Starożytnych

Tom „Tumitak z Loru” zawiera dwie ostatnie nowele.

Tumitak jest przedstawiony jako odważny i determinowany młody człowiek, który wyrusza w podróż na powierzchnię, aby znaleźć lekarstwo na plagę, która nawiedza jego lud. Po drodze odkrywa zaginione cywilizacje i walczy z różnymi potworami i innymi niebezpieczeństwami. Jego historia skupia się na tematach takich jak przetrwanie, wytrwałość i duch ludzki.

„Tumitak z podziemnych korytarzy” to powieść science fiction napisana przez amerykańskiego autora Charlesa R. Tannera w latach 30 XX wieku. Akcja rozgrywa się w przyszłości, w której ludzkość zmuszona jest żyć w podziemnych miastach, zwanych korytarzami, po katastrofie, która sprawiła, że powierzchnia jest niezdatna do zamieszkania. Protagonist, Tumithak, wyrusza w podróż na powierzchnię, aby znaleźć lekarstwo na plagę, która nawiedza jego lud. Po drodze odkrywa zaginione cywilizacje i walczy z różnymi potworami i innymi niebezpieczeństwami. Powieść jest uważana za klasykę wczesnej science fiction i jest znacząca dla swojego zagłębiania się w tematy takie jak przetrwanie, wytrwałość i duch ludzki.

Minęło już pięć tysięcy lat od czasu, gdy szylkowie opuścili swoją planetę macierzystą i przez dwadzieścia długich wieków zmusili ludzkość do życia w podziemnych lochach i korytarzach. Trzy tysiące lat temu pierwszy człowiek odważnie stawił czoła dominującej rasie szylków i rozpoczął walkę o przetrwanie. Wojna między szylkami a ludźmi trwała nieustannie aż do momentu, gdy osiemset lat później ostatni szylk został zabity. Dziś po ciężkich, ciemnych wiekach, w których wiedza i mądrość szylków prawie zniknęła, ludzie ponownie zdobyli swoją godność i miejsce na powierzchni Ziemi. Można również stwierdzić, że wiele dziedzin nauki zostało ugruntowanych na tak solidnym fundamencie jak przed inwazją szylków.

Jednym z naturalnych rezultatów poszukiwania tajemnic starożytności są nauki związane z geologią i archeologią. Obecnie wiemy znacznie więcej niż sto lat temu o życiu ludzi w czasach przed inwazją szylków, jak również o życiu naszych dziwnych przodków, którzy spędzili całe swoje życie w podziemnych korytarzach. Wiele legend przetrwało przez wieki, jednak największą z nich zawsze była ta o Tumitaku z Loru, który jest uważany za pierwszego człowieka, który odważył się przeciwstawić zagrożeniu z powierzchni po długiej niewoli.

Wśród licznych tajemniczych opowieści składających się na sagę o Tumitaku, istnieją te, które mogą być prawdziwe. Opowieści o pierwszej podróży Tumitaka na powierzchnię, jego zdobyciu miasta Szem, a także jego przygodach w mieście Kajmak są przykładami takich historii. Pierwsze dwie opowieści zostały wydrukowane dawno temu. Autor przedstawia tu trzecią opowieść, licząc na to, że czytelnicy nie zapomnieli o Tumitaku z podziemnych korytarzy.

Lemo „Portal do innego wymiaru”

W odległej przyszłości, ludzkość przeszła przez wiele kryzysów i katastrof, ale udało się jej przetrwać i rozwinąć się dzięki zaawansowanej technologii. Wszyscy mieszkają w wielkich, futurystycznych metropoliach, gdzie maszyny i roboty pomagają im w codziennym życiu.

Jednak pomimo tego postępu, ludzie są niespokojni i niezadowoleni. Wiele osób cierpi na tzw. „chorobę cywilizacyjną”, która objawia się brakiem celu i sensu w życiu.

Jednym z takich ludzi jest protagonist, David. Jest on inżynierem, który pracuje nad nowymi technologiami, ale czuje się zagubiony i niezadowolony. Pewnego dnia, podczas jego pracy, odkrywa tajemniczy portal do innego wymiaru. Postanawia przejść przez niego, aby znaleźć odpowiedzi na swoje pytania.

David znajduje się w zupełnie innym świecie, pełnym dziwnych i nieznanych istot oraz niesamowitych maszyn. Spotyka tam tajemniczego przewodnika, który pomaga mu zrozumieć, że jego prawdziwe przeznaczenie jest w innym wymiarze. David musi teraz zdecydować, czy wrócić do swojego świata, czy pozostanie w nowym i poszuka tam swojego miejsca.

David wraca do swojego świata, ale jego doświadczenie na innym wymiarze zmieniło go na zawsze. Teraz jest bardziej zdecydowany i zmotywowany, aby znaleźć swoje miejsce w życiu i przyczynić się do poprawy jego otoczenia.

Jego odkrycia stają się impulsem do dalszych badań naukowych i pozwala to na rozwój nowych technologii dla poprawy jakości życia ludzi.

Po powrocie Davida z innego wymiaru, jego życie zmieniło się na zawsze. Jego doświadczenie i odkrycia pozwoliły mu na znalezienie swojego miejsca w świecie i znalezienie sensu w swoim życiu.

David postanawia przeznaczyć swoje życie na badanie i rozwijanie nowych technologii, które mogłyby pomóc ludziom w walce z „chorobą cywilizacyjną” i poprawić jakość ich życia. Dzięki jego pracy i zaangażowaniu udaje się stworzyć nowe metody terapii i rozwiązania technologiczne, które pomagają ludziom odnaleźć cel i sens w swoim życiu.

David staje się liderem w swojej dziedzinie, a jego odkrycia stają się inspiracją dla innych naukowców i badaczy. Jego praca ma ogromny wpływ na rozwój nauki i technologii, a jego imię staje się synonimem postępu i innowacji.

David, pomimo ogromnego sukcesu zawodowego, wciąż czuł, że to, czego doświadczył w innym wymiarze, kryło w sobie więcej, niż mógł zrozumieć. W głębi duszy wiedział, że portal, przez który przeszedł, nie był tylko drogą ucieczki ani przypadkowym odkryciem. To była zapowiedź czegoś większego, wezwanie do działania, którego nie mógł zignorować.

Wraz z grupą zaufanych naukowców i badaczy, David rozpoczął projekt o nazwie „Nowe Horyzonty”, mający na celu zbadanie natury wymiarów równoległych. W tajemnicy przed światem, zespół Davida zbudował nowy, stabilniejszy portal, pozwalający nie tylko na podróże między wymiarami, ale także na badanie ich potencjału jako źródła energii, inspiracji kulturowej czy nowych form życia.

Podczas jednej z ekspedycji, David powrócił do wymiaru, który kiedyś odwiedził. Tym razem jednak miał misję: nawiązać dialog z istotami, które tam spotkał, i zrozumieć, jakie przesłanie próbowały mu przekazać. Przewodnik, którego poznał wcześniej, ujawnił mu, że świat, do którego przybył, to miejsce balansujące na granicy chaosu i harmonii – wynik połączenia technologii i głębokiej duchowości. Istoty tam żyjące osiągnęły poziom współistnienia, o którym ludzkość mogła tylko marzyć.

„Twoi ludzie są zagubieni, Davidzie” – powiedział przewodnik. – „Zatraciliście połączenie z tym, co naprawdę ważne: harmonią między waszymi umysłami, sercami i technologią. Ale to nie jest nieodwracalne. Możecie się nauczyć – tak jak my nauczyliśmy się na własnych błędach.”

Przewodnik pokazał Davidowi fragmenty przeszłości swojego świata, w którym podobnie jak na Ziemi, dominowały konflikty, nierówności i destrukcyjna żądza władzy. To właśnie te problemy zmusiły ich do zmiany, do stworzenia systemu, w którym technologia nie tylko służy ludziom, ale także ich prowadzi – stając się narzędziem harmonii, a nie podziałów.

David wrócił na Ziemię z nowym planem. Wiedział, że samo ulepszanie technologii nie wystarczy, aby pokonać „chorobę cywilizacyjną”. Ludzkość potrzebowała także zmiany mentalnej, głębszego zrozumienia własnej natury. Rozpoczął globalną kampanię edukacyjną, w której propagował wartości współpracy, empatii i równowagi między postępem a duchowością. Był świadomy, że wiele osób z początku odrzuci jego idee, uznając je za zbyt abstrakcyjne lub idealistyczne, ale nie zamierzał się poddawać.

Wkrótce pojawiły się pierwsze efekty jego działań. Nowe formy edukacji, inspirowane naukami z innego wymiaru, zaczęły wprowadzać zmiany w sposobie myślenia młodych ludzi. Technologia, wcześniej służąca jedynie do zaspokajania materialnych potrzeb, została przeprogramowana tak, aby promować rozwój emocjonalny, kreatywność i więzi społeczne.

Ale David wiedział, że to dopiero początek. Portal stał się mostem, przez który przepływały nie tylko informacje, ale także współpraca między wymiarami. Oba światy zaczęły się wzajemnie uczyć i inspirować, tworząc coś, co David nazwał „Koalicją Przyszłości”.

Pod koniec swojego życia David zrozumiał, że jego początkowe zagubienie i cierpienie miały cel. Były początkiem podróży, która nie tylko dała sens jego własnemu życiu, ale także odmieniła losy całej ludzkości. Gdy jego ciało osłabło, a myśli zaczęły blednąć, spojrzał na otwarty portal – symbol wszystkiego, co osiągnął – i poczuł, że zostawia świat w lepszym miejscu, niż go zastał.

Po śmierci Davida jego dziedzictwo przetrwało w formie ruchu, który nazwał „Koalicją Przyszłości”. Jego idee, inspirowane naukami z innego wymiaru, rozprzestrzeniły się na całym świecie, zmieniając sposób, w jaki ludzie postrzegali siebie, technologię i swoje miejsce w wszechświecie. Portal, niegdyś tajemnica, stał się częścią publicznej świadomości i symbolem nadziei na lepszą przyszłość.

Nowe pokolenia naukowców i odkrywców kontynuowały dzieło Davida, rozszerzając możliwości eksploracji międzywymiarowej. Portal przestał być jedynie narzędziem badań; stał się pomostem między kulturami i formami życia, które wcześniej wydawały się niemożliwe do zrozumienia. Współpraca z istotami z innych wymiarów przyniosła niezwykłe owoce: nowe technologie oparte na energii odnawialnej, systemy ekologiczne zdolne do regeneracji całych ekosystemów, a także formy sztuki i filozofii, które wzbogaciły ludzką kulturę.

Jednak nie wszystko przebiegało bez trudności. W miarę jak portal stawał się coraz bardziej otwarty, pojawiały się głosy sprzeciwu. Niektórzy obawiali się, że kontakt z innymi wymiarami przyniesie zagrożenia – zarówno biologiczne, jak i kulturowe. Inni krytykowali ideę harmonii między technologią a duchowością, twierdząc, że ludzkość nie powinna uzależniać się od wpływów zewnętrznych.

W odpowiedzi na te obawy ruch Davida zainicjował globalny dialog, w którym udział wzięły nie tylko największe umysły naukowe, ale także artyści, filozofowie i zwykli ludzie. To była jedna z największych debat w historii ludzkości, trwająca przez dekady, która ostatecznie doprowadziła do stworzenia nowego, bardziej zrównoważonego porządku. Portal stał się symbolem współpracy, a nie podziału, i świadectwem tego, że ludzkość potrafi przezwyciężyć swoje lęki, jeśli jest zjednoczona.


W międzyczasie naukowcy odkryli, że wymiar, do którego podróżował David, nie był jedynym. Portal zaczął ujawniać inne rzeczywistości – niektóre pełne cudów, inne zaś równie niepokojące, co inspirujące. W jednym z wymiarów odkryto formę życia, która komunikowała się za pomocą muzyki; w innym – technologię, która funkcjonowała na zasadach, które przeczyły ziemskiej fizyce. Każdy nowy wymiar poszerzał horyzonty ludzkości, ale także stawiał przed nią nowe wyzwania etyczne i naukowe.

W tym kontekście idea „choroby cywilizacyjnej” zaczęła zanikać. Ludzie, inspirowani odkryciami z innych wymiarów, zaczęli odnajdywać nowe cele w życiu – eksplorację, współpracę i zrozumienie tego, co jeszcze nieznane. Edukacja została całkowicie przekształcona, ucząc młodych ludzi, jak łączyć empatię z wiedzą, a technologię z etyką.


Kilka pokoleń po śmierci Davida ludzkość osiągnęła poziom harmonii, o którym wcześniej można było tylko marzyć. Światy równoległe stały się nieodłączną częścią życia na Ziemi, a współpraca między wymiarami zaowocowała osiągnięciami, które wydawały się niegdyś nieosiągalne.

Pewnego dnia, młody badacz, przeglądając stare zapisy w archiwach „Koalicji Przyszłości”, natknął się na osobiste dzienniki Davida. Czytając jego notatki, pełne wątpliwości, ale także niezachwianej wiary w ludzi, zrozumiał, że David nie był tylko naukowcem czy liderem. Był marzycielem, który potrafił spojrzeć poza horyzont i zainspirować innych, by zrobili to samo.

I wtedy młody badacz spojrzał na otwarty portal, wciąż pulsujący delikatnym światłem, i pomyślał: „To dopiero początek.”

Świat zapomniany

Kiedy noc zapada mocą naszej wyobraźni potrafimy usłyszeć dźwięk przerażający i ponury, który jednostajnością swą omamia słuchaczy i zwodzi. Odbity od betonowo-szklanych budowli niknie on w starych domach, które na obrzeżach małych miasteczek pysznią się swą ciemnokrwistą czerwienią. Mało kto potrafi usłyszeć wezwanie minionych wieków, a ci co słyszą najczęściej nie rozumieją, zamykają wtedy szczelnie okna i kładą żelazną sztabę na drzwi, palą dużo światła i szepczą modlitwy. Jeżeli jednak serce Twoje palone ogniem ciekawości zrzuci okowy strachu i lęku wtedy błądzić będziesz po obrzeżach starych miasteczek śród niegdysiejszych domów, pamiętających czasy tyle odległe, co i straszne. Natęż wówczas słuch, gdyż w świetle księżyca błyskającego zza chmur, w dymnych oparach nisko zawieszonych, można usłyszeć głos, który poprowadzi Cię ku miejscom nieznanym i dziwnym jako i mnie poprowadził.

Stało się to w roku 19.., wieczór mile spędzony z przyjaciółmi, gdzie w kłębach dymu przy szeleście kart i brzęku szklanic z winem wesoło się bawiliśmy spowodował, iż naszła mnie chęć na samotną przechadzkę. Nic tedy nikomu nie mówiąc, ubrałem się i wyszedłem zagłębiając się w gąszcz alejek, ciemnych bram i opustoszałych uliczek. Miasteczko to osobliwie położone, sąsiadowało poprzez pole z niewielkim ale gęstym lasem. Od dłuższego już czasu krokami moimi kierowały miarowe i dostojne dźwięki, których źródła nie byłem w stanie zlokalizować.

Posępna muzyka kusiła i intrygowała, bezwiednie niemal minąłem na wpół zniszczoną ruderę – ostatni dom majaczył się w oddali za mną. Stałem wtenczas na środku ścieżki prowadzącej prosto w gąszcz lasu i oto wola moja odzyskała nagle swą władzę, gdyż wiedz, że człowiek zniewolony nigdy nie dostąpi zaszczytu obcowania z innymi wymiarami, dlatego podjąłem decyzję i skierowałem się w mroczną czeluść kniei. Drzewa przyjęły mnie z delikatnym szelestem liści i nim uszedłem sto kroków zawarły za mną drogę odcinając dostęp do świata zewnętrznego. Ja, wszakże zbyt zafascynowany widokiem rozpościerającym się przede mną, nie zauważyłem tego.

Długo wędrowałem mijając kolejne zakręty, ścieżki, wreszcie wąskie strumyki, których woda gęsta i ciemna jakże się różniła od skrzących srebrem, wesoło szemrzących potoków z okresu dziecinnych jeszcze wypraw. Dźwięk, który mnie tak zachwycił u początku mej wyprawy teraz ucichł, siadłem wówczas na wielkim głazie z postanowieniem doczekania świtu, aby w blasku dnia odnaleźć drogę do domu. Chłód zrazu nie zauważony teraz przyprawił mnie o dreszcze. Godziny mijały jedna za drugą, a ja czekałem… Zda się że minęła już noc i dzień i kolejna noc podczas, gdy wciąż nie mogłem ujrzeć światła słonecznego. Zdałem sobie wtenczas sprawę, że kraina ta odcięta od świata zewnętrznego otoczona jest wiecznymi mrokami, gdzie z rzadka jedynie księżyc błyśnie swą tarczą, a drogą ucieczki mógł być jedynie dzień słoneczny, który rozproszyłby zakazaną ciemność tego miejsca. Zrozumcież moją rozpacz i trwogę!

Chwila ta, gdy ją sobie teraz przypomnę, zdawała się być ową kulminacją lęku, strachu i przerażenia, które ogarnia człowieka ilekroć znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Szczęśliwi ludzie, którzy nigdy nie zaznali tego uczucia! Spędziłem godziny na szukaniu wyjścia, biegałem jak oszalały, starając przebić się przez grubą zasłonę krzewów i umknąć chwytającym mnie konarom drzew. Wreszcie, gdy będąc u skraju wyczerpania padłem na ziemię, litościwy Morfeusz przymknął moje umęczone powieki. Nie wiem jak długo spałem, co zresztą nie miało znaczenia, zacząłem uświadamiać sobie swoje rozpaczliwe położenie i choć nie bałem się śmierci, to ścierpła mi skóra. Wyjąłem wówczas pióro i sporządziłem niniejsze zapiski mimo, iż wiedziałem, że zarówno ja jak i ta kartka papieru nigdy nie opuścimy tego lasu który stał się od teraz mym domem a już wkrótce będzie mym grobem.

Dlatego też należy wystrzegać się małych miasteczek skrywających najróżniejsze tajemnice kuszące amatorów niezwykłości. Ja tylko żałuję, że nie przekażę mej wiedzy okupionej tak wielkim kosztem albowiem nie mam nadziei spotkać tu innej osoby. Wszakże wbrew zdrowemu rozsądkowi piszę te notatki i zwracam się do Ciebie bezimienny czytelniku prosząc o chwilę Twojej uwagi. Jeżeli bowiem czytasz te słowa i trzymasz w ręku cienką kartkę papieru – uważaj! Pamiętaj, iż nie mogła ona opuścić krainy wiecznego mroku, rozejrzyj się zatem. Zali nie widzisz drzew o pniach grubych pokrytych mchem, unoszących zniekształcone sękate konary, obwieszonych szarozielonymi liśćmi? Może to być, iż zmysły Twoje zwodzą cię i oszukują, zdejm zatem bielmo ze swych oczu, przeniknij zasłonę iluzji i odkryj prawdziwą naturę świata. Modlę się aby widok, który ujrzysz, odmienny był od mojego

Daniel Gizara

Nowiny z Genewy

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Nazajutrz rano pan Ricardo jeszcze leżał w łóżku, gdy do pokoju wszedł Hanaud z twarzą rozjaśnioną uśmiechem.

— Odeślij pan swego służącego — powiedział, a gdy zo­stali sami, wyjął z kieszeni gazetę, chwilkę powiewał nią żar­tobliwie przed oczyma Ricarda, a potem podał mu ją.

Ricardo przeczytał dokładny opis Celji Harland bez po­dania jej nazwiska, z dopiskiem, że każdy, kto by mógł podać jakąkolwiek wiadomość o niej ma się zwrócić do p. Ricarda, Hotel Majestic, a dostanie nagrodę -1000 fr.

Ricardo siadł na łóżku i spojrzał na Hanaud’a z oburze­niem.

— Pan to uczynił? — zapytał.

— Tak, ja.

— Jakiem prawem? — wykrzyknął Ricardo.

Hanaud z tajemniczą miną zbliżył się na palcach do łóżka.

— Zaraz panu to powiem, — szepnął z miną poufną, — Ale musi to pozostać między nami. Zrobiłem to, bo mam zmysł humoru.

—Nienawidzę rozgłosu publicznego, — powiedział cierpko Ricardo.

— A zresztą posiada pan potrzebne nam 4000 fr. Jak pan 'widzi, nic innego nile pozostawało mi do zrobienia. Gdybym był podał swoje nazwisko, wspólnicy, ci ludzie, których właśnie szukamy zawzięcie, przeczytaliby ten anons i dowiedzieliby się, że ja, sławny Hanaud ich ścigam; żadną miarą nie chciał­bym, żeby oni o tern wiedzieli. Prócz tego — tu głos jego brzmiał łagodniej — nie chcę jeszcze panny Celji kompromito­wać publicznie. Na to zawsze jeszcze będzie czas, gdy będzie musiała zeznawać przed sędzią śledczym.

Ricardo mruczał coś z niezadowoleniem, czytając jeszcze raz anons.

— Prócz tego opis jest niezupełny — powiedział. — Niema wzmianki o kolczykach brylantowych, które wówczas nosiła.

— Więc pan to zauważył — zawołał Hanaud z podziwem. — Widzę, że zbliża się chwila, gdy pan nabędzie więcej wpra­wy, a ja będę musiał dzielić się z panem moimi wawrzynami. Ale co do kolczyków, to muszę panu powiedzieć, że panna Celja ich nie nosiła, gdy opuszczała Willę Róż.

— Ale przecież — jęknął Ricardo — szkatułka na toaletce była pusta.

— Lecz mimo to, wierz mi 'pan, nie nosiła ich — po­wtórzył Hanaud z przekonań em.  –

— Skądże pan o tern wie? — zawołał Ricardo, wpatrując się w niego z podziwem. — Skądże pan może to wiedzieć?

— Ponieważ — powiedział detektyw z majestatyczną te­atralną pozą — ponieważ jestem kapitanem okrętu.

Ricardo znów się nadąsał.

— Nie lubię, jak ze mnie żartują — powiedział z taką god­nością, na jaką tylko mu pozwalały rozburzone włosy i nocna koszula. Rzucił -raz jeszcze okiem na gazetę i zauważył coś, co znowu wprawiło go w niebywałe zdumienie.

— Ależ to jest wczorajsza gazeta — zawołał.

— Tak jest, wczorajsze wieczorne wydanie, drukowane w Genewie.

— Drukowane, wydane i sprzedawane w Genewie — uzu­pełnił Hanaud z uśmiechem. .

— Kiedy, u diabła posłał pan to ogłoszenie?

— Pisałem list podczas śniadania — tłumaczył Hanaud. — List ten był do człowieka, którego prosiłem, by telegraficznie podał anons.

— I pan nam o tern nic nie powiedział? — mruknął Ri­cardo.

— I czy nie miałem racji? Pan byłby Na pewno zabronił mi użyć pańskiego nazwiska.

Ricarda oburzenie już się ulatniało, bo wpadło mu na myśl, że przecież anons ten wysuwał go na pierwszy plan.

— Aż tak dalece nie byłbym się panu sprzeciwiał — po­wiedział już z uśmiechem i wstał z łóżka.

— Może pan w saloniku poczeka, podczas gdy się ubiorę.

— Tak, rzeczywiście. Wypocznę trochę. Zamówiłem so­bie już nawet czekoladę. Spodziewam się, że pan wkrótce do­stanie jakąś wiadomość, bo już wczoraj wieczór ogłoszenie było znane w całej Genewie.

— Ricardo ubrał się tym razem z niezwykłym pośpiechem i wyszedł do Hanaud’a.

— Czy nic nie przyszło? — zapytał.

— Nie, ale czekolada jest bardzo dobra, lepsza od tej, któ­rą dostaję w moim hotelu.

— Na miłość Boską, — zawołał Ricardo, drżąc z irytacji, Pan spokojnie sobie chwalisz czekoladę, gdy mnie ręce drżą ze zdenerwowania .

— Znowu muszę panu przypomnieć, że pan jesteś amato­rem, a ja zawodowcem.

Ale gdy czas mijał, spokój zawodowca opuszczał detek­tywa. Zaczął wsłuchiwać się w odgłosy kroków na korytarzu i wyglądać od czasu do czasu oknem, zjadając raczej papierosy, niż je paląc. O jedenastej służący Ricarda wszedł do pokoju z depeszą. Ricardo wyrwał mu ją.

— Spokojnie przyjacielu — powiedział Hanaud.

— Ricardo drżącymi palcami rozerwał depeszę a podsko­czył na krześle. Bez słowa podał ją Hanaudowi.

Depesza była wysłana z Genewy i brzmiała następująco:

— Przyjeżdżam po trzeciej. Oczekujcie mnie. Marta Go- hin.

Hanaud skinął głową.

— Spodziewałem się tego, — powiedział spokojnie.

— Czy mam posłać po Wethermilla? — zapytał Ricardo.

— Jak pan sobie życzy,— odpowiedział detektyw, wzru­szając ramionami. Dlaczego wzbudzać w nim nadzieję, która za godzinę lub dwie może być zniweczona? Zastanów się pan; Marta Gobin ma nam coś do powiedzenia. Przypomnij pan sobie tych osiem punktów, które pan wypisał w kasynie i po­wiedz pan, czy to, co Marta Gobin ma nam do powiedzenia, uniewinni pannę Celję, czy raczej dowiedzie ostatecznie jej wi­ny. Namyśl się pan dobrze nad tern. Jeżeli pan przypuszcza, że dobrze będzie wprawić pańskiego przyjaciela w najwyższy nie­pokój, aż do przyjazdu Marty Gobrn, by później pogrążyć go jeszcze bardziej w rozpaczy, zawołaj go pan. Pozostawiam to pańskiej decyzji. Przeciwnie, jeżeli pan sądzi, że lepiej Wethermilla nie uwiadamiać, aż nie dowiemy się o ostatecznym wyni­ku, zostaw go pan w spokoju. Zgadzam się na wszystko.

Ricardo kręcił się na krześle. Powaga, z jaką Hanaud to mówił, zrobiła na nim widoczne wrażenie. Nie miał ochoty wziąć na siebie odpowiedzialności ze decyzję. Lecz Hanaud cze­kał na odpowiedź.

W reszcie zadecydował:

— Dobrze, dobre nowiny nie stracą ze swej wartości, gdy w godzinę później mu się oznajmimy; ze złymi niema się co śpie­szyć. Wiedziałem, że pan zadecyduje. — powiedział Hanaud z uznaniem, potem wziął z półki rozkład pociągów. — Przyjedzie z Genewy przez Kuluzę. Zobaczmy. — Przerzuciwszy kil­ka kartek znalazł pociąg. — Jest, siedem minut po trzeciej przychodzi z Kuluzy do Aix. Tym przyjadzie. Czy pan ma automo­bil?

— Tak.

— Więc dobrze; przyjedzie pan automobilem po mnie do hotelu puaktualnie o trzeciej. Pojediziemy na dworzec i obej­rzymy sobie przyjezdnych. Może w ten sposób zyskamy jakieś dane, co do osoby, która do nas się zwraca. Może to być dla nas wielką pomocą. A teraz pana opuszczę, gdyż mam jesz­cze dużo roboty. Po drodze wstąpię do Wethermilla i powiem mu, że nie ma jeszcze żadnych wiadomości.

Wziął kapelusz i laskę i stal chwilkę, wyglądając przez okno. Wreszcie przerwał milczenie.

— Okno pańskie wychodzi na Mont Revard. Zdaje mi się jednak, że widok pana Wethermilla na ogród i miasto jest ład­niejszy — mówiąc to wyszedł z pokoju.

Punktualnie Ricardo zajechał przed hotel, w którym mie­szkał Hanaud. Pojechali razem na stację. Czekali przy wejściu, gdzie podróżni oddawali swoje bilety. Pomiędzy innymi kob eta w średnim wieku, małego wzrostu, skromnie ubrana, zwróciła ich uwagę. Widocznie się śpieszyła, Wychodząc zapytała portiera.

— Czy bardzo daleko do hotelu Majestic?

Ten odpowiedział, że hotel ten znajduje się na końcu mia­sta i że droga jest dość stroma; radził jej, by pojechała omnibu­sem hotelowym.

Omnibus musiał jednak czekać na bagaż podróżnych, a ko­bieta ta zbyt się śpieszyła. Skinęła na dorożkę i pojechała.

— A teraz wsiadajmy prędko do automobilu, będziemy je­szcze gotowi na jej przyjęcie, — powiedział Hanaud. Parę me­trów za stacją minęli karetkę, jadącą powoli pod górę.

— Wyglądała uczciwie,— powiedział Hanaud z westchnie­niem ulgi, — jest to mieszczanka, której zależy na zarobieniu 4000 fr.

Za kilka minut byli w hotelu.

— Możliwe, że automobil będzie nam potrzebny po odej­ściu Marty Gobin, — zauważył Hanaud.

Ricardo dał zlecenie szoferowi, by automobil czekał.

— Nie, lepiej niech czeka w uliczce za moim hotelem tam nie będzie tak widoczny. Czy benzyna wystarczy na dłuższą podróż?

Ricardo dał odpowiednie zlecenie swojemu szoferowi i we­szli do hotelu. Przez oszklone drzwi zauważyli Wethermilla, który palił cygaro, popijając kawę. Ricardo ze współczuciem pokazał go Hanaudowi.

— Wygląda, jak gdyby nie był spał tej nocy. — powie­dział.

Hanaud skinął głową, lecz pośpieszne pociągnął Ricarda za sobą na schody.

— Zbliżamy się do końca tej sprawy; te dwa dni były dla niego niezwykle ciężkie, poznać to po nim. Jestem wdzięczny P. Wethormiliowi, że nam tak mało przeszkadza. Zwykle łu­dzę zrozpaczeni są ciężarem dla otoczenia. Lecz zbliża się już koniec; kto wie, może za jedną lub dwie godziny będę miał no­winy.

Mówił z wielkim współczuciem. Obaj tymczasem weszli do pokoju Ricarda.

Po raz drugi tego dnia spokój zawodowca opuścił detekty­wa. Okno Ricarda wychodziło na główną bramę hotelową. Ha­naud co chwila wychylał się przez okno, by śledzić czy doroż­ka nie zajeżdża.

— Połóż pan pieniądze na stole. — powiedział szybko do Ricarda, — to ją nakłoni, żeby wszystko powiedziała co wie.

Tak dobrze, — jeszcze jej nie widać.

— Droga ze stacji jest dość długa i bardzo stroma.

— Ma pan rację, — odpowiedział Hanaud. – Nie będziemy jej onieśmielać, siedząc tak około stołu jak sędziowie. Pan zaj­mie miejsce w tym oto fotelu.

Ricardo usiadł na wskazanym miejscu, założył ręce z mina poważną.

— Tak, tylko niezbyt po sędziowsku. Ja siądę tu przy sto­le. Cokolwiek pan będzie mówił, niech się pan stara jej nie prze­straszyć”.

Hanaud usiadł na krześle, które dla siebie przygotował.

— Marta Gobin powinna siedzieć naprzeciw mnie z twarzą w świetle.

Wstał i przygotował krzesło dla Marty Gobin.

— Powtarzam raz jeszcze tylko jej nie onieśmielać. Jestem niespokojny; wszak tyle zależy od tej rozmowy.

I znów podbiegł do okna.

Ricardo nie ruszał się z miejsca. Układał w myśli szereg pytań, które miał zamiar jej postawić. On przecież miał pro­wadzić rozmowę. Czuł się pewnym siebie. Niezwykłej wagi fakty zostaną wyświetlone jego zręcznymi pytaniami. Hanaud niepotrzebnie się obawa, nie przestraszy jej, będzie uprzejmy, będzie wprost ujmujący. Delikatnie i miękko wydostanie od niej najbardziej skryte myśli. Każdy nerw jego drżą! na myśl o tej dramatycznej sytuacji.

Nagle Hanaud wychylił się z okna.

— Jedzie, jedzie, — powiedział swym gorączkowym szep­tem. — Widzę, jak się dorożka zbliża.

Za chwilę słychać już było turkot kół na bruku. Widział jak Hanaud wychylał się jeszcze bardziej z okna, tupiąc z nie­cierpliwości nogami.

— Teraz zatrzymuje się przed bramą, — i przez parę se­kund milczał. Sta), patrząc dalej na dół, plecami zwrócony do Ricarda. Wtem z dzikim, przerażającym okrzykiem zatoczył się do pokoju. Twarz jego była trupio blada, oczy pełne prze­rażenia.

— Cóż się stało? — zawołał Ricardo, zrywając się na równe nogi.

— Wynoszą ją z dorożki! ona się nie rusza! Wynoszą ją! Przez chwilę patrzał w twarz Ricarda, jak gdyby osłupiały z przerażenia. Potem wybiegł na schody, a za nim Ricardo.

Na korytarzu było zamieszanie. Ludzie biegali w różnych kierunkach; słychać było zirytowane głosy. Gdy przechodzili przy drzwiach oszklonych zauważyli Wethermilla, który rów­nież zerwał się. Dowiedzieli się wszystkiego, zanim dobiegli do wejścia hotelu. Jakiś powóz zajechał przed hotel, a w nim znaleziono trupa jakiejś zamordowanej kobiety.

— Powinna była przyjechać omnibusem, — powtarzał Hanaud bezmyślnie. Stracił zupełnie panowanie nad sobą.

Automobil pani Dauvrey

Wsiedli do dorożki. Perrichet wlazł na kozioł i ruszyli drogą, wiodącą w górę, koło hotelu Bernascon. Jakich sto metrów za hotelem dorożka zatrzymała się przy wejściu do willi. Par­kan oddzielał ogród willi od drogi, nad wejściem wisiała tablica z napisem „Do wynajęcia”. Żandarm stał na straży u wejścia, a tuż za nim Ricardo zobaczył Ludwika Besnarda, komisarza i Servettaza, szofera p. Dauwey.

— To tu, — powiedział Besnard, gdy już całe towarzystwo wysiadło z powozu. — W wozowni tej niezamieszkałej willi.

— Tu? — zawołał wielce zdziwiony Ricardo.

To odkrycie obaliło całą jego teorie. Przypuszczał, że znajda auto w odległości kilkudziesięciu kilometrów. Lecz skąd tu? — niemal w sąsiedztwie Willi Róż. Wydawało mu się to wprost niedorzecznością. A więc po cóż zabrano je w ogóle?

A może chodziło o zmylenie śladu? Przypuszczenie to utwierdza­ło się powoli w umyśle Ricarda. Przecież Hanaud sam mnie­maj, że jeden z morderców znajduje się w Aix. Wystarczało tylko spojrzeć na niego, żeby poznać, że odkrycie to nie zbiło go z tropu.

— Kiedy je znaleziono ? — zapytał Hanaud.

— Dziś rano. Dwa razy tygodniowo przychodzi tu ogrod­nik. by utrzymać ogród w porządku. Na szczęście przyszedł dziś rano właśnie. Również był to szczęśliwy zbieg okoliczno­ści, że deszcz padał wczoraj wieczór. Zauważył on ślady kół na drodze i zdziwił się, wiedząc, że willa jest niezamieszkaną. Znalazł bramę wozowni otwartą i wewnątrz ten automobil. Idąc do domu, zawiadomił komisariat policyjny o swoim od­kryciu.

Całe towarzystwo wraz z komisarzem ruszyło ku wozowni

— Proszę wóz wyprowadzić z wozowni” — powiedział Hanaud do Servettaza.

Była to duża, silna limuzyna, polakierowana na kolor ciem­no popielaty, obita jasno popielatą skórą. Zaledwie wóz wyje­chał z wozowni1, Perrichet wydał okrzyk zdziwienia.

— O! — zawołał w rozpaczy. — Nigdy sobie tego nie wybaczę, nigdy, przenigdy.

— Cóż się stało? — zapytał Hanaud, zwracając się szybko w jego stronę.

Perrich/et stał z wybałuszonymi oczyma i szeroko otwar­łem! ustami.

— Widziałem ten wóz o czwartej rano na rogu ulicy, kilka kroków zaledwie od Willi Róż — wykrztusił nareszcie.

— Co! —zawołał Ricardo.

— Pan go widziałeś? — dał się słyszeć okrzyk Wethermilla.

I na ich twarzach odbiło się osłupienie Perricheta.

— Ale pan się chyba myli, — nalega! komisarz.

— Nie panie, — zapewniał Perrichet. — Był to ten wóz, ten sam numer. Właśnie już dniało. Stałem bezpośrednio przed parkanem właśnie tam, gdzie pan komisarz mnie postawił. Au­tomobil ten pokazał silę na skręcie i zwolnił biegu. Zdawano mi się, że skręci w uliczkę i przejedzie koło mnie. Zamiast tego szo­fer jak gdyby nie był pewny drogi, zawrócił wóz i pojechał w kierunku miasta.

— Czy ktoś siedział wewnątrz automobilu?

— Nie, panie, wóz był pusty.

— Lecz pan widział szofera? — zawołał Wethermill.

— Rzeczywiście. Jakżeż wyglądał? — spytał komisarz.

Perrichet smutnie zwiesił głowę.

— Nosił okulary automobilowe na twarzy, tak, że mogłem zauważyć tylko mały czarny wąsik. Ubrany był w granatowy płaszcz z białym kołnierzem.

— To jest mój płaszcz — zauważył Servettaz, wyjmując go z auta. — Jest to liberia p. Dauvrey.

Wethermill jęknął.

— Więc był niemal, że w naszych rękach i wymknął się. Jemu — mordercy — pozwolono wymknąć się.

Rozpacz Perricheta wzbudzała litość.

— Panie — usprawiedliwiał się — automobil, który zwal­nia biegu i zmienia kierunek, nie jest rzeczą niezwykłą. Nie znałem numeru wozu pani Dauvrey; nic wiedziałem nawet, że znikł. 1 nagle oczy zaszły mu łzami. Lecz czemuż się usprawie­dliwiam? zawołał. — Panie, najlepiej będzie, gdy znowu włożę mój mundur i stanę na rogu ulicy. Jestem tak głupi jak wy­glądam.

— Głupstwa gadasz, przyjacielu—powiedział Hanaud, kle­piąc go po ramieniu. Zapamiętałeś sobie wygląd wozu i jego nu­mer. To już jest coś i może się nam przydać — może nawet bardzo. A co do okularów automobilowych i czarnego wąsika to nie dużo. Nie może nam to w niczym pomóc. Według tego opisu moglibyśmy zaaresztować tylko naszego przyjaciela p. Ricarda, nikogo innego poza tym.

Hanaud śmiał się z całego serca z własnego dowcipu. On jedyny, zdawało się, nie był rozczarowany przeoczeniem Per- richetta. Ricardo był bardzo wrażliwy na punkcie swego wyglądu i czuł się nieco dotknięty. Hanaud zwrócił się do Servettaza.

— Wie pan przecież, ile benzyny wzięto z garażu?

— Tak panie,

— Czy moglibyście mi powiedzieć, biorąc pod uwagę ilość zużytej benzyny, jaką drogę mniej więcej automobil ten odbył tej nocy?

Servettaz obejrzał rezerwoar.

— O, długą drogę, panie. Przypuszczam, że od stu trzy­dziestu do stu pięćdziesięciu kilometrów.

— Tak mniej więcej obliczałem — powiedział Hanaud.

Oczy mu błysnęły i dumny uśmiech rozjaśnił twarz. 0- tworzył drzwiczki i zbadał dokładnie podłogę wozu. Uśmiech znikł z jego twarzy, a znowu ukazało się zdziwienie. Wyją? poduszki, przyglądał się im, a nawet przetrząsnął.

— Nie widzę żadnego znaku — zaczął, gdy nagle przerwał sobie przytłumionym okrzykiem zadowolenia.

Wyciągnął, przymknięty drzwiami samochodu, mały strzęp zielonego materiału, który rozłożył na dłoni.

— Cóż to jest? — zapytał się Ricarda.

— To. jest zielony materiał — brzmiała mądra odpowiedź..

— Jest to kawałek gazy, — powiedział Hanaud, — sukienka p. Celji była właśnie zrobiona z zielonej gazy. Tak, panna Celja jechała tym autem.

Po tych słowach nachylił się i z wnętrza auta przy kie­rownicy zeskrobał scyzorykiem trochę ziemi. Zwrócił się na­stępnie do Servettaza.

— Czy jechał pan jeszcze autem we wtorek rano, przed*, wyjazdem do Chambery?

— Tak, panie.

— Gdzie wsiadła pani Dauvrey i panna Celja do auta?

— Przy głównym wejściu do Willi1 Róż.

— Czy pan schodził z automobilu?

— Nie panie, nie wysiadałem od chwili, gdy wyjechałem) z garażu.

Hanaud zwrócił się do swoich towarzyszy.

— Spójrzcie — powiedział, otwierając rękę — jest tu ziemia wilgotna z wczorajszego deszczu, taka sama ziemia jak przed oknami salonu p. Dauvrey. Spójrzcie tylko, tu nawet widać kilka ździebełek trawy.

Mówiąc to, wyjął kopertę z kieszeni, wsypał ziemię do niej i zalepił. Stał jeszcze chwilę ze zmarszczonemu brwiami i wpatrywał się w automobil.

— Wszystko to dla mnie jest zagadką. Wczoraj wieczór jakiś mężczyzna był w Wili Róż; przed oknami szklanymi widać było zatarte ślady kroków tego człowieka. Potem jechał on autem około 150 kim. i zostawił w wozie ślady błota ze swoich bucików. Panna Celja i druga kobieta odjechały w wozie. . Panna Celja pozo­stawiła kawałek jedwabnej swojej sukni, która się zaczepiła o zawiasy. Lecz panna Celja zostawiła o wiele wyraźniejsze ślady swych nóg na ziemi. A jednak wewnątrz wozu, gdzie siedziała, niema ani śladu błota. I tu znów jest coś, czego nie rozumiem, — i rozpostarł ręce odruchem rozpaczy.

— Można by z tego wywnioskować, że kobiety te były ostrożniejsze od niego, odezwał się Ricardo z miną człowieka, rozwiązującego ciężki, a trudny problem.

— Co to za bystrość umysłu! — zawołał Hanaud, klaszcząc w ręce z podziwu — a zarazem co za zdumiewająca głębokość!

Ricardo tracił pewność siebie z chwilą, gdy Hanaud w przeciwieństwie do swojej zwykłej ociężałości z temperamen­tem dowcipkował. Zauważył, że detektyw zachowywał się tak, jak gdyby znalazł rozwiązanie jakiegoś gnębiącego go problemu.

— Ale można by to i w inny sposób wytłumaczyć — ciągnął dalej Hanaud. — Mamy przecie inne dane na to, że właśnie tą nieostrożną była panna Celja; ona to zostawiła tak wyraźne ślady swoich stóp na trawniku, a nie ten mężczyzna. Jednak teraz wróćmy do hotelu Majestic do pokoju Wethermilla i tam omówimy tę kwestię dokładniej. Teraz mamy już pewne dane. Wiemy coś. Lecz cóż wiemy? — zwrócił się nagle z uśmiechem do Ricarda. Gdy ten nie śpieszył się z odpowiedzią, zauważył:

— Niech się pan namyśli, po drodze do hotelu Majestic.

— Wiemy, że morderca umknął — odezwał się Ricardo.

— Morderca nie jest teraz najważniejszym obiektem na­szych poszukiwań. Przypuszczam’, że teraz znajduje się już w Marsylji. A jednak dosięgniemy go, bądź pan pewny — zakoń­czył Hanaud z wspaniałym ruchem pogardy. — Mimo to dzię­kuję panu bardzo, żeś mi go przypomniał. A na tern ucierpiała­by bez kwestii moja reputacja. — Skłonił się nisko z ironią przed Ricardem i szybko podążył naprzód.

— Zauważ pan, jaki on jest ruchliwy, pomimo swjej ociężałości, jaką ma żywość ruchów — powiedział Ricardo z wymuszonym uśmiechem. — Mężczyzna w średnim w i. ku, ciężki i mądry, a w jednej chwili przeobrażający się w łobuza, Jakie to dziwne!” W ten sposób opisał Rcardo tego wiel­kiego detektywa. Opis Ricarda był bodaj najlepszym pomy­słem w całej tej sprawie.

Udali się wprost do mieszkania Wethermilla, które się skła­dało z sypialnego pokoju i saloniku na pierwszym piętrze. Hanaud wyszedł na balkon, rozejrzał się i wrócił do pokoju.

— Dobrze jest się przekonać, czy nikt nas nie podsłuchuje – powiedział.

Harry Wethermill upadł na krzesło. Na chwilę, jakby maska spadła z jego twarzy. Przybrał wyraz niewymownego cierpienia. Była to twarz człowieka nieszczęśliwego do ostat­nich granic.

Hanaud przeciwnie był podniecony nowym odkryciem, które go- widocznie wprawiało w doskonały humor. Usiadł przy stole.

— A teraz powiem wam, czegośmy się dowiedzieli — po- widział — a ma to wielkie znaczenie. Cala trójka: mężczyzna, ruda kobieta, i panna Celja wczoraj w nocy pojechali do Ge­newy. To jest jedna rzecz, której dowiedzieliśmy się.

— Więc pan dalej się trzyma teorji co do Genewy?

— Teraz więcej niż kiedykolwiek.

Obrócił się z krzesłem do Wethermilla.

— Ach mój biedny przyjacelu, — powiedział, gdy zau­ważył rozpacz młodego człowieka.

Wethermill skoczył na równe nogi, jak gdyby ta litość była mu ciężarem.

— Czego pan sobie życzy? — zapytał.

— Czy pan nie ma przypadkiem mapy okolicy? — spytał Hanaud.

— Owszem — odpowiedział Wethermill. Przeszedł przez pokój, wziął mapkę z bocznego stolika i rozłożył ją przed Ha naud‘em.

Hanaud wyjął ołówek z kieszeni.

— Automobil odbył mniej więcej 150 kim. Niechże pano­wie odmierzą odległość, a przekonają się, iż to odpowiada właśnie odległości Genewy. W mieście tym łatwo się ukryć. Poza tern wóz pojawia się nad ranem na skręcie ulicy w Aix. W jaki sposób tam się znalazł? Dokąd prowadzi ta ulica? Jest to właśnie droga do Genewy. Jest to nawet korzystne, że będziemy mieli do czynienia z Genewą, gdyż szef tamtejszej policji jest moim przyjacielem.

— Lecz cóż ponadto wiemy? — zapytał Ricardo.

— Otóż to — odpowiedział Hanaud i zrobił wymowną przerwę. — Panie Wethermill proszę przysunąć krzesło do stołu, chciałbym, żeby pan zobaczył, czy mam słuszność — i zaczekał aż ten wykonał jego zlecenie: potem uśmiechnął się do siebie.

— Na to naprawdę nie poradzę; mam specjalny zmysł dla efektów dramatycznych i! lubię przygotować moich słucha­czy, gdy złowię taki efekt. Teraz właśnie mam coś takiego.

Pogroził palcem swoim towarzyszom. Ricardo z niecier­pliwością kręcił się na krześle. Harry Wethermill niie spuszczał oka z Hanaud‘a, lecz był spokojny, jak od samego początku śledztwa.

Hanaud zapalił papierosa, nie śpieszył się.

Więc człowiek, który prowadził auto do Genewy, po­wrócił z niem, ponieważ miał zamiar odstawić je z powrotem do garażu w Willi Róż.

— Na miłość boską! —zawołał Ricardo, podskakując na krześle. Ta teoria wypowiedziana tak spokojnie, zdołała na chwilę wyprowadzić go z równowagi

— Czy byłby się na to odważył? — zapytał Harry Wethermill.

Hanaud pochylił się ku niemu i podkreślając ważne punk­ty swojej odpowiedzi, stukał co chwila palcem w stół.

— Całą tę zbrodnię charakteryzują najwięcej dwie rzeczy. Rozum i odwaga. Niezwykły rozum i zdumiewająca odwaga. Czy odważyłby się na to? Odważył się przecież zjawić na rogu ulicy obok Willi Róż w świetle dziennym. Dlaczegożby miał wracać, jeżeli nie w tym celu, aby odstawić wóz? Zważ­cie tylko. Benzynę zabrano z blaszanek, których by Servettaz przez dłuższy czas nie był ruszył, a może nawet byłby za­pomniał, czy jej sam nie zużył. Miałem tę możliwość na myśli, gdy stawiałem to pytanie Servettazowi, które komisarz uwa­żał za tak głupie. Z największą starannością usuwa się wszel­kie ślady błota z wnętrza auta. Skrawek gazy został na pewno urwany, gdy kobieta wysiadała z automobilu, a uszedł już ich uwagi. W przeciwnym razie i ten ślad byłby usunięty, Wpra­wdzie wóz z zewnątrz nie był oczyszczony, ale to me dowo­dziłoby niczego, gdyż Servettaz zostawił go w tym stanie.

Hanaud rozsiadł się wygodnie na krześle i szczegółami przedstawiał podróż automobilu.

— Mężczyzna zostawia furtkę otwartą co odprowadza do gniewu obie kobiety, które uważają bacznie, by wewnątrz auta nie zostawić śladów po sobie. W Genewie wysiadają, a mężczyzna powraca. Gdyby mu się udało wóz umieścić z po­wrotem w garażu, zatarłby zupełnie kierunek ucieczki. Nikt by nie podejrzewał, że auto opuściło w ogóle garaż. Lecz na rogu ulicy, właśnie gdy chce wjechać do willi, zauważył policjanta przy furtce. Wie, że morderstwo zostało wykryte. Zawraca i odjeżdża w pełnym pędzie w przeciwnym kierunku. Cóż ma uczynić? Prowadzi wóz, za którym poleją za godzinę lub jesz­cze prędzej będzie robiła poszukiwania, prowadzi go w świetle dziennym. Musi się go pozbyć natychmiast, zanim ludzie go w nim zobaczą. Wyobrażę sobie jego uczucia. To niemal wystarczałoby go żałować. Jedzie w wozie, który jest bezsprzecznym dowodem morderstwa i nie może się go pozbyć. Przejeżdża przez Aix. Wreszcie na końcu miasta znajduje pustą willę. Wjeżdża przez bramę, otwiera przemocą drzwi wozowni i po­zostawia tam automobil, A teraz zwróćcie uwagę na to, że nie ma już teraz celu zacieranie śladów ich ucieczki z tego auta- Morderstwo już jest odkryte, a wraz z nim brak auta. Nie traci więc już na to czasu, nie usuwa śladów Mota z miejsca, gdzie nogi jego spoczywały, co by byt bez wątpienia uczynił, gdyby planu jego nie pokrzyżowano. Teraz jest to już obojętne. Musi uciekać jak najprędzej z obawy, by ktoś nie zobaczył. To jest zadaniem jego w tej chwili. W ten sposób tłumaczy się stan te­go wozu. Był to bezczelnie odważny pomysł, wóz ten odwozić z powrotem, bezczelny i rozpaczliwy krok, lecz mądry. Bo gdy­by był się udał n:e mielibyśmy żadnych danych, gdzie mordercy mogli się podzieć. Jak powiadam — nie jest to zwykłe zmyle­nie śladu. Ludzie mądrzy i niesłychanie odważni ułożyli plan tej zbrodni.

Hanaud zapalił papierosa.

Ricardo przeciwnie nie mógł dalej palić z irytacji

— Podziwiam pański spokój! — zawołał.

— A jednak jest on zupełnie zrozumiały; pan jesteś ama­torem — ja jestem zawodowcem.

Spojrzał na zegarek i powstał.

— Muszę już odejść — powiedział.

Gdy zwrócił się do drzwi, Ricardo zalrzymał go okrzy­kiem.

— Ma pan słuszność; jestem amatorem, a jednak posadaro niektóre wiadomości, które przydałyby się zawodowcom.

Hanaud zwrócił się do Ricarda. Tym razem bez cienia iro­nii f spytał spokojnie i zimno.

— A więc proszę, niechże się pan ze mną podzieli tern! wiadomościami.

— Jechałem moim automobilem z Genewy do Francji -­powiedział wysoce zdenerwowany Ricardo. — Droga prowadzi przez most nad przepaścią, między dwiema górami. Na tym moście znajduje się domek celnika. Tam — na Pont de la Calle — zatrzymują każdy automobil; przeszukują go. Podróżny musi podpisać się w księdze. Tam można by zasięgnąć pew­nych informacji, czy automobil ten przejeżdżał tej nocy do Ge­newy. Niewielu podróżnych przebywa tę drogę w nocy. Urzędnicy celni wiedzą też Na pewno, ilu ludzi jechało w aucie bo dokładnie przeszukują wnętrze wozu.

Twarz Hanauda pokryła się purpurą. Ricardo był w siódmym niebie. Wreszcie i on miał coś do powiedzenia.

Wethermill także odezwał się.

— Zupełnie słusznie; tego nie powinien pan lekceważyć.

. — Nie jest tak ważne, jak się panom zdaje. Pan Ricardo powiedział nam, że jechał z Genewy do Francji i że wtedy wóz jego przeszukiwano. Wiemy, że na granicy francuskiej urzędnicy celni są bardzo dokładni, inaczej się rzecz ma, gdy się jedzie z Francji do Szwajcarii. Szwajcarscy urzędnicy prędko się załatwiają, nie tracą ani jednego słowa, ani chwili czasu.

— To prawda, — Ricardo natychmiast się zgodził, lecz nie dał jeszcze za wygraną:

— Lecz wóz ten wrócił z Genewy do Francji — upierał się znowu.

— Ale zapomina pan, że gdy wóz powracał, mężczyzna ów był już sam. Zresztą mam ważniejsze rzeczy do załatwienia. Między innymi muszę się dowiedzieć, czy przypadkiem nie złapano już naszego człowieka z Marsylii — Położył rękę na ramieniu Wethermilla. — A ty przyjacielu posłuchaj dobrej rady i połóż się spać. Jutro, spodziewam się, będziemy potrzebowali wszystkich naszych sił. — Z dziwnym naciskiem i powagą powtórzył jeszcze raz te słowa: — Tak, spodzie­wam się.

— Spróbuję posłuchać pana, — powiedział Wethernrll.

— To mi się podoba, — powiedział Hanaud już nieco we­selej.

— Dobrze będzie, gdy obaj zostaniecie w hotelu dziś wieczór, bo — jeżeli będę miał jakieś nowiny, będę mógł was zaraz o nich zawiadomić.

Ricardo nie mógł powstrzymać swego niezadowolenia.

— Ten człowiek absolutnie nie pozwala sobie doradzić. Jego próżność nie zna granic. Ma on słuszność. Nie są zbyt dokładni na granicy od strony szwajcarskiej. Jednak wóz mu­siał się tam zatrzymać. W urzędzie celnym Na pewno wiedzie­liby coś. Hanaud powinien by się dowiedzieć.

Ale ani Ricardo, ani Wethermill nie usłyszeli nic więc Hanaudzie dziś wieczór.

Kapitan okrętu

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Hanaud wyszedł z Willi Róż w towarzystwie Wethermilla i Ricarda.

— Chodźmy na śniadanie — powiedział.

— Dobrze, możemy pójść do mojego hotelu — zapropo­nował Harry Wethermill.

Lecz Hanaud nie zgodził się na to.

— Pójdziemy do kasyna — powiedział. — Może się tam czegoś dowiemy. W wypadkach jak ten, każda chwila jest waż­na. Nie wolno nam tracić czasu.

— Czy mogę wam towarzyszyć? — zapytał zaniepokojony Ricardo.

— Ależ naturalnie — odpowiedział Hanaud z najuprzej­miejszym uśmiechem. — Nic nie sprawia mi więcej przyjem­ności, jak pańskie uwagi.

Po drodze milczeli. Ricardo miał pewne powątpiewania, jak miał rozumieć te słowa, lecz był zbyt zdenerwowany, by długo się nad tern zastanawiać. Szedł z uczuciem swojej waż­ności i miał wrażenie, że wszyscy ludzie zwracają na niego uwagę, jako na człowieka, który był obecny przy śledztwie w Willi Róż. Zdawało mu się, że ludzie patrzą za nim z za­ciekawieniem, jak gdyby mówili: jakie ciekawe rzeczy mógłby nam powiedzieć, gdyby tylko chciał! To zdanie zaciekawiło Ricarda. Począł się namyślać. Cóż on w rzeczywistości mógł­by powiedzieć?

Podczas śniadania pytanie to cały czas go gnębiło. Między jednym daniem a drugim Hanaud pisał list. Siedzieli przy na­rożnym stoliku. Hanaud plecami zwrócony do ściany. Pod­czas pisania zasłonił papier talerzem. Niemożliwe było dla któregokolwiek z jego towarzyszy zajrzeć do listu, nawet gdyby chcieli. A Ricardo bardzo tego pragnął. Głęboko odczu­wał tajemniczość, jaką na pozór szczery detektyw otaczał swoje myśli i czyny. Skończywszy pisać, Hanaud kazał zawo­łać ajenta policyjnego, który w cywilnym ubraniu przed drzwiami restauracji czekał na jego zlecenia. Wręczywszy mu ten list zwrócił się do swoich towarzyszy z usprawiedli­wieniem.

— Ważne jest, abyśmy sobie zdali sprawę jak najprędzej — tłumaczył — z roli panny Celji w tej historii.

Zapalił cygaro i popijając kawę, zwrócił się do Ricarda:

— Niechże mi więc pan powie, co pan myśli o tej spra­wie? Co pan Wethermill myśli, to jest jasne, czy nie tak? Pan jest zdania, że Helena jest winną. Lecz pan, panie Ricardo, ja­kie jest pańskie zdanie?

Ricardo wyjął z portfelu arkusik papieru i ołówek z kie­szeni. Bardzo mu schlebiało pytanie Hanauda i postanowił po­pisać się.

– Postaram się w krótkości napisać, co uważam za za­sadnicze w tej tajemnicy.

I spisał systematycznie, co następuje:

  • Celja Harland została przyjęta do domu pani Dauyrey w bardzo podejrzanych okolicznościach.
  • Za pomocą metod jeszcze bardziej podejrzanych osią­gnęła niebywały wpływ na panią Dauyrey.
  • Gdyby na to potrzebne były dowody, wystarczyłoby spojrzeć do garderoby Celji Harland, nosiła ona bowiem jak najdroższe toalety.
  • Ta sama Celja Harland wystarała się o to, że Servettaz, szofer, odjechał we wtorek wieczór, w noc morderstwa.
  • Ta sama Celja Harland kupiła sznur, którym pani Dau­yrey została uduszona, a Helena Vauquier związana.
  • Ślady kroków przy drzwiach salonu wskazują na to, że Celja Harland wybiegła z salonu do auta.
  • Celja Harland udawała, że przygotowuje się do seansu, lecz ubrała się, jak gdyby szła na schadzkę ze swoim kochan­kiem, a nie, jak gdyby miała zamiar urządzać seans spiryty­styczny.
  • Celja Harland zniknęła.

Tych osiem punktów rzuca silne podejrzenie na Celję Har­land, jako wspólniczkę morderstwa, lecz nie znajduję klucza do rozwiązania następujących pytań:

  1. Kim był mężczyzna, który brał udział w tej zbrodni?
  2. Co to była za kobieta, która w wieczór zbrodni przy­szła do Willi Róż razem z panią Dauvrey i Celją Harland?
  3. W jaki sposób dokonano morderstwa i jaka scena ro­zegrała się w salonie?
  4. Czy opowiadanie Heleny jest prawdziwe?
  5. Co znaczy podarta kartka papieru? (najprawdopodo­bniej odpowiedź duchów, pisana ręką Celji Harland).
  6. Dlaczego na jednej z poduszek w salonie jest mała brązowa plamka, jakby z krwi, dlaczego druga poduszka jest rozdarta?

Przez chwilę Ricardo namyślał się nad postawieniem jesz­cze jednego pytania. Miał ochotę zapytać, czy w rzeczywisto­ści słoiczek z kremem toaletowym znikł z pokoju Celji Harland. Lecz przypomniał sobie, że Hanaud nie przykładał żadnej wagi do tego szczegółu i powstrzymał się. Poza tym zapisał arkusik papieru do samego końca.

Podał go przez stół detektywowi i, s:adłszy głęboko w krześle, wpatrywał się w Hanauda, z wyczekiwaniem młodego autora, który po raz pierwszy poddaje swe dzieło krytyce.

Hanaud powoli! przeczytał do końca. Potem z uznaniem skinął głową.

— Teraz zobaczymy, co pan Wethermill na to powie — i przysunął kartkę Wethermillowi, który przez cały czas śnia­dania nie mówił ani słowa.

— Nie, nie! — zawołał Ricardo.

Lecz Wethermill trzymał już arkusik w ręce. Uśmiechnął się smutnie do swojego przyjaciela.

— Najlepiej będzie, jeżeli zdam sobie sprawę z tego, co obaj myślicie.

I uważnie przeczytał kartkę. Po przeczytaniu pierwszych ośmiu punktów uderzył pięścią w stół.

— Nie nie! — zawołał — to jest niemożliwe. Nie winię pana, panie Ricardo, to są niestety fakty, fakty bardzo przeko­nywujące, lecz znajdzie się wytłumaczenie. Gdybyśmy tylko mogli je odkryć!

Na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Potem dalej czytał.

— Helena kłamała — zawołał gwałtownie i, zwracając kartkę Hanaudowi, zapytał: — A cóż pan o tern sądzi?

Hanaud uśmiechnął się i pokręcił głową.

— Czy pan kiedykolwiek jeździł okrętem?

— Tak, dlaczego?

— Ponieważ codziennie w południe trzech oficerów za po­mocą przyrządów obserwacyjnych określa położenie okrętu: kapitan, oficer pierwszy i drugi. Każdy z nich spostrzeżenia swoje zapisuje, a kapitan porównuje je potem wszystkie trzy. Jeżeli pierwszy lub drugi oficer mylnie oblicza, kapitan zwraca im na to uwagę, lecz nigdy nie pokazuje swego obliczenia, bo niekiedy i on się myli Tak samo, moi panowie, krytykuję wa­sze spostrzeżenia, lecz swoich nie wyjawiam.

Jeszcze raz przejrzał kartkę Ricarda.

— Tak, — powiedział z wielką słodyczą. — Ale, że pan, panie Ricardo mógł opuścić dwa najważniejsze pytania, które jedynie mogą nam dopomóc do odkrycia prawdy?

Hanaud zada! to pytanie z jak najpoważniejszą miną. Ri­cardo jednak wyczuł ironię w jego głosie zarumienił się i nie odpowiedział.

— A jednak — powiedział Hanaud — jest kilka jeszcze pytań. Zastanówmy się nad niemi. „Kim był mężczyzna, który brał udział w zbrodni?” Ach, gdybyśmy to wiedzieli, ile tru­dów oszczędzilibyśmy sobie. „Co to była za kobieta?” Jakby dobrze było wiedzieć i to! Ciekawe, jak pan Ricardo trafia swymi pytaniami w samo sedno kwestii! „Jaka scena roze­grała się w salonie — w jaki sposób dokonano morderstwa?”

Gdy odczytywał to pytanie, ironia znikła z jego głosu. Lokatami oparł się o stół i spuścił głowę.

— Cóż za scena rzeczywiście rozegrała się w tym miłym pokoiku dwanaście godzin temu” — powtórzył — gdy słońce zaszło, gdy nile słychać było żadnego odgłosu, przy zamknię­tych oknach, w ciemności nocnej? Jakie straszne rzeczy się tam działy? Mało mamy danych. Ale zreasumujmy to, co wiemy. Rozpocznijmy od tego. Morderstwo było planowane z wielką ostrożnością i sprytem, a plan dokładnie wykonany. Morderstwo nie było wynikiem chwili. Wszystko musiałoby się odbyć w ciszy i spokoju. Po obu stronach Wilii Róż są inne wille. Willa jest o kilka metrów zaledwie oddalona od drogi. Krzyk, wołanie, odgłos walki, wszystko to mogło zniweczyć ich plan. Taki przebieg należał do planu zbrodni i rzeczywiście nie było ani odgłosu walki, ani krzyku. Nawet żadnego krzesła nie złamano. Tylko jedno znaleźliśmy wywrócone. Tak jest. tutaj pracował tęgi umysł. To wiemy, ale cóż wiemy dalej o planie? Jak dalece możemy go sobie odtworzyć? Zastanów­my się nad tern. Po pierwsze mordercy mieli wspólnika w sa­mym domu, a może i dwóch.

— Nie! — zawołał Wethermill.

Hanaud nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.

— Po drugie — kobieta ta przyszła do domu wraz z panią Dauvrey i panną Celją między dziewiątą a wpół do dziesiątej. Po trzecie — mężczyzna przyszedł. później, lecz przed jedena­stą, otworzył furtkę i został wpuszczony do salonu, niezauwa­żony przez panią Dauvrey. To możemy także z wielkim prawdopodobieństwem przypuścić. Lecz co zaszło w salonie? Otóż to jest pytanie. Wreszcie wzruszył ramionami i powie­dział z ironią w głosie:

— Lecz dlaczego mielibyśmy sobie łamać głowę nad roz­wiązaniem tych zagadek, skoro pan Ricardo wie wszystko.

— Ja? — zawołał zdziwiony Ricardo.

— Pewnie—odpowiedział Hanaud—Wystarczy spojrzeć na następne pańskie pytanie: Co znaczy podarta kartka papieru? najprawdopodobniej odpowiedź duchów, pisana ręką Celji Har- land. A więc zeszłej nocy w tym małym salonie odbył się seans.

Wethermill zadrżał.

Pan Ricardo chciał się wycofać z honorem.

— Nie zastanawiałem się głębiej, pisząc to. Przyznaję, żem zbyt odważnie wnioskował.

— Wcale nie, — odpowiedział Hanaud. — Ja sam sobie zadaję to pytanie: Czy wczoraj wieczór odbył się tam seans, czy nie?

– Ale gdyby Helena Vauquier kłamała? — zawołał Harry Wethermill z rozpaczą.

– Cierpliwości, mój przyjacielu. Jej historia nie mogła być w całości zmyśloną. Powtarzam, że zbrodnią tą kierował tęgi umysł. Lecz nawet geniusz nie wymyśliłby tej historii seansów i pani de Montespan. To jest pewne. Lecz jeżeli przechodzę do mojego pierwszego pytania, a które Pan Ricardo pominął, — dlaczego panna Celja wystroiła się tak wyszukanie wczoraj wieczór? Helena słusznie zauważyła; suknia jej nie była odpowiednia na seans. Jasna suknia, odznaczająca się nawet w ciemności, szeleszcząca przy każdym nawet najo­strożniejszym ruchu i wielki kapelusz. — Nie, tą drogą stanowczo nie dojdziemy prawdy i nie dowiemy się, dlaczego panna Celja tak się wystroiła wczoraj wieczór.

— Tak, przyznaję — powiedział Ricardo, — przeoczyłem to pytanie.

— Czy rzeczywiście wyczekiwała wieczorem swego ko­chanka, człowieka o umyśle zdolnym do’ uknucia tej zbrodni — fu przerwał i zwrócił się do Wethermilla, prosząc go uśmie­chem o wybaczenie mu brutalności tych słów. — Musi pan znieść niejedno, gdy będę rozważał wszystkie możliwości1. Lecz jeżeli rzecz się tak miała — tu przechodzę do drugiego pytania, które p. Ricardo pominął — dlaczego przed oknami salonu tak starannie zatarto ślady mężczyzny i kobiety, a ślady drobnej nóżki panny Celji, tak łatwe do rozpoznania, pozostawiono, widoczne dla wszystkich.

Ricardo czuł się jak dziecko w obecności nauczyciela. Po­znał, że zbyt wiele sobie przypisywał. Ody wystawiał swoją listę, był pewny, że odkrył całą prawdę. A teraz ukazały się najistotniejsze pytania, o których nawet nie pomyślał.

— Czy przed wykonaniem morderstwa poszła na spot­kanie swojego kochanka, czy też po niem? Wedle opowiadania Heleny, musiała w pewnym momencie wrócić po płaszcz. Czy zbrodnię popełniono podczas tego, gdy była u siebie w pokoju? Czy w salonie było ciemno, gdy powróciła? Czy przebiegła przez salon z pośpiechem, nie zauważywszy, że się tu coś sta­ło? I jakże mogła zauważyć cośkolwiek, jeżeli salon był ciem­ny, a ciało pani Dauvrey leżało z boku pod oknem?

Ritardo z zainteresowaniem przysłuchiwał się.

— Tak musiało rzeczywiście być! — zawołał.

Lecz Wethermill przerwał mu.

— Nie, to nie jest prawdą. Powiem wam, dlaczego. Celja Harland miała zostać moją żoną w tym tygodniu.

W głosie jego było tyle rozpaczy i bólu, że Ricardo czuł się wzruszony, jak nigdy przedtem. Wethermill zakrył twarz rękoma. Hanaud pokręcił głową z politowaniem i spojrzał poprzez stół na Ricarda. Ricardo zrozumiał wyraz jego twarzy. Zakochany — trudna rada — lecz on, Hanaud, znal świat — jak świat światem kobiety oszukiwały mężczyzn.

— Dyskutujemy teoretycznie nad zdarzeniami w Willi Róż, lecz ani o krok nie zbliżyliśmy się do rozeznania męż­czyzny i kobiety, którzy zbrodnię tę popełnili. Ich wyszukać, jest najważniejszym naszym zadaniem.

— Masz pan słuszność — odpowiedział Hanaud — lecz jaką inną drogę możemy obrać do znalezienia ich, jeżeli nic- drogę domysłów? Weźmy pod uwagę mężczyznę; nic o nim nie wiemy. Nie pozostawił po sobie śladu. Spójrz pan na Aix, gdzie ludzie zmieniają się, jak gracze przy stole gry. Może dziś być już w Marsyli, może być i w tym oto pokoju, gdzie jemy śniadanie. Jakżeż* możemy go znaleźć?

— Wiem to — zawołał. — Lecz trudno jest siedzieć cicho i nic nie robić.

— Tak, słusznie. Lecz my nie siedzimy cicho — odrzekł Hanaud, a Wethermill z nagłym zainteresowaniem spojrzał na niego.

— Przez cały czas, gdy my tu jemy śniadanie, nasz do­skonały Perrichet zasięga informacji. Pani Dauvrey i panna Celja opuściły willę o piątej i wróciły pieszo około dziewiątej z ową obcą kobietą. Lecz otóż i Perrichet.

Hanaud skinął na policjanta.

— Doskonały materjał na detektywa w tego Perricheta. Wygląda w cywilu jeszcze głupiej i dobroduszniej, niż w mun­durze.

Perrichet zbliżył się do stołu.

— Cóż masz do powiedzenia, przyjacielu? — zapytał Ha­naud.

— Byłem w sklepie u pana Corvala. Panna Celja była sama, gdy kupowała sznur, lecz w parę chwil później w ulicy, prowadzącej do Kasyna, widziano ją i panią Dauvrey, idące razem powoli w kierunku willi. Nie było z niemi żadnej innej kobiety.

— Szkoda, — powiedział Hanaud spokojnie i odprawi! Per. richeta.

— Widzi pan, niczego nie znajdziemy — jęknął Wethermill.

— Nie jest to powód, by tracić nadzieję, bo i tak wiemy więcej o kobiecie, niż o mężczyźnie — zauważył spokojnie Hanaud.

— To prawda — zawołał Ricardo — przecież Helena Vausjuier podała nam jej opis. Powinniśmy go ogłosić.

Hanaud uśmiechnął się.

— To jest dobry pomysł — zawołał. — Musimy się nad tern zastanowić. — dlaczego ten dobry pomysł nie wpadł mi na myśl przedtem? — i uderzył się w głowę.

Przywołał kelnera.

— Pan znał panią Dauvrey? — zapytał.

— Tak, panie. Co za straszny wypadek!

— Znał pan także i jej towarzyszkę?

— Naturalnie. Przecież tutaj zawsze jadały, tam przy tym małym stoliku. Był zawsze dla nich zarezerwowany. Najlepiej wie pan Wethermill — i zwrócił się do Wethermilla: — Pan przecież często im towarzyszył.

— A czy pani Dauvrey była tutaj wczoraj wieczór? – py­tał dalej Hanaud.

— Nie, panie!

— Am też panna Celja?

— Nie, panie; zdaje się, że w ogóle tego wieczora nie były w Kasynie.

— Wiemy, że tu nie były; byliśmy z Wethermillem w sali gry i nie widzieliśmy ich.

— Może opuściliście kasyno wcześnie? — zauważył Ha­naud.

— Nie, była dziesiąta, gdyśmy dochodzili do hotelu.

— Dziesiąta? A nie zatrzymywaliście się nigdzie po drodze?

— Nigdzie.

— Więc odeszliście stąd o trzy na dziesiątą. Wiemy, że pani Dauvrey była w domu około dziewiątej. Więc rzeczywi­ście nie mogła tu być wczoraj wieczór.

Hanaud zamyślił się; zwrócił się do kelnera.

— Czy ostatnio nie zauważył pan jakiejś kobiety w to­warzystwie pani Dauvrey i jej towarzyszki?

— Nie, panie!

— Niechże się pan dobrze zastanowi; na przykład jakiejś rudej kobiety?

Harry Wethermill zerwał się. Ricardo wpatrywał się w zdumieniu w Hanauda. Kelner zastanawiał się.

— Nie, panie, nie zauważyłem żadnej rudej kobiety.

— Kobieta o rudych włosach! — zawoła! Wethermill.

Lecz Helena Vauquier opisała ją przecież inaczej. Była smagła, a włosy i oczy jej były czarne.

Hanaud uśmiechnął się.

— Więc Helena Vauquier w tym wypadku mówiła praw­dę — zapytał. — Nie, kobieta, która była w salonie wczoraj wieczór z panią L)auvrey i z panną Celją nie miała czarnych włosów. Spójrzcie!

I wyjmując swój portfel, wyciągnął z niego arkusik papieru i pokazał leżący na nim długi rudy włos.

— Znalazłem go na okrągłym stoliku w salonie. Łatwo było go przeoczyć, lecz ja go zauważyłem. Nie jest to włos panny Celji, jest ona blondynką, ani ani Dauvrey, której wło­sy były farbowane na brązowo, Helena Vauquier jest bru­netką, a posługaczka jest siwa, jak się dowiadywałem. Jest to więc włos owej obcej kobiety. Więcej jeszcze wam powiem; ta kobieta o rudych włosach jest w Genewie.

Ricardo nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. Harfy Wothermill usiadł. Po raz pierwszy dzisiaj zarumienił się nieco i oczy mu zabłysły.

— To jest wspaniałe! — zawołał. — W jaki sposób pan to wykrył ?

Hanaud oparł się o poręcz fotelu i pociągnął cygaro. Po­dziw Wethermilla sprawna} mu widoczną przyjemność.

— .Rzeczywiście, jakżeż pan to odkrył? — powtórzy! Ricardo.

Hanaud uśmiechnął się.

— Co do tego, to pamiętajcie, że jestem kapitanem okrętu j nie zdradzam toku moich obserwacji.

Ricardo był rozczarowany. Wethermill skoczył na równe nogi.

— Musimy więc przetrząsnąć całą Genewę! — zawołał. — Tam powinniśmy teraz być, a nie tu, pić spokojnie kawę w kasynie!

— Ja też nie zapomniałem o przeszukiwaniu Genewy. Lecz jest to wielkie miasto. Niełatwem jest przeszukać ią i znaleźć coś, gdy nic nie wiemy o kobiecie, której szukamy, prócz tego, że ma rude włosy i że wczoraj wieczór była naj­prawdopodobniej w towarzystwie młodej dziewczyny. Przy­puszczam, że raczej tu w Aix musimy uważnie wszystko śledzić.

Tu? — zawołał Wethermill.

— Tak, tutaj na poczcie, na stacji telefonicznej. Przypuść­my, że mężczyzna ów jest w Aix — jest to nawet prawdopo­dobne — zechce posłać list lub telegram — porozumieć się te­lefonicznie — na to musimy liczyć. Lecz otóż i wiadomość jhkaś dla nas.

Hanaud skinął na posłańca, który szedł ku nim. Ten oddał Hanaudowi list mówiąc krótko:

– Od pana komisarza — zasalutował i odszedł.

— Od komisarza? — zawołał podniecony Ricardo.

Lecz zanim Hanaud zdołał otworzyć kopertę, Wethermill położył mu rękę na ramieniu i powiedział:

— Zanim przejdziemy do czegoś innego, byłbym niewy­mownie wdzięczny, gdyby pan zechciał powiedzieć, co pana tak przeraziło dziś rano w salonie. Jestem w rozpaczy — i nie mogę wyzbyć się tego wrażenia. Cóż te dwie poduszki zdra­dziły panu?

W głosie jego było tyle rozpaczy i coś tak błagalnego, że trudno było się oprzeć. Lecz Hanaud był niewzruszony.

— Pan wie, że jestem kapitanem okrętu, — powtórzył — Lnie zdradzam moich spostrzeżeń.

Rozerwał kopertę i nagle zbladł.

— Znaleziono auto pani Dauvrey, — zawołał. — Chodźmy prędko.

Hanaud pośpiesznie wyrównał rachunek i trzej mężczyźni opuścili kasyno.

Zdumiewające odkrycie

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Harry Wethernnll mc dał się jednak tak łatwo zadowolić.

„Zdaje się, że byłoby wskazanym wiedzieć, dokąd ona. się udaje”, powiedział, „i upewnić się, że pozostanie tam, aż bę­dzie nam znów potrzebna”.

Hanaud spojrzał na niego z politowaniem-

„Rozumiem, że pan nie może czuć sympatii do Heleny Vauquier; jest to aż nadto ludzkie. To, co nam powiedziała, nie mogło pana lepiej dla niej usposobić, lecz…, lecz”, nie dokoń­czył zdania, wzruszył tylko ramionami. Zresztą postaram się dowiedzieć, gdzie Helena Vauquier zamieszka. O ile jest ona wmieszana w tę sprawę, więcej dowiemy się, jeżeli pozosta­wimy ją na wolnej stopie, niż gdybyśmy ją trzymali pod klu­czem. To jest chyba jasne. Jeżeli zupełnie nie będzie podejrze­wała, że ją obserwujemy, może nabrać odwagi i zdradzić się jakimś nierozważnym czynem — ona, lub ktoś z jej wspól­ników.”

Pan Ricardo przytakiwał.

„To prawda; mogłaby na przykład napisać list”.

„Słusznie! lub jakiś otrzymać” dodał Hanaud, „co byłoby dla nas jeszcze dogodniejsze, o ile naturalnie ma coś wspólnego z tą całą aferą”. Zwrócił się do komisarza. „Czy ma pan dyskretnego urzędnika, któremu można zupełnie zaufać?”

„Choćby i tuzin”.

„Potrzebuję teraz jednego tylko”.

„Otóż i on”, powiedział komisarz.

Schodzili ze schodów; na pierwszym piętrze, czekał jesz­cze Durette, ten sam, który wykrył skład, gdzie sznur został zakupiony. Hanaud pociągnął bez ceremonii Durctte‘a za rękaw, jak to zwykł był czynić. Odeszli kilka kroków od innych. Wi­dać było1, że Hainaud daje Durette‘owi jakieś dokładne zlecenie. Durette zbiegł ze schodów’. Hanaud zaś powrócił do swoich towarzyszy.

Pokój był urządzony w tym samym stylu, jak salon, je­dnak był uderzający kontrast między temi dwoma pokojami.

Na dole w salonie jedno tylko krzesło było wywrócone. Tu wszystko było w nieładzie. Wszędzie panował nieporzą­dek i chaos. W kącie stała pusta kasa otwarta, dywany były porozrzucane; każdą szufladę przemocą otwierano, każdą szafę rozbijano, nawet łóżko było odsunięte ze stałego swego miejsca.

— Oto w tej kasie pani Dauvrey co wieczór chowała swoją biżuterię, — zauważył komisarz, gdy Hanaud rozglądał się po pokoju.

— Czy tak? — zapytał powoli Hanaud.

Ricardowi zdawało się, że Hanaud z wyglądu tego pokoju odczytywał coś, co potęgowało jego zdziwienie i niebywale go niepokoiło.

— Tak — powiedział Besnard z zupełną pewnością. — Co wieczór zamykała pani Dauvrey swoją biżuterię do tej kasy. Vauquier powiedziała nam to dziś rano. Nigdy nie czuła się tak zmęczoną, aby tego nie uczynić. Oprócz tego — i wkła­dając rękę do kasy, wyciągnął arkusz papieru — oto spis bi­żuterii pani Dauvrey.

Hanaud jednak nic był zadowolony. Wziął spis i przejrzał go. Lecz myśli jego odbiegały dalej.

— Jeśli tak, — powiedział jeżeli pani Dauvrey trzymała swoją biżuterię w kasie, dlaczego wyłamano każdą szufladę, dlaczego nawet łóżko odsuwano. Perrichet, zamknij pan cicho drzwi. A teraz oprzyj się pan o nie plecami.

Hanaud czekał, dopóki nie ujrzał szerokich pleców Perricheta opartych o drzwi. Wtedy ukląkł i odsuwając dywany tu. to tam, badał z największą dokładnością podłogę. Obok łóżka leżał niebieski, jedwabny dywanik perski. Z kolei i ten odsunął. Nachylił się, potem położył się na ziemię, posuwając się to w tę, to w ową stronę, by uchwycić światło na podło­dze, gdy nagle porwał się na kolana. Położył palec na ustach. W grobowym milczeniu wyciągnął prędko scyzoryk z kieszeni, otworzył go i pochyli się znowu. Wetknął ostrze pomiędzy de­seczki parkietu. Wszyscy przypatrywali mu się w najwyższym napięciu. Jedna tafla podłogi podniosła się. Wyjął ją, od­łożył cichutko i wetknął rękę w powstały w ten sposób otwór. Wethcrmill stojący tuż przy Ricardzie stłumił okrzyk.

— Cicho! — gniewnie szepnął Hanaud i wyciągnął rękę; trzymał w niej zieloną skórzaną szkatułkę. Otworzył ją. Na­szyjnik brylantowy zabłysnął tysiącem świateł. Kilkakrotnie wkładał rękę do otworu i za każdym razem wyciągał szka­tułkę z Biżuterią. Przed zdziwionemi oczyma obecnych otwie­rał je; sznury pereł, naszyjniki brylantowe, szmaragdy, pier­ścienie z krwawymi rubinami, bransoletki złote z drogimi karmieniami. Cała przebogata biżuteria pani Dauvrey była od­kryta.

— To jest zadziwiające — powiedział Besnard zdławio­nym głosem.

— A więc wcale nie-została obrabowana! — zawołał Ri­cardo.

Hanaud wstał.

— Cóż za ironia! — szepnął. — Biedna ta kobieta zostaje zamordowana dla swojej biżuterii; pokój przeszukano iii ni­czego nie znaleziono. Przez cały czas skarby te leżały spokoj­nie w swojej kryjówce. Niczego nie zabrano oprócz tego, co miała na sobie. Przekonajmy się, co to było.

— Helena Vauquier przypuszczała, że było to klitka pier­ścieni, ale nie była całkiem pewna — powiedział Besnard.

— Przecież możemy się o tern przekonać — powiedział Hanaud i zabrał się do1 porównywania biżuterii wydobytej z kryjówki ze spisem, znalezionym w kasie. Gdy skończył, ukląkł ponownie i raz jeszcze przeszukał otwór w podłodze.

— Brakuje sznura wartościowych pereł — powiedział — wnioskując z ich opisu, i kilku pierścieni. Widocznie pani Dauvrey miata je na sobie. Naszego inteligentnego Perrtehetfa poślemy po worek i damy mu radę, aby pary z ust nie pusz­czał, wobec żadnej żyjącej istoty o tern wszystkim, co wi­dział w pokoju. Potem zalakujemy torbę z biżuterią i oddamy panu komisarzowi, który z zachowaniem jak największej tajemnicy wyniesie ją z willi. Spis zaś zatrzymam u siebie — i włożył go do portfelu.

Potem otworzy! drzwi i wyszedł na schody. Spojrzał na dół ii w górę, potem zawezwał Perrichet‘a.

— Idź pan prędko — szepnął — a gdy będziesz wracał, schowaj worek pod płaszcz.

Perrichet schodził ze schodów, pełen dumy, że mógł speł­niać zlecenia wielkiego pana Hanaud‘a z Surete de Paris.

Hanaud wrócił do pokoju pani Dauvrey, zamknął drzwi i spojrzał na swych towarzyszy.

— Czy możecie sobie wyobrazić tę scenę? — powiedział z dziwnym uśmiechem zdenerwowania. Zapomniał o Wethermjillu, zapomniał nawet o zmarłej kobiecie, przykrytej prze­ścieradłem. Ostatniem odkryciem by? zupełnie pochłonięty’. Oczy jego błyszczały, twarz była ożywiona. W tej chwili Ri­cardo zobaczył dopiero prawdziwego Hanaud’a i czuł, że szczęście Wethermilla było bardzo zagrożone. Nic nie zdoła­łoby teraz Hanaud‘a odciągnąć od wykrycia prawdy i przy­łapania morderców. Tego Ricardo był pewny. Próbował obec­nie przed swoimi towarzyszami odtworzyć obraz, który jemu samemu tak żywo stanął przed oczyma.

— Czy wyobrażacie to sobie? Stara kobieta zamyka co wieczór swoją biżuterię do kasy w obecności swojej służącej i swojej towarzyszki, a potem, gdy jest sama. cichaczem wyj­muje ją z kasy i chowa do tej kryjówki. Ale to jest ludzkie i właśnie z tego względu tak zajmujące. Potem wyobraźcie sobie, wczoraj w nocy jej mordercy otwierają kasę i znajdują… nic, nic, zgoła nic. W śmiertelnym pośpiechu przeszukują pokój, odrzucają dywany, rozbijają szafy i nie znajdują niczego. Wyobraźcie sobie ich wściekłość, ich zdziwienie, a wreszcie ich strach. Muszą odejść z jednym sznurem pereł, gdy przypuszczali, że zdobędą majątek. To jest niezwykle intere­sujące; ja to powiadam ja, który już tyle niezwykłych rzeczy widziałem. W najwyższym stopniu interesujące.

Perrtchet powrócił z workiem, w którym Hanaud umieścił szkatułki z biżuterią. Zalakował worek w obecności wszyst­kich i wręczył go Besnardowi Potem włożył na miejsce taflę podłogi, przykrył ponownie dywanikiem i podniósł się.

— Słuchajcie — powiedział cicho z dziwna powagą, któ­ra na wszystkich wywarła wielkie wrażenie, — jest coś w tym domu, czego nie rozumiem. Wspomniałem już o tern, teraz po­wiem więcej. Boję się, boję się…

Słowa te uderzyły w słuchaczy, jak uderzenie piorunu, chociaż były szeptem powiedziane.

— Tak, moi przyjaciele — dodał — jestem przerażony do głębi.

Jakiś dreszcz wstrząsnął obecnymi, jak gdyby jakieś stra­szne niebezpieczeństwo czyhało na nich. Uczucie to było tak silne, że instynktownie zbliżyli się do siebie.

— Ostrzegam wasi, ani szeptem nie powinniście wspom­nieć, że biżuteria ta została znaleziona. W żadnej gazecie nie śmie się pojawić wzmianka o tein; nikt nie śmie podejrzewać, żeśmy ją znaleźli. Czyście zrozumieli?

— Oczywiście — powiedział komisarz. •

— Tak — dodał Ricardo.

— Rozumiem — szepnął Perrichet.

Harry Wethermill nie rzekł ani słowa. Jego palące oczy były wryte w twarz Hanaud‘a, nic więcej. Hanaud ze swojej strony nie żądał od niego odpowiedzi. W rzeczywistości nie spojrzał nawet na Hurriego. Ricardo zrozumiał. Hanaud nie chciał się wzruszać cierpieniem, wyrażonym na jego twarzy.

Zeszli znowu do małego saloniku, oświetlonego sderpnio- wem słońcem i rozweselonego kwiatami. Hanaud stanął przed kanapką i patrzał na nią dziwnie wzruszony. Przymknął oczy i przeszedł go dreszcz. Nic nie zrobiło na Ricardzie takiego wrażenia, ani ciało zabitej kobiety, ani odkrycie biżuterii, bo tam stał twarz w twarz wobec namacalnych faktów. Lecz te­raz mógł się domyślać nieznanych jeszcze okropności. Nie fakt, ale jakiś cień faktu zmuszał jego wyobraźnię do strasznych przypuszczeń. Hanaud zadrżał, a Ricardo, nie wiedząc dla­czego Hanaud zadrżał, przeraził się tein więcej. Ale nie tylko Ricardo był tak przejęty. Rozpaczliwy okrzyk przerwał ciszę; był to głos Wethermilla. Twarz jego była śmiertelnie blada.

— Panie! — zawołał — nie wiem, dlaczego pan drży. lecz przypominam sobie kilka słów, które pan powiedział dziś rano.

Hanaud zwrócił się do niego. Twarz jego była bladoszara, oczy błyszczały.      .

— I ja pamiętam te słowa, mój przyjaciela!

Ci dwaj mężczyźni stali teraz oko w oko, a na twarzach ich odbijała się trwoga i przerażenie.

Ricardo usiłował przypomnieć sobie, o jakie słowa im chodziło, gdy odgłos kół przerwał milczenie. Hanaud zmienił się błyskawicznie. Włożył ręce do kieszeni i powiedział swo­bodnie:

— Dorożka Heleny Vauquier, — wyciągnął papierośnicę i zapalił papierosa. — Przypatrzmy się, jak biedna kobieta od- jedzie. Spodziewam się, że jest to zamknięty powóz.

Była to istotnie zamknięta karetka. Przejechała obok otwartego okna salonu i zatrzymała się przed głównym wej­ściem. Wszyscy za Hanaudem zeszli do hallu. Naprzód ukazała się na schodach pielęgniarka, znosząc walizę. Umieściła ją w powozie i czekała w bramie na pacjentkę.

— Może chora zemdlała — powiedziała niespokojnie >’ chwili — i dlatego nie schodzi. — Mówiąc to zwróciła się ku schodom. Lecz Hanaud szybko zastąpił jej drogę.

— Dlaczego pani to przypuszcza? — zapytał zdziwiony a uśmiechem na twarzy. Gdy to mówił jakieś drzwi na górze cicho się zamknęły.

— Otóż i ona.

Ricardo zgłupiał. Wydawało mu się, że drzwi, które tak cicho zostały zamknięte, były bliżej, niż drzwi pokoju Heleny. Był prawie pewny, że drzwi te znajdowały się niżej, na drugim piętrze. Lecz Hanaud nie zauważył nic podejrzanego; a więc widocznie zdawało mu się to tylko. Hanaud powitał schodzącą ze schodów Helenę z uśmiechem.

— Lepilej się pani czuje, nieprawdaż? — zapytał grzecz­nie. — To się widzi natychmiast. Ma pani nawet już trochę kolorów. Za dzień lub dwa przyjdzie pani zupełnie do siebie po tern strasznym przejściu.

Trzymał drzwiczki dorożki otwarte, dopóki nie wsiadła. Pielęgniarka usiadła koło niej; Durette zajął miejsce na koźle. Powóz zawrócił i odjechał.

— Do widzenia! — zawołał Hanaud, spoglądając za powo­zem, aż drzewa alei go zakryły. Potem zachował się dziwnie. Jak strzała pobiegł na schody. Jego zwinność zadziwiła Ricarda. Wszyscy podążyli za nim. Rzucił się do drzwi pokoju Celji, otworzył je, wbiegł do pokoju, stał tam sekundę, potem pobiegł do okna, a towarzyszom dał znak ręką, by pozostali w’ tyle, sam zaś wyglądał z za franki, za którą się schował. Usłyszeli odgłos kół na żwirze. Powóz właśnie wyjeżdżał na ulicę. Durette siedzący na koźle odwrócił się i spojrzał w kie­runku domu. Przez jedną chwilę Hanaud wychylił się z okna, tak jak Besnard to uczynił i tak jak Besnard skinął ręką. Po­tem wrócił do pokoju i zobaczył stojącego przed nim Perricheta z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczyma — Pcrridieta, ‘tego inteligentnego Perricheta.

Proszę pana! — zawołał Perrichet. — Coś zostało za­brane z tego pokoju!

Hanaud rozejrzał się i zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie! — powiedział.

— Ale Na pewno, panie — nalegał Perrichet. — Proszę tyl­ko spojrzeć. Tu na toaletce był mały słoik jakiejś pomady. Stał tutaj, w tern oto miejscu, gdyśmy byli w tym pokoju przed godziną, a teraz go niema.

Hanaud zaśmiał się wesoło.

— Przyjacielu Perrichet! — powiedział z ironją. — Zape­wniłam pana, że gazety pana nie doceniają. Pan jesteś więcej, jak inteligentny. Prawda, mój przyjacielu, leży — wedle stare­go przysłowia — na dnie studni, lecz pan chciałbyś ją znaleźć na dnie słoika z wazeliną. Ale chodźmy już. W tym domu nie mamy nic więcej do roboty.

Wyszedł z pokoju. Perrichet stał chwilę zawstydzony, cały w płomieniach. Hanaud dał mu nauczkę i słuszną. Teraz to zrozumiał; chciał okazać swoją bystrość, za wszelką cenę chciał popisać się swoim sprytem i ośmieszył się. Nie po­winien był mówić o tym słoiku.

Zeznania Heleny Vauquier

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Pielęgniarka otworzyła drzwi. Helena Vauquier siedział! oparta o poręcz, krzesła, wyglądała choro i twarz miała bar­dzo bladą. Gdy jednak wszedł Hanaud, komisarz i wszyscy inni, wstała, by ich przywitać. Ricardo stwierdził dokład­ność opisu Hanaud‘a. Przed nim stała kobieta 35-cio lub 40-letnia, o grubych rysach, w skromnej czarnej sukni, silna, o wybitnym chłopskim typie, robiąca wyrażenie uczciwej i zaufania godnej osoby. Wyglądała na to, czym była, zau­faną panną służącą starszej pani. Na jej twarzy malował się wyraz gorącej prośby.

— O panie — zaczęła — pozwól mii odejść stąd, nawet do więzienia, lecz zostać tu, gdziem w latach poprzednich była tak szczęśliwą ł moja pani, leżąca w pokoju pode mną – ­nie, to jest nie do zniesienia.

Opadła na krzesło. Hanaud się do niej zbliżył

— Tak, tak — powiedział, uspokajając ją — rozumiemy wasze uczucia, moja biedna kobieto. Nie będziemy was tutaj dłużej zatrzymywali. Czy może macie jakichś znajomych, do których moglibyście się sprowadzić?

— O tak!—zawołała z wdzięcznością—jakżeż’ panu dzię­kuję. Miałabym spać tutaj tej nocy! Sama myśl o tein przej­mowała mnie trwogą.

— Nie potrzebowała się pani tak obawiać. My prze­cież nie jesteśmy tak groźni, jak goście zeszłej nocy — po­wiedział łlanaud — przysuwając krzesło do niej i głaszcząc jej rękę że współczuciem. Chcielibyśmy bardzo, żeby pani nam powiedziała wszystko, co pani wie o tej sprawie. Pro­szę się nie spieszyć, jesteśmy wyrozumiali.

— Ale panie, ja niczego nie wiem — zawołała — powie­dziano mi, że mogę się położyć do łóżka, gdy tylko ubiorę panną Celję na seans*

— Na seans!—mimo woli wyrwało się Ricardowi. Znów’ stanęła mu przed oczami sala w Leamington. Lecz Hanaud zwrócił silę do niego, i chociaż wyraz uprzejmy z jego twa­rzy nie znikł, w oczach jego było coś takiego, że Ricardo musiał się zarumienić.

— Czy pan znów coś powiedział, pan/c Ricardo? — spytał detektyw. Nie? Nie przypuszczałem też, żeby to było możliwe — i zwrócił się znowu do Heleny Vauquier. Więc p. Celja urządzałd seanse? To dziwne. Chcielibyśmy coś o tern słyszeć. Kto wie, jaką drogą dojdziemy do prawdy.

Helena Vauquier potrząsnęła głową.

„Źle jest, że pan chciałbyś się dowiedzieć prawdy ode mnie. Musi pan wiedzieć, że nie mogę mówić bezstronnie o p. Celji, nie, nie mogę. Nie lubię jej. Byłam o nią zazdro­sną, tak, zazdrosną, panie. Chce pan wiedzieć prawdę? Nie­nawidziłam jej z całego serca!” Zaczerwieniła się i wbiła palce w poręcz krzesła. ,.Tak, nienawidziłam jej. Cóż mogę na to poradzić?”

„Dlaczego?, spytał Hanaud spokojnie. — „Dlaczego nie mogła pani temu zaradzić?”

Helena oparła się o poręcz krzesła, widocznie osłabiona, i uśmiechnęła się blado.

„Powiem panu wszystko, lecz proszę pamiętać, że mówi do pana kobieta i że niektóre rzeczy, które wydadzą się panu głupimi i mało znaczącymi, są dla mnie bardzo ważne. Było to w czerwcu tego roku. Pomyśleć tylko, że tak niedawno nie było jeszcze panny Celji — Hanaud, widząc jej wzburzenie, chciał ją uspokoić, dodała jednak prędko: „Tak, tak, będę już panowała nad sobą, lecz gdy myślę o pani Dauvrey… — i potem zaczęła już gładko opowiadać swoją historię.

Ricardo znalazł odpowiedź na pytanie, które go tak nie­pokoiło, a mianowicie, jak młoda dziewczyna, tak dystyngo­wana, jak Celja Harland, mogą żyć w towarzystwie kobiety, w typie p. Dauvrey.

„A więc pewniej nocy w czerwcu pani posila w towa­rzystwie do restauracji na. kolacje, gdzieś na Montmartre i wte­dy przywiozła do domu p. Celję. Trzeba było ją widzieć tego wieczora. Miała spódniczkę i żakiet, które rozpadały się wprost na kawałki i ginęła z głodu. Pani opowiedziała mi całą jej historię jeszcze tego samego wieczora, gdy ją rozbielałam. Panna Celja tańczyła pomiędzy stołami, by zjeść ko- rację z kimkolwiek, kto by chciał z nią tańczyć”.

Znowu głos jej zabrzmiał gniewnym brzmieniem. Była to chłopka, pełna przesądów i uprzedzeń, wyrażająca swoją wzgardę i niechęć bez oszczędzania. Wethermil musiał wszystkiego wysłuchać. Ricardo nie miał odwagi spojrzeć w jego kierunku.

„Lecz mało kto chciał tańczyć z nią w tych łachmanach. Tylko moja pani była tak dobra i zaprosiła ją na kolację. Pani moja dała jej jeść i wysłuchała jej historii rozpaczy i głodu, uwierzyła jej i przywiozła ją do domu. Pani moja była tak dobrą, a przytym nieostrożną w swojej dobroci. Teraz leży w nagrodę za to — zamordowana.” Westchnęła Twarz jej drżała histerycznie, ręce pracowały nerwowo. Hanaud uspokajał ją, jak mógł.

Helena Vauqier przerwała na parę chwil, by przyjść do siebie.

„Przepraszam pana bardzo, lecz ja tak długo byłam u pa­ni. Nieszczęśliwa kobieta! Ale już mi lepiej. A więc pani sprowadziła ją do domu i za tydzień nae było rzeczy, która byłaby zbyt piękną dla pani Celji. Pani była naiwna, jak dziecko. Zawsze ją oszukiwano, nigdy nie wiedziała, co to ostrożność. Lecz. nikt tak prędko nie znalazł drogi do serca pani, jak panna Celja. Panna Celja została u niej. Musiała być ubieraną przez pierwsze krawcowe, nosiła koronkowe halki i najpiękniejszą bieliznę, długie białe rękawiczki i piękne wstążki, a kapelusze od Camine Reboux po dwanaście tysięcy franków, a ja — musiałam jej usługiwać i stroić ją we wszyst­kie te wspaniałości.

Helena opowiadała z coraz wzrastającą nienawiścią. Każde słowo dyszało złością. Spojrzała po wszystkich i wzruszyła ramionami.

— Prosiłam was, żebyście się do mnie nie zwracali. Nie mogę mówić bezstronnie lub nawet spokojnie o pannie Celji. Panowie mnie zrozumieją: przez długie lata byłam więcej niż służącą pani,, byłam jej powiernicą. Nazywała mnie w swej dobroci swoją przyjaciółką. Mówiła ze mną o wszystkim, radziła się we wszystkim i wszędzie zabierała mnie ze sobą. Nagle przyprowadza do domu o drugiej godzinie w nocy małą dziewczynę z ładną buzią z jakiejś restauracji na Montmartre. Za tydzień ja jestem niczym, ale to niczym, a p. Celja jest królową.”

„Rozumiemy to dobrze” — powiedział Hanaud współczu­jąc — „nie byłoby to ludzkie, gdyby pani nie odczuwała gniewu. Lecz proszę nam powiedzieć coś o tych seansach. Jak się rozpoczęły?”

„Oh panie” — odpowiedziała Helena — „nie było to trud­ne z moją panią. Pani Dauvrey miała specjalne zamiłowanie do wróźbiarzy i wszelkich oszustów tego rodzaju. Ktokolwiek z talią kart i jakimś bzdurstwem o jakiejś niebezpiecznej bru­netce lub kulejącym mężczyźnie ukazał się — pan zna te historie — które oni opowiadają w pół oświetlonym pokoju, by omamić łatwowiernych — mógł wykorzystać pani zabobonność. Lecz pan zna ten typ.”

„Rzeczywiście znam” — powiedział Hanaud z uśmiechem.

— Trzy tygodnie po przybyciu p. Celji, rano przy czesaniu rozmawiałyśmy o pani słabostce do najrozmait­szych wróżb i wróżbitów. Powiedziałam wówczas, szkoda, że nasza pani tak się uzależnia od tych ludzi — i gdybym ja tylko chciała jej być pomocą, potrafiłaby zabawić panią czymś bardziej zajmującym. Przyrzekłam pomoc. Nie zda­wałam sobie sprawy, jaką władzę włożyłam jej do rąk. Gdybym przypuszczała cośkolwiek, odmówiłabym jej pomocy. Poza tym chciałam dobrze żyć z p. Celją. Zgodziłam się też bez namysłu, a gdy raz się zgodziłam, nie mogłam już później odmówić, bo panna Celja byłaby w jakiś sprytny sposób powiedziała, że mam zły wpływ na jej seanse i z pewno­ścią wpłynęłaby na panią, żeby mnie oddaliła. Z drugiej strony nie mogłam znowu wyznać pani całej prawdy, bo gdybym jej była powiedziała, że byłam pomocą w oszuki­waniu jej, byłabym i w tym wypadku narażona na utratę tak dobrego miejsca. I tak seanse te trwały.

— Rozumiem — powiedział Hanaud — że pani była w trudnym położeniu. My—tu zwrócił się do komisarza — nie weźmiemy pan mi tego za złe.

Komisarz przytakiwał.

— Życie nie jest łatwe.

— Więc seanse się zaczęły — powiedział Hanaud, nachylając się z zaciekawieniem nad nią. To, pani Heleno, jest dziwne i ciekawe, co mi tu pani opowiada. W jaki sposób się one odbywały? Na czym polegała pani pomoc? Cóż panna Celja czyniła? Uderzała w ciemności prawdopodo­bnie w stół, grała na tamburynkach, w rodzaju tego, który wisi w salonie na ścianie — wyliczał to z odcieniem lekkiej ironii.

Ricardo był rozczarowany. Hanaud jednak nie prze­oczył tego bębenka, mimo, że nie posiadał tak, jak Ricardo ważnych danych, by zwrócić nań uwagę, nie tylko zauwa­żył, ale zapamiętał go sobie.

— Czy nie tak?—spytał.

— Ach panie!—zawołała Helena — bębenki, stukanie w stół, to jeszcze nic, panna Celja umiała wywoływać duchy, które ukazywały się i mówiły.

— Naprawdę? 1 nigdy nie przyłapano jej na tern. Panna Celja musiała być nadzwyczaj zręczną osobą?

— Tak jest. Jej zręczność była naprawdę zadziwia­jącą. Czasem pani i ja byłyśmy same tylko obecne, cza­sem byli jeszcze i goście, których pani z dumą zapraszała. O! bo pani była bardzo dumną z tego, że jej towarzyszka umie wywoływać duchy. Lecz nigdy panny Celli nie przy­łapano. Opowiadała mi, że przez długie lata, będąc niemal dzieckiem jeszcze, objeżdżała całą Anglię i występowała w tego rodzaju produkcjach.

„Panna Celja w długiej, czarnej, aksamitnej sukni, która dobrzemvjxłatniała jej białe ręce i ramiona — O! panna Celja nigdy o tych szczegółach nie zapominała” — przerwała He­lena z ponownym rozgoryczeniem. — „Zjawiała się w salonie, ciągnąc swój tren za sobą, niekiedy mówiła, że czuje jakąś siłę, która się jej sprzeciwia i siadała cicho na krześle, pod­czas gdy pani nie spuszczała jej and na chwilę z oka. Potem p. Celja mówiła, że dziś wieczór jest w transie i że duchy na jej zawołanie przyjdą. Wtedy wprowadzano ją do jakiejś alkowy, czasem drzwi do tej alkowy zawiązywano sznurem — pan rozumie, że sznur to już była inna sprawa — potem zaciemniano światła, czasem nawet całkiem je gaszono. Innym znów razem siedzieliśmy wszyscy, trzymając ręce do­koła stołu. Panna Celja pomiędzy panią Dauvrey a inną. Lecz w tym wypadku światła zawczasu gaszono i pani Dauvrey trzymała moją rękę zamiast ręki panny Celji. Wte­dy — czy z alkowy, czy z krzesła, p. Celja skradała się ci­chutko po pokoju, w pantofelkach o miękkich podeszwach, które nosiła, by przytłumić swoje kroki i tak jak pan mówił, bębenki się odzywały, jakieś palce dotykały czoła i szyi, gło­sy przemawiały z rogów pokoju, niewyraźne zjawiska duchów wielkich kobiet przeszłość i ukazywały się i rozmawiały z panią Dauvrey. Tego rodzaju ludzie jak de Castiglione, Marja Antonina, Ałmę de Medici — nie przypominam sobie zresztą wszytkich nazwisk i przypuszczam, że je źle wymawiam. Po­tem głosy cichły, światło się zapalało i pannę Celję widziano znowu w tej samej pozycji, w jakiej była, zanim światła zgaszono, w tym samym transie. Niech pan sobie wyobrazi wra­żenie takich seansów na kobiecie tego rodzaju jak pani Dauvrey. Szalała za niemi, wierzyła w nie niezbicie. Słowa tych wielkich pań z przeszłości pamiętała i .powtarzała i była nie­bywale dumna, że tak wielkie panie powracały na świat, jedy­nie po to, aby opowiadać jej, pani Dauvrey, o swoim życiu. Chętnie byłaby urządzała seanse codziennie, lecz panna Celja wymawiała się tern, że one ją wyczerpują. Ale też ta .panna Celja była sprytna. Na przykład: może się to panom wyda śmiesznym — ale panowie powinni pamiętać, jaką była pani Dauvrey. Oto pani naszej specjalnie zależało na tern, by roz­mawiać z duchem pani de Montespan. Tak, czytała ona jej pamiętniki; najprawdopodobniej panna Celja poddała pani naszej tę myśl, bo pani nie lubiła zresztą książek. Ginęła, by usłyszeć głos tej sławnej kobiety i by uchwycić blady cień jej twarzy. Ale nigdy do tego nie doszło, ciągle wyczekiwała tego i ciągle panna Celja męczyła ją tą nadzieją, nie zadawalając jej. — Widocznie nie chciała wygrać wszy­stkich swych kart od razu. I tern zdobyła sobie władzę nad pa­nią Dauvrey jeszcze większą. Wszyscy wróżbici poszli w kąt. Pani zaś nie przestawała dziękować Bogu za szczęśliwy traf. który sprowadził pannę Celję do jej domu. A teraz leży tutaj zamordowana!“.

Głos Heleny znów się załamał, Hanaud podał jej szklankę wody.

„Czy lepiej pani?“

„Tak, panie’1 odpowiedziała, przychodząc do siebie.

„Czasem także” — dodała — wiadomości od duchów zla­tywały na kartkach papieru, pisanych przez duchy.”

„Pisanych przez duchy?” zawołał prędko Hanaud.

„Tak, odpowiedzi na pytania. Panna Celja miała je przy­gotowane. Ach, jak zręcznie ona to wszystko robiła!”

„Lecz przypuszczam, że czasem były pytania, na które panna Celja nie umiała dać odpowiedzi?”

„Czasem” — przyznała Helena — „gdy goście byli obe­cni. Gdy pani Dauvrey była sama, każda odpowiedź była do­bra. Była to przecież kobieta niewykształcona. Lecz inaczej bywało, gdy byli obecni obcy ludzie, mało znani pannie Celji. Ci, by ją wypróbować, zadawali pytania, których odpowiedź znali, a panna Celja jej znać nie mogła”

„Oczywiście, i jak sobie wtenczas radziła?”

Wszyscy obecni zrozumieli, do czego Hanaud zmierza i czekali w naprężeniu na jej odpowiedź.

Uśmiechnęła się.

„Pannie Celji było wszystko jedno. Była przygotowaną na tego rodzaju trudności. Wspaniale przygotowaną”.

Na twarzy Hanaud‘a ukazało się zdziwienie.

„Tylko jeden sposób mogę sobie tu wyobrazić” — i spoj­rzał na komisarza i Ricarda, tak, jak gdyby ich pytał o zdanie. „Myślę, że wtedy mogła przylecieć od duchów odpowiedź na piśmie, że poprostu „nie wiedzą”.

„O, nie, panie” — odpowiedziała Helena, z politowaniem dla naiwności Hanaud‘a. „Widzę, że pan rzadko bywa na seansach. Duch nigdy nie przyznałby się, że czegoś nie wie. Natychmiast autorytet jego zmalał by, a z nim autory­tet panny Celji. Lecz z drugiej strony, z powodów niewiado­mych duchy mogą otrzymać zakaz odpowiadania”.

„Rozumiem” powiedział Hanaud, przyjmując ze skrom­nością to sprostowanie — „duchy mogą się wymówić zakazem odpowiedzi, ale nigdy nie przyznają się, że czegoś nie wiedzą”:

„Nie, nigdy” powtórzyła Helena. A więc Hanaud musiał szukać innego wytłumaczenia dla tych słów. „Nie wiem”, na­pisanych na karteczce papieru.

Helena opowiadała dalej, jak trudno było zaskoczyć Celję. Miała przy 9obie szal koronkowy, którym owijała głowę, przy­bierając wygląd, jaki jej był potrzebny. Głos tak zmieniała, że był nie do poznania.

„Ach tak, panna Celja była niezwykle zręczna!”

Wszyscy słuchacze byli głęboko przekopani o prawdzi­wości opowiadania Heleny Vauqurer. Pani Dauvrey stanęła im przed oczyma, jasno, jak za żyda. Te sztuczki Celji były tak żywo opisane, że napcwno nie mogły być zmyślone. W każ­dym razie wyobraźnia tej kobiety, której usta z trudem wy­mawiały obce wyrazy, nie mogła lego wszystkiego stworzyć. Skąd mogłaby też znać te nazwiska?

Nigdy nie potrafiłaby wymyśleć np. takich szczegółów, jak ta namiętna chęć rozmawiania z panią Montespan. Te szczegó­ły były bezsprzecznie prawdziwe.

A Ricardo miał pewność, że są prawdziwe. Przecież on sam widział dziewczynę tę w czarnej aksamitnej sukni, zam­kniętą w alkowie i wizje jakichś sławnych kobiet, ukazujące się w ciemności. Wprawdzie ta uzasadniona zazdrość Heleny |Vauqier zabarwiała nieco całą tę historię, ale dużo w niej było prawdy.

„A teraz możemy już mówić o wczorajszym wieczorze. Więc zeszłego wieczora odbył się seans?”

„Nie, panie”, powiedziała Helena, „wczoraj wieczorem nie było seansu”.

„Lecz pani mówiła” — wtrącił komisarz, ale Hanauo przerwał mu ruchem ręki.

„Daj jej pan dokończyć. Niechże pani dalej mówi.“

„O piątej popołudniu pani Dauvrey i panna Celja przy gotowały się, by opuścić dom. Zwykle wychodziły o tej po rze do kasyna, spędzały tam parę godzin, jadły obiad w re­stauracji i wieczorem znów wracały do kasyna. Tym razem jednak parni Dauvrey powiedziała Helenie, że wrócą wcześnie i że przyprowadzą ze sobą gościa, który bardzo interesuje się seansami spirytystycznymi, lecz odnosi się do nich zupełnie sceptycznie. „Lecz dzisiejszego wieczora przekonamy ją“, po­wiedziały zwracając się pełna otuchy do Celji, gdy wycho­dziły. Tuż przed ósmą Helena zamknęła okiennice na obu piętrach i drzwi? prowadzące do ogrodu i powróciła do kuchni, która mieściła się z tyłu, to jest od strony, wychodzącej na uli­cę. O siódmej spadł desrzcz, który trwał przez całą prawic godzinę. Bezpośrednio po zamknięciu okiennic deszcz znów padał, tym razem silniej. Helena, wiedząc, że pani nie lubiła chłodu, zapaliła ogień w kominku w salonie. Deszcz padał do dziewiątej godziny, potem wypogodziło się.

Było około wpół do dziesiątej, gdy z salonu odezwał się dzwonek. Helena była pewna, że była to właśnie ta godzina, gdyż posługaczka zwróciła jej na to uwagę. „Zastałam w sa­lonie panią Dauvrey, pannę Celję i jeszcze jedną kobietę. Pani otworzyła bramę swoim kluczem i wpuściła je do willi”.

„A tamta kobieta! — zawołał Besnard. — Czy pani ją widziała już kiedyś przedtem ?“

„Nie, nigdy”.                                                      .

„Jak ona wyglądała ?“

„Była blada, z czarnymi włosami i błyszczącemi oczami, wzrostu niskiego, około czterdziestu pięciu lat, choć trudno było jej wiek osądzić. Gdy zdjęła rękawiczki., zauważyłam, że miała ręce niezwykle silne, jak na kobietę”.

„A!“ zawołał Besnard „to jest bardzo ważne”.

„Pani Dauvrey jak zwykle przed seansem była w wielkim podnieceniu. — „Heleno, proszę pomóc pannie Celji się przebrać, a proszę zrobić to szybko” — a potem dodała z jakąś tęsknotą w głosie: „Może tej nocy zobaczymy ją na­reszcie”. „ONA“, to jest parni de Montespan, pan rozumie. Zwra­cając się do gościa, powiedziała: „po dzisiejszym seansie i ty uwierzysz, Adelo”.

„Adela?” powiedział komisarz z bystrą miną — „więc ta obca kobieta nazywała się Adela?”

„Może” — powiedział Manaud oschle.

Helena zastanowiła się.

„Zdaje mi się, że imię jej było Adela” powiedziała już tonem nieco powątpiewającym „brzmiało jak Adela”.

Niepoprawny p. Ricardo czuł się zmuszony zabrać głos.

„Pan Hanaud pewnie ma na myśli”, wytłumaczył z miną człowieka zachwyconego swoją bystrością, „że Adela był to najprawdopodobniej pseudonim tylko”.

Hanaud zwrócił się w jego stronę wściekły.

„To jej z pewnością dopomoże”, zawołał. „Pseudonim! Helena Vauqier może też zrozumieć takie proste i codzienne słowo. Jak sprytny jest nasz p. Ricardo! lego spostrzeżenia są zdumiewające!” I rozłożył ręce w ironicznym zachwycie.

Ricardo zaczerwienił się, lecz nie odpowiedział ani słowa. Bał się, że zostanie wyproszony z pokoju, więc .znosił docinki i dawał się strofować jak chłopak. Na szczęście komisarz od­wrócił od niego uwagę.

„Pseudonim znaczy fałszywe imię” — powiedział do He­leny Vauquier, objaśniając jej słowa Ricarda. Przypuszczam, że imię Adela mogło być zmyślone”.

„Adela zdaje mi się, było imię, które słyszałam” powtó­rzyła Helena pewniejszym głosem, szukając w pamięci.

„Możemy ją nazwać Adelą” powiedział Hanaud, nie tając niecierpliwości. „Cóż za różnica? Proszę, niech pani opowia­da dalej, panno Heleno”.

„Pani ta siedziała wyprostowana i sztywna na krześle, z miną nieufną, tak, jak gdyby z góry była pewną, że nic nie potrafi jej przekonać i śmiała się z niedowierzaniem”.

Wszyscy obecni mogli sobie żywo tę scenę wyobrazić: tę kobietę, zdejmującą rękawiczki z muskularnych rąk, z miną drwiącego niedowiarka, zdenerwowaną panią Dauvrey, prze­jętą swoją misją przekonania jej, i pannę Celję, wybiegającą z pokoju, by włożyć swoją czarną suknię, niewidoczną w pół­mroku.

„Podczas gdy zdejmowałam suknię, panienka”, ciągnęła Helena dalej, „powiedziała: „Gdy zejdę do salonu możesz si} położyć spać, Heleno. Po panią Adelę — tak jest powiedziała: Adela, — przyjedzie automobilem jej przyjaciel. Ja ją wypusz­czę i zamknę za nią drzwi. Więc jak usłyszysz auto, będziesz wiedziała, że to po nią przyjechano”.

„Tak powiedziała?” wtrącił Hanaud prędko.

„Tak, panie”.

Hanaud spojrzał posępnie na Wethermilla. Potem zamienił szybkie spojrzenie z komisarzem i prawie niewidocznie wzru­szył ramionami’. Ricardo zauważył tan ruch i wytłumaczył go na swój sposób, a mianowicie jednym słowem: winna. ”

Helena również ten ruch zauważyła.

„Niech pan nie osądza jej za prędko”, powiedziała, jakby z wyrzutem sumienia. „I nie na podstawie moich słów. Jesz­cze raz powtarzam, nienawidziłam jej!”

Hanaud tylko skinął a ona ciągnęła dalej:

„Byłam zdziwiona i spytałam, jak on da sobie radę bez swojej pomocnicy. Ona się roześmiała i powiedziała, że nie sprawi jej to żadnej trudności. Z tego też powodu przypuszczam, że zeszłej nocy seans się nie odbył. Panie, w głosie jej był jakiś ton tego wieczora, którego wtenczas nie rozumiałam. Panienka potem wykąpała się, podczas, gdy ja przygotowałam jej czarną suknię i pantofelki na miękkich po­deszwach. Teraz powiem dlaczego jeszcze jestem pewna, że seans się nie odbył. Panna Celja nie miała wcale zamiaru, żeby się odbył”.

„Proszę nam to wytłumaczyć” powiedział Hanaud zacie­kawiony.

„Mam tu opis stroju panny Celji, gdy schodziła na dół”.

Helena wzięła arkusz papieru ze stolika stojącego obok niej. „Napisałam to na prośbę pana komisarza”. Podała pa­pier Hanaudowi, który go przejrzał, podczas gdy ona opowia­dała dalej: „Oprócz płaszcza z białych koronek, ubrałam pan­nę Celię właśnie w ten oto sposób na jej wyraźne życzenie. Kazała się ubrać w najnowszą wieczorową suknię z zielonej gazy na jedwabnej podszewce, w której jej było przepięknie. Sukilenka była głęboko dekoltowana, miała długi tren, który szeleścił przy każdym poruszeniu. Zażądała również zielonych pończoch i pantofelków z wielkimi błyszczącymi klamrami i torebki’ z zielonego jedwabiu, przytwierdzonej dwoma błysz­czącymi klamrami do paska. Związałam jej jasne włosy sre­brną wstążką i włożyłam jej na głowę duży zielony kapelusz z piórami strusiemi. Zwróciłam panience uwagę, że w saloniku na kominku palił się ogień i nawet z parawanikiem przed ko­minkiem klamry przy bucikach będą migotały w odbłysku ogniła na podłodze i zdradza ją, nawet gdyby nikt mie dosły­szał szelestu sukni. Odpowiedziała, że w odpowiedniej chwili zrzuci pantofle. Przyznacie panowie, że nie w ten sposób

ubiera się na seans” zawołała kiwając głową — „lecz w ten sposób ubiera się, gdy się oczekuje swego kochanka”.

To powiedzenie zaskoczyło wszystkich. Ricardo oniemiał. Wethermpillowi wyrwał się okrzyk protestu. Komisarz zawo­łał z zachwytem: „To jest pomysł!”. Nawet Hanaud ruszył się na krześle, chociaż wyrazi twarzy jego nie zmienił się i nie spuszczał oczu z Heleny.

„Słuchajcie, panowie”, mówiła dalej — „powiem wam coś więcej: jak zwyczajnie w stołowym pokoju, po drugiej stronie hallu przygotowałam lemoniadę i ciastka. Przypuszczam moż­liwość, że podczas tego, gdy panna Celja się ubierała, pani i ta obca osoba przeszły do stołowego pokoju. Wiem, że panna Celja, gdy tylko była ubrana, zbiegła wprost do salonu. Przy­puśćmy, że panna Celja oczekuje swojego kochanka, z którym chciała uciec. Przebiegła przez salon i otworzywszy szklane drzwi ucieka pozostawiając drzwi otwarte. Złodziej wspólnik Adeli zastaje drzwi otwarte i zamyka się w salonie aż do po­wrotu pani Dauvrey. Widzi pan, to przypuszczenie uniewinnia pannę Celję.

Helena przechyliła się naprzód z rumieńcem na twarzy. Nastąpiło chwilowe milczenie, które przerwał Hanaud.

„Wszystko to bardzo piękne, pani Heleno, lecz to nie tłu­maczy koronkowego płaszcza, w którym dziewczyna odeszła. Musiała przecież powrócić do pokoju, by go wziąć ze sobą, gdy pani już poszła spać”.

Na twarzy Heleny Vauquier ukazało się rozczarowanie.

„To prawda, zapomniałam’ o płaszczu. Nie lubiłam panny Celji, ale w gruncie rzeczy nie jestem złą kobietą”.

„Poza tym lemoniada i ciastka zostały nietknięte w stoło­wym pokoju” przerwał jej komisarz.

I tym razem rozczarowanie brzmiało w słowach Heleny.

„Czy tak?” spytała. „Nie wiem, trzymano mnie tu w uwięzi”.

„Słuchajcie, słuchajcie!” zawołał komisarz ogromnie za­dowolony. „To jest teoria, która wszystko tłumaczy. Trzeba tylko skombinować teorię Heleny z naszą, a zobaczymy, że przypuszczenie Heleny jest aż do pewnego punktu słuszne. Przyjmijmy, panie Hanaud, że dziewczyna ta oczekiwała swe­go kochanka, a kochanek ten był właśnie mordercą. Toby nam wszystko wyjaśniło. Nie ucieka do niego, lecz otwiera mu drzwi i wpuszcza go do domu”.

Hanaud i Ricardo ukradkiem spojrzeli na Wethcrmilla, jakie wrażenie na nim ta teoria zrobi. Wethcrmill stał oparty o ścianę, z twarzą bladą i wykrzywioną cierpieniem. Lecz ja­kaś zaciętość malowała się w jego twarzy. Zaciętość człowieka, który raczej w milczeniu zniesie zniewagę, niż da się prze­konać o podłości kobiety, którą kocha.

„Tego powfledzieć nie mogę. Mówię tylko to, co wiem. Jestem kobietą i trudno byłoby dla młodej dziewczyny, która z utęsknieniem oczekuje swego kochanka, zachować się tak, by druga kobieta tego nic zauważyła. Ta kobieta może być nie­wykształcona i nieinteligentna, a jednak pozna zawsze. Nie trzeba słów by to spostrzedz. Bo niechże panowie tylko zwró­cą uwagę”, ciągnęła dalej z uśmiechem. „Młoda dziewczyna drżąca cała z podniecenia, pragnąca pokazać najpełniej swoją piękność. Wyobraźcie sobie usta wyczekujące pocałunków… Czyż druga kobieta na tern nie poznałaby się? Panna Celja była zaróżowiona, oczy jej błyszczały, nigdy nie wyglądała tak przepięknie, na złotej głowie zielony kapelusz, faktycznie przeszła sama siebie tego wieczora. Potem westchnęła z za­dowolenia, że tak ładnie wgląda, jedną ręką zebrała swój tren, do drugiej wzięła jedwabne rękawiczki i zbiegła ze scho­dów, postukując obcasami, błyszcząc klamrami. Na dole od­wróciła się i jeszcze raz powiedziała: „Pamiętaj, Heleno, mo­żesz się położyć”. I znowu nienawiść Heleny Vauquier wzięła górę:

– Dla niej piękne suknie, przyjemności, szczęście. Dla mnie — dla mnie — nic — mogłam się położyć spać”.

Hanaud znowu spojrzał na opis. który Helena mu podała i przeczytał go dokładnie. Potem postawił pytanie, którego znaczenia Ricardo nie zrozumiał:

„Proszę pani” powiedział, „Gdy dziś rano, przeglądała pani garderobę panny Celji. aby się przekonać, co z jej rzeczy brakuje, bo jak pani twierdziła, dobrze byłoby, gdyby pani dla dokładnego opisu ubrania panny Celji, przekonała się o tym w jej garderobie — czy nie zauważyła pani żadnego braku, prócz płaszcza koronkowego?

„Nie”.

„A gdy panna Celja zeszła na dół…?“

„Zgasiłam światło w jej pokoju v tak, jak powiedziała, poszłam spać. Potem tylko jeszcze pamiętam… ale nie — zbyt mnie to przeraża, gdy myślę o tern”.

„Helena zadrżała; ukryła twarz w rękach, ale Hanaud ła­godnie ujął jej ręce i uspokajał ją, jak mógł „Odwagi, przecież jesteś już teraz bezpieczna, uspokój się, pani. Oparta się w fotelu z oczami zamkniętemi.

„Ach teraz jestem bezpieczna, lecz nigdy nie odważę się zasnąć znowu”. Oczy jej zaszły Izami. „Zbudziłam się z uczu­ciem duszności. Światło paliło się w pokoju. Obca kobieta mu- skularneini rękami trzymała mnie za ramiona, podczas gdy mężczyzna jakiś z czapką nasuniętą głęboko na oczy, z ma­łym czarnym wąsikiem^ przyciskał do moich ust szmatkę, z której jakiś dziwnie obrzydliwy, słodki smak dostawiał silę do moich ust. Nile mogłam krzyczeć; dusiłam się. Kobieta powie­działa mi brutalnie, abym się cicho zachowywała. Nie mogłam jednak, musiałam się wyrywać. Potem z niesłychaną brutal­nością podniosła mnie trochę, a mężczyzna przycisnął mocno tę szmatkę do moich ust. Mężczyzna trzymał mnie mocno wol­ną ręką, a ona zawiązała mi silnie ręce na plecach. Spójrzcie tylko panowie”, tu wyciągnęła swe ręce. Były strasznie opu­chłe. Czerwone pręgi wskazywały, gdzie sznur głęboko wrył silę w ciało. „Potem rzucili mnie znów na łóżko i pierwsze, co sobie przypominam znowu, to był doktor, stojący nade mną i ta oto pielęgniarka, która mnie podtrzymywała”.

Upadła w głąb fotelu wyczerpana i ścierała chusteczką czoło; pot kroplisty spływał jej po twarzy.

„Dziękuję pani”,’— powiedział Hanaud poważnie. „Zmę­czyliśmy panią porządnie, rozumiem to, lecz teraz już to za­kończymy. Prosiłbym, żeby pani jeszcze raz przeczytała ten opis panny Celji. Może się pani jeszcze przekona, czy pani cze­goś nie opuściła” i podał jej papier.

„Chcę go dać do gazet, więc zależy mi na tein, żeby był zupełny. Panno Heleno, proszę zobaczyć, czy pani niczego nie przeoczyła”.

Helena nachyliła się nad karteczką i powiedziała po chwili:

„Nie, nie przypuszczam, żebym cokolwiek zapomniała” i oddała mu karteczkę.

„Pytam się”, tłumaczył się Hanaud, „bo słyszałem, że pan­na Celję zwykle nosiła brylantowe kolczyki, a tutaj nie są one wymienione”.

Helena lekko się zarumieniła:

„To prawda, zapomniałam, czysta prawda”.

„Każdy mógłby zapomnieć o takiej drobnostce” powiedział Hanaud. „Lecz teraz pani sobie przypomni, czy panna Celja nosiła je zeszłego wieczora?” Pełen wyczekiwania przechylił się i czekał na odpowiedź. Wethermill również poruszył się.

Obaj widocznie wielką wagę przykładali do jej słów. Ona pa­trzała na Hanauda przez kilka chwil bez odpowiedzi.

„Nie ja mam dać pani na to odpowiedź11 powiedział spo­kojnie Hanaud.

„Wiem, panie”, powiedziała, rumieniąc się. „Namyślam się tylko.

„Ozy nosiła je, gdy schodziła na dół wczoraj wieczór?“

„Zdaje się, że je nosiła” powiedziała niepewnym głosem Helena. „Tak, teraz sobie przypominam. Pamiętam dobrze, pan­na Celja zdjęła je przed kąpielą. Leżały na toaletce i włożyła je, podczas gdy ją czesałam”.

„A więc dodamy do tego opisu i kolczyki”, powiedział Ha­naud ii wstał z krzesła z karteczką papieru w rękach. „A teraz nie będziemy już pani męczyć więcej panną Celią. Złożył pa­pier, wsunął do swego portfelu. „Niech pani nam jeszcze po­wie kilka słów o pani Dauvrey. Czy miała ona dużo pieniędzy w domu?1

„Nie, panie, bardzo mało, znano ją dobrze w Aix i przyj­mowano jej czeki chętnie. Było przyjemnie służyć u pani; mia­ła tak wielki kredyt”, powiedziała Helena Yauąuier, podnosząc głowę, jak gdyby i na nią padał odblask tego dobrobytu.

„Bezwątpienia”, przyznał Hanaud. „Dużo jest wielkich do­mów, których kredyt jest naciągnięty i nie jest to zbyt przy­jemne dla służby”.

„Tak jest, musi się z tern ukrywać przed służbą sąsiadów. Poza tym”, dodała z grymasem wzgardy, „naciągnięty kredyt bankowy, to tak jak podarta halka pod jedwabną suknią. Ni­gdy czegoś podobnego nie było u pani Dauvrey“.

„Nie potrzebowała więc nigdy nosić przy sobie wielkich sum, rozumiem to“ powlledział Hanaud. „Lecz od czasu do cza­su może wygrywała w kasynie?”.

Helena zaprzeczyła.

Namiętnie lubiła ona kasyno, lecz nigdy nie grała wysokie- mi stawkami, a często w ogóle nie grała. Jeżeli wygrała kilka ludwików, była tak zachwyconą i tak bała się przegrać je zno­wu, jak gdyby suma ta odgrywała u niej jakąś rolę. Najwyżej miała w domu dwadzieścia do trzydziestu ludwików”.

„Więc pani przypuszcza, że dokonano tego morderstwa dla jej sławnej biżuterii?”

„Tak, panie.”

„I gdzież trzymała ona tę biżuterię?”.

„W kasie, w; swoim sypialnym pokoju. Co nocy zdejmowała

całą biżuterię, którą miała na sobie i zamykała ją do kasy. Nawet, gdy była bardzo zmęczoną, tego nigdy nie zaniedby­wała”.

„A cóż robiła z kluczem?”

„Tego nie wiem, pierścienie, naszyjniki i t. d. chowało pod­czas gdy ja ją rozbierałam i kładła klucz na toaletce albo na stoliku. Lecz rano klucz nigdy nie leżał już na tern samem miejscu. Chowała go w tajemnicy przede mną”.

„Przypuszczam, że panna Celja wiedziała, że w kasie jest schowana biżuteria?” zapytał Hanaud.

„O, tak, panie dość często była w pokoju, podczas gdy pani Dauvrey rozbierała się lub ubierała, musiała więc też widzieć, jak pani chowała lub wyjmowała z kasy biżuterię. Lecz i ja to wiedziałam”.

Hanaud uśmiechnął się dó niej uprzejmie.

„Dziękuję pani”, powiedział, „już po torturach. Lecz pan Fleuriót będzie jeszcze panią potrzebował”.

Helena Vauquier spojrzała na niego z przerażeniem

„Leczi w międzyczasie mogę opuścić tę willę” prosiła drżącym głosem.

„Naturalnie. Pani może natychmiast odejść do swoich przyjaciół”.

„Ach, panie, dziękuję” zawołała i straciła ponownie pano­wanie nad sobą. Łzy spływały jej z oczu, ukryła twarz w dłoniach i jęczała.

„To głupio- z mojej strony, lecz cóż mogę począć — prze­rywanym głosiem mówiła pośród szlocham „To wszystko było zbyt straszne”.

„Tak, tak , uspokajał ją Hanaud. „Pielęgniarka złoży po­trzebne pani rzeczy do walizki. Pani oczywiście nie opuść* Aix. Poślę kogoś wiraż z panią do tych przyjaciół”.

Zerwała się przerażona.

„O, tylko nie policjanta. I o by mnie skompromitowało. Proszę bardzo!”

„Nie, będzie to człowiek w zwykłym ubraniu, który bę­dzie uważał, aby panią po drodze nie nagabywali reporterzy”.

Hanaud zwrócił się do drzwi. Na podłodze leżał sznur. Podniósł go i zwrócił się do pielęgniarki.

„Czy tym sznurem ręce Heleny Vauquier były związanie?” „Tak”, odrzekła.

Hanaud podał go komisarzowi.

„Proszę to zatrzymać”.

Był to mocny, cienki sznur, tego samego rodzaju, jaki zna­leziono na szyi pani Dauvrey. Hanaud otworzy! drzwi i zwró­ci! się raz jeszcze do pielęgniarki.

„Poślemy po powóz dla Heleny i pani ją odprowadzi do jej przyjaciół. Potem pani już nie będzie potrzebna. Proszę za­pakować trochę rzeczy i znieść na dół. Helena potraf prze­cież zejść już sama, bez pomocy pani”. I z uprzejmym uśmie­chem opuścił pokój.

Ricardo podczas tego przesłuchania namyślał się, z jakie­go punktu widzenia Hanaud traktował Helenę. Był on współ­czujący, a jednak współczucie to mogło być udane. Pytania je­go nie rzucały żadnego światła na to, z jakiej strony zapatruje się na Helenę. Ale teraz wyjaśniło się wszystko. Pozwalając pielęgniarce oddalić się, dał wszystkim do zrozumienia, że ta nie potrzebuje grać więcej roli dozorcy. Powiedział, że pielęgniarka ma znieść rzeczy, a Helena ma zejść sama. Widocznie w oczach Hanaud potrafiła się całkiem oczyścić z podejrzenia.

W saloniku

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż”

Juliusz Ricardo odsunął firankę i z dreszczem grozy wszedł do salonu. Był to długi pokój, ładnie, a nawet kokie­teryjnie urządzony. Po lewej ręce tuż przy alkowie widniał mały kominek, ze śladami niedawno wypalonego ognia. Za kominkiem długa, pokryta różowym brokatem kanapka stała nieco odsunięta od ściany. Na obu jej końcach leżały zmięte poduszki. Dalej za kanapką były drzwi, prowadzące do hallu. Za niemi pod lustrem, wmurowanym w ścianę stało biureczko Po przeciwnej stronie, po prawej ręce Ricarda były trzy okna. Między dwoma bliższymi był kontakt elektryczny. Z sufitu zwieszał się świecznik. Lampa elektryczna stała na biurku, a kilka elektrycznych świec na kominku. Mahoniowy stolik okrągły stał między oknami, otoczony trzema krzesłami, z któ­rych jedno było wywrócone, drugie stało pod kontaktem elektrycznym, a trzecie naprzeciw tego ostatniego.

Ricardo nie mógł uwierzyć, że tu rozegrała się przed dwunastu godzinami straszna i tajemnicza tragedia. Przez okna boczne widać było niebieskie niebo, kwiaty i drzewa.

Przez otwarte drzwi szklane dochodził z gazonu świegot ptaków i szum drzew, poruszanych letnim wietrzykiem.

Przypatrywał się Hanaud‘owi, który poruszał się szybko z miejsca na miejsce, z nadzwyczajną zwinnością, jak na tak otyłego mężczyznę, mocno zainteresowany, znajdując tu i tam jakiś ciekawy szczegół, zdradzający mu może obyczaje, żyjących tu ludzi.

Ricardo oparł się o ścianę w pozie wyszukanie niedbałej i zauważył głośno:

— Co ten pokój nam powie?

Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Zresztą na pyta­nie to trudno było dać odpowiedź, gdyż pokój naprawdę nie mógł mu dać żadnych informacji. Powiódł okiem po urządze­niu w stylu Ludwika XVI., po białych ścianach, wykładanych drzewem, po błyszczącej podłodze, po różowych firankach. Nawet delikatny plafon na suficie nie uszedł jego uwagi. Nadzwyczajnym było chyba wywrócone krzesło i zmięte podusz­ki na kanapie. Zrobiło mu się dziwnie przykro, tym bardziej, gdyż przypatrywał się węszącej pracy Hanauda Ten ostat­ni w tej chwili był zajęty dokładnym badaniem kanapy i zmię­tych poduszek. Wyjął właśnie swój centymetr i mierzył od­ległość między poduszkami na jednym końcu i poduszką na drugim końcu kanapki. Oglądał stół, mierzył odległość między krzesłami. Przystąpił do kominka i przeszukał popiół. Ale Ri­cardo zauważył dziwną rzecz. Podczas poszukiwań oczy Pa­na ud ciągle wracały do kanapki i zawsze z wyrazem zdziwie­nia, jak gdyby czytał tam coś zupełnie wyraźnego, coś czego jednak nie rozumiał. W końcu wrócił do kanapki, odciągnął ją jeszcze bardziej od ściany i nagle z okrzykiem pochylił się i ukląkł. Gdy wstał trzymał kilka strzępków papieru w ręce. Zbliżył się do biurka i otworzył teczkę. Wewnątrz znalazł kil­ka arkuszy listowego papieru. Jeden z nich był przedarty. Po­równał kawałeczki, które trzymał w ręce z rozdartym arku­szem i zdawało się, że był zadowolony. Z teczki na listy, któ­ra znajdowała się na biurku wziął bilet wizytowy.

— Prędko, postarajcie mi się o gumę lub klej – głos jego brzmiał prawie rozkazująco, nie było w nim już ani cie­nia dawnej uprzejmości.

Przeniósł kartkę i strzępki na okrągły stolik usiadł i z nadzwyczajną cierpliwością skleił kawałeczki na kartce, podobnie jak dzieci sklejają rebusy obrazkowe. Ponad jego ramionami reszta towarzystwa mogła widzieć poszczególne słowa, napisane ołówkiem, a układające się w zdanie na karteczce.

Manaud ruchem gwałtownym zwrócił się w stronę Wethermilla.

— Pan pewnie ma przy sobie list, pisany przez pannę Wethermiil wyjął portfel z kieszeni i wydobył z niego list. Chwilkę namyślał się, przerzucając kartki. Cztery strony były zapisane. Potem złożył go tak, że tylko wewnętrzne kartki były widoczne i podał detektywowi. Hanaud porównał je z pi­smem na karteczce.

– Patrzcie — powiedział i trzej mężczyźni pochylili się nad nim. Na kartce, sklejone kawałeczki ułożyły się w zdanie:

— Je ne sais pas.

— Znaczy to: — Nie wiem — powiedział Ricardo. — O to jest bardzo ważne!

Obok kartki leżał list Celji.

Komisarz policji Besnard zajrzał przez ramię detektywa. — Widzę wielkie podobieństwo — powiedział ostrożnie.

Ricardo wyczekiwał tajemniczych odkryć. To określenie podobieństwa nie wystarczyło mu. Napięcie sytuacji wymagało czegoś konkretniejszego, niż podobieństwa.

— Pismo jest to samo, i tu i tam — powiedział stanowczo. Tylko że w zdaniu pisanym na kartce pismo jest starannie zmienione.

— Tak, tak — zauważył komisarz, faktycznie są wielkie różnice.

Ricardo tryumfował.

— Rzeczywiście są różnice — powiedział Hanaud. — Spójrzcie panowie, jakie długie i drżące są niektóre linie. spójrzcie jak nagle to „s“ się wyrywa, jak gdyby jakieś wzru­szenie wstrząsało ręką. A jednak tutaj — Hanaud uśmiechnął się, pobłażliwie, dotykając listu — tutaj uczucie powinno było raczej wchodzić w grę. Spojrzał na Wethermilla i powiedział spokojnie. — Pan jeszcze nie powiedział swego zdania, a je­dnak pańskie zdanie będzie w tej sprawie najbardziej warto­ściowe. Czy te dwie kartki papieru są napisane tą samą ręką?

— Nie wiem — odpowiedział Wethermiil.

— I ja także! — zawołał Hanaud ze zniecierpliwieniem — Je ne sais pas, nie wiem — to może być jej pismo, podrobione, lub też jej pismo umyślnie zmienione. Może być też, że pisała w pośpiechu w rękawiczkach. .

— Mogło być także pisane dawniej i zatarte — powiedział Ricardo, zachęcony do dalszych uwag swym pierwszym po­wodzeniem.

— To właśnie jest jedyna możliwość, która jest wyklu­czona. Rozejrzyj się pan po pokoju. Czy widział pan kiedy pokój czyściej utrzymany? Proszę znaleźć odrobinkę kurzu w jakimkolwiek kąciku. Czysto jest, ja na talerzu. Co rana, z wyjątkiem dzisiejszego dnia, pokój ten był zamiatany i frote­rowany. Kartka ta została napisana i podarta wczoraj. — Włożył kartkę do koperty i schował do kieszeni. Potem wstał, i zbliżył się do kanapki. Stanął przy niej poważnie zamyślony, Po kilku chwilach milczenia, a denerwującego wyczekiwania dla otaczających, nagle powoli pochylił się i z niezwykłą ostro­żnością wsunął rękę pod poduszkę u głowy kanapy i podniósł ją delikatnie, starając się nie naruszyć wyciśniętych na niej fałdów. Potem zbliżył się do okna, trzymając ją w rękach. Po­duszka by\a kryta jedwabiem. W świetle słonecznym wszy­scy ujrzeli na niej małą brązową plamkę. Hanaud wyjął szkło powiększające z kieszeni i pochylił się nad poduszką. Lecz w tej chwili mimo ostrożności, ruszył poduszką, tak, że powierzchnia jedwabiu wygładziła się i fałdy znikły.

— O! — zawołał przerażony komisarz — cóż pan uczynił?

Hanaud zarumienił się. On, nawet on — zrobił coś nie­zgrabnego.

Pan Ricardo ii tu się wmieszał.

— Rzeczywiście! Cóżeś pan uczynił? — Hanaud ze zdzi­wieniem spojrzał na niego.

— Więc cóż takiego uczyniłem? — zapytał spokojnie. — Proszę mi powiedzieć.

— Zatarł pan ważne ślady — odpowiedział Ricardo do­bitnie.

Na twarzy Hanaud‘a widać było przygnębienie.

— Ach cofnij to pan, panie Ricardo, błagam pana — pro­sił. Ja miałbym zniszczyć ważne ślady? Jakie to ślady? i cóż zniszczyłem? I jakie tajemnice zostałyby wyjaśnione, gdybym ich nie był zniszczył?

— Tym razem Ricardo zaczerwienił się po uszy.

Hanaud zwrócił się z uśmiechem do Besnarda.

— Widzieliśmy przecież już wszyscy wgłębienie w tej po­duszce, cóż za znaczenie może ono mieć też teraz dla nas?

Włożył lupę do kieszeni, zaniósł poduszkę z powrotni na kanapkę i wziął drugą, która leżała u nóg i znów oglądał ją dokładnie przy oknie. Ta także była zmięta, miejscami jedwab był wytarty, a nawet przedziurawiony.

Zdziwienie na twarzy Hanaud‘a wzrastało. Stał z podusz­ką w rękach, lecz nie patrzył na nią. Patrzył przez drzwi otwarte na widniejące wyraźnie ślady nóg kobiety, która bie­gnąc opuściła ten pokój i wskoczyła do auta. Pokręcił głową i odniósł poduszkę na miejsce. Teraz stal wyprostowany, spo­glądając po pokoju, jak gdyby chciał wydrzeć tajemnicę z jego murów i nagle zawołał ze wzburzeniem:

— Jest coś w tej sprawie, czego nie mogę pojąć.

Ktoś westchnął tuż za Ricardem. Obrócił się, ii ujrzał Wethermilla. Stał z oczami wlepionymi w Hanaud‘a z gorączko­wymi wypiekami, które ukazały się na jego trupio bladej twarzy.

— Cóż pan ma na myśli? — spytał.

Lecz Hanaud odpowiedział szorstko.

— Nie leży w moim zawodzie, wygłaszać przypuszczenia. Wolno mii tylko stwierdzić niezbicie fakty.

Jedno tylko wszyscy zrozumieli: rozpoczął śledztwo pe­wny, że ma do czynienia ze zwykłem morderstwem, łatwym do wyjaśnienia, lecz w tym pokoju wyczytał coś, co go zmie­szało, co podniosło ciemną tę zbrodnię na wyższy poziom, nie zwykły nawet dla Hanaud‘a.

I cóż to mogło być? pytał się Ricardo sam siebie. Raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. Nie znalazł odpowiedzi, lecz uwaga jego została przykuta pewną ozdobą na ścianie. Ozdobą tą—o ile rzecz ta zasługiwała na tę nazwę—był mały bębenek z pękiem kolorowych wstążek, zawieszony na ścianie między kanapą i kominkiem, na wysokości człowieka. Oczywiście mo­gła to być tylko wpadająca w oko trywialna dekoracja, która by odpowiadała mało wybrednemu gustowi pani Dauvrey. Lecz panu Ricardo nasunęło się znowu wspomnienie sali w Leamington i przypomniał sobie akcesoria owego spirytystycznego seansu. Więc Hanaud przecież nie zauważył wszystkiego.

— Widzieliśmy już wszystko tutaj — powiedział dete­ktyw — obejrzymy pokój p. Celji, potem przesłuchamy słu­żącą.

Czwórka, eskortowana przez Perrichefa przeszła przez hall weszła na schody. Pokój Celji był na południowo – wscho­dnim rogu wilk. Był to wielki, jasny pokój, którego jedno oko wychodziło na ulicę, a dwa inne, pomiędzy którymi stała toa­letka, na ogród. Wewnętrzne drzwi prowadziły do łazienki, koło wanny leżały na ziemi porozrzucane ręczniki. W pokoju sypial­nym ciemna jedwabna suknia i halka leżały na łóżku, .niedbale rzucone. Duży filcowy, popielaty kapelusz leżał na komodzie, stojącej we framudze okna. Na krześle stos wytwornej bielizny i para jedwabnych popielatych pończoch.

Wszystko nosiło cechę pośpiechu i płynącego stąd nieładu.

— Gzy w tym pokoju widział pan światło o wpół do dzie­siątej? — spytał Hanaud Perricheta.

— Tak jest — odpowiedział Perrichet.

— Możemy zatem przypuszczać, że panna Celja prze­bierała się wtedy.

— Besnard rozglądał się, otwierając tu szufladę, tam szafę.

— Panna Celja—powiedział z uśmiechem—lubiła widocz­nie swoją wykwintną garderobę, sądząc z porządku w jej sza­fach. Ten nieład w pokoju wskazywałby, że Celja musiała się wczoraj wieczorem w wielkim pośpiechu przebierać ,

Cały ten pokój mówił o wdzięku i zmyśle estetycznym je­go mieszkanki. Wethermill stał na progu i z cierpieniem, wyrytym na twarzy, przypatrywał się, jak policja gospodarowała w tern sanktuarium.

Tego rodzaju uczucia nie odwracały uwagi Hanaud‘a. Prze szedł do gotowalni i otworzył kilka skórzanych pudełek, które zawierały biżuterię Celji. Niektóre z nich były puste. Jedno z pustych pudełek Hanaud tak długo trzymał w ręku, że aż Besnard ze zniecierpliwieniem powiedział:

— Widzisz pan przecież, że jest puste.

Wethertrtil! nagle zrobił parę kroków w głąb pokoju.

— Tak, widzę — odpowiedział oschle Hanaud.

Był to futerał na kolczyki, które Ricardo widział pjierwsze- go wieczora w uszach Celji.

— Czy pan pozwoli? — spytał Wetheririill i wziął pude­łeczko do ręki.—Tak—powiedział—kolczyki panny Celji. Na­stępnie zwrócił pudełko Hanaudowi.

Po raz pierwszy wmieszał się do śledztwa. Ricardo zro­zumiał natychmiast związek. Kolczyki te pewnie były podarun­kiem! Wethermilla.

Hanaud odniósł pudełko na miejsce.

— Nic mamy tu już więcej nic do roboty — powiedział — Spodziewam się, że nikt nie wchodził do tego pokoju — i zwró­cił się do wyjścia, otwierając drzwi

— Nikt, oprócz Heleny Vauquier — odpowiedział komisarz.

Ricardo był oburzony tą — tak widoczną — niedbałością. Nawet Wethermill się zdziwił. Hanaud jedynie zam­knął drzwi i wrócił do pokoju.

„O — służąca” — powiedział — „więc przyszła już do siebie?”

„Czuje się jeszcze bardzo osłabioną” — odpowiedział komi­sarz — lecz wydawało mi się ważne, dowiedzieć się na­tychmiast, co Celja Harland nosiła, opuszczając dom. Roz­trząsałem sprawę z panem Fleuriot i ten pozwolił mi wprowadzić tu Helenę Vaupuier, która w ten sposób mogła nas o tein poinformować. Wprowadziłem ją sam, chwilę przed waszym nadejściem, by przejrzała garderobę dziewczyny i powiedziała czego brak.”

„Czy została sama w pokoju?“

„Ani chwili11 — odpowiedział Besnard obrażony. „Rzeczy­wiście panie, mamy dość doświadczenia aby wiedzieć, jak sprawy tego rodzaju należy prowadzić. Byłem sam z nią przez cały czas w pokoju, nie spuszczając z niej oka.“

„Było to właśnie zanim przyszedłem?” zapytał Hanaud.

Powoli przeszedł do okna, wychodzącego na ulicę i wychylił się przez nie, patrząc na drogę, którą przyszli, całkiem tak, jak komisarz na ich powitanie. Potem zwrócił się znowu do pokoju.

— Którą szufladę lub szafę Helena Vauquier oglądała ostatnio?”

„Tę oto” — Besnard nachylił się i otworzył dolną szufladę komody, która stała we framudze okna. Jakaś jasna sukienka leżała na wierzchu.

„Kazałem jej się spieszyć, skoro zobaczyłem, panów, pod­niosła sukienkę i powiedziała, że tu niczego nie brakuje. Od­prowadziłem więc ją z powrotem do jej pokoju i oddałem pie­lęgniarce.

Hanaud wyjął tę sukienkę z szuflady, oglądnął ją do­kładnie przy oknie, obracając na wszystkie strony, a brzegowi przypatrywał się z uwagą, zbliżywszy blisko do oczu. Potem pośpiesznie włożył ją na powrót do szuflady,

— A teraz proszę mi pokazać szufladę, od której zaczęła j Helena Vauquier swoje przeszukiwani o.

Tym razem wyjął halkę i także z wielką uwagą przyglądał się jej przy oknie. Gdy skończył podał ją Ricandowi, by ją odłożył. Przez chwilę stał zajęty swymi myślami. Ricardo także obejrzał halkę, lecz nie zauważył nic niezwykłego. Była to ładna halka, ubrana koronkami i falbankami, lecz nie było powodu zastanawiać się nad nią. Podniósł oczy w zdziwieniu i zauważył, że Hanaud obserwuje go z rozbawionym uśmiechem.

— Ody pan Ricardo skończy swoje oględziny — powie- | dział — zobaczymy, co Helena Vauquier ma nam do powie­dzenia..

Wyszedł ostatni, drzwi zamknął na klucz i schował klucze do kieszeni.

— Pokój Heleny Vauquier jest zdaje się o piętro wy­żej?” zauważył * zwrócił się ku schodom.

W tej chwili jakiś człowiek który widocznie czekał na ich wyjście, zbliżył się, trzymając w ręku kawałek ciemnego mocnego sznura.

— Ah! Duretite, — zawołał Besnard, — panie Hanaud, po­słałem dziś rano Durette‘a po sklepach w Aix ze sznurem1, który znaleziono na szyi pani Dauvrey.

— No i cóż? — zapytał’ Hanaud szybko — dowiedział się pan czegoś?

— Tak panie — odpowiedział Durette — w składzie p. Corval, młoda osoba w ciemno popielatej sukni i filcowym kapeluszu, kupowała sznur tego rodzaju wczoraj wieczór po dziewiątej, właśnie gdy zamykano sklep. Pokazałem p. Coryal fotografię Celji Harland, którą p. komisarz mi dał, ku­piec poznał w niej osobę, która ten sznur kupowała.

Cisza zaległa po słowach Durett‘a. Całe towarzystwo było zaskoczone tą wiadomością. Nikt nie spojrzał w kie­runku Wethermilla, nawet Hanaud odwróć! oczy.

— Tak, to jest bardzo ważne — powiedział zmienionym głosem, odwrócił się i razem z innymi wszedł na schody, pro­wadzące do pokoju Heleny VauQuier.