III. Do walki z naszym największym wrogiem!

Pewien wędrowiec, tak opowiada baj­ka wschodnia, szedł sobie drogę, zdążając do swego miasta rodzinnego. Rozmaicie mu się wiodło. Raz szedł wygodnie, i słońce i przyroda cała doń się uśmiechała, to znowu natrafiał na przeszkody, góry, rze­ki, gąszcz, strome i wąskie drogi bieg mu hamowały, a kamienie ostre i ciernie go raniły. Nieraz drapieżnym zwierzętom opędzać się musiał. Ale nie zrażał się niczym, tylko, pełen otuchy, podążał dalej. I oto, gdy już prawie do ukochanego swego domu rodzinnego docierał, spostrzegł ku wielkiemu swojemu przerażeniu, że stoi nad okropną, przepaścią, która na jego życie czycha. Przestraszony pośliznął się i wtoczył w straszną, bezdenną otchłań! Już mu się zdawało, że po nim, ale na szczęście zdołał uchwycić się krzaku, nad krawędzią przepaści rosnącego. Ucieszony tym niespodziewanym ratunkiem, wszystkie siły wytęża, by się na ziemię wydostać, a tu spostrzega, że za każdym porusze­niem korzenie krzaku się obruszają, coraz bardziej, niezdolne już dłużej ciężaru jego utrzymać.

Nadto ze szczelin skalnych dwie my­szki nadbiegły: jedna biała, druga czarna, które resztki korzeni podgryzać poczęły. Strach nieopisany go opanował. Znikąd ratunku! Spojrzał więc w głąb przepaści, sądząc, że bezpiecznie w nią się będzie mógł spuścić. A tam smoka strasznego spostrzegł: ogień buchał mu z pyska, pa­zury swe do biednego wędrowca wyciągał. Cóż się z wędrowcem stanie? Bajarz tak objaśnia to swoje opowiadanie. Wędro­wiec — to każdy człowiek; wędrówka—to życie nasze, które raz płynie swobodnie wśród szczęścia i powodzenia, to znowu przeplecione jest nieszczęściem, kłopotami i łzami; przepaścią zaś—to nałóg grzeszny, w który ludzie popadają, a z którego rzadko kiedy się wydostają. Pasmo dni jego podgryzają kłopoty i zgryzoty, a w końcu nieszczęsny grzesznik wpada za karę w paszczękę strasznego smoka!…

Nie wiadomo, o jakim nałogu bajka wschodnia mówi. My w każdym razie bajkę tę do jednego nałogu całego pra­wie społeczeństwa naszego zastosować mo­żemy—do nałogu pijaństwa. Bo czyż lu­dzie, rodziny, narody, oddane temu stra­sznemu nałogowi, nie wiszę, jakby nad przepaścią? Czyż pijaństwo nie gryzie i nie niszczy całego ich szczęścia rodzinnego, spokoju wewnętrznego, poważania, majątku i zdrowia? Czyż i na nich nie czy cha otchłań i smok straszny? Zgrozą przej­muje każdego ten niedający się zaprzeczyć pewnik, że miliony ludzi dobrowolnie zu­pełnie rzuca się w przepaść nieszczęść upodlenia, a co najgorsza, że raz szałem takim porwanych nikt w zapędzie ich za­trzymać nie może!…

Straszne jest spustoszenie, jakie wul­kany całym okolicom wyrządzają. Lawa, masa gorąca i brudna, szerokim korytem się rozlewa, wszystko, co w biegu swym napotka, zalewa, gryzie i niszczy. Kamienie, żużle, popiół, wyrzucone z wnętrz­ności ziemi, przestrach szerzą i śmierć. Okolice żyzne i bujne zamieniają się w pust­kowie, groźniejsze i smutniejsze, aniżeli pogorzelisko. Aleć ta klęska niczym prawie nie jest wobec klęski, jaką napoje, —pijań­stwo ludzkości zadaje. Tam niszczeją tylko miejsca pod samą górą, ogień i nieszczęście ziejącą, tu padają ofiarą tysiące, nie u nas <4 tylko, nie w Europie samej, ale po całej kuli ziemskiej. Tam ludzie przed lawą uciekają, tu jakby obłęd jaki ich opanował, sami lecą w potok złego, pozwalają się f żreć, niszczyć, pozwalają upadać majątkowi, szczęściu domowemu, upadać na­rodom całym.

Przypatrzmy się choć tylko w ogól­nych zarysach temu światu naszemu roz­hukanemu, rozpitemu. Wszystko prawie pije, pije się wszędzie, przy każdej moż­liwej i niemożliwej sposobności, w każdej stosownej, czy niestosownej porze. Piją tacy, którzy na to mają, piją i tacy, któ­rym nieraz na kęs chleba nie starczy, piją zdrowi, chorzy napojami także nie gardzą. Pije się w szczęściu, nieszczęściu, kło­potach, powodzeniach, wśród pracy i odpo­czynku. Piją przy chrzcinach, pogrzebach, weselach i kupnie. Piją dzieci, które le­dwie przeżegnać się umieją, piją starzy, nad grobem stojący. Jednym słowem, pije prawie świat cały!…

— Dotąd łamali sobie ludzie mądrzy i dbali o zdrowie i szczęście ludzkości głowę nad wynalezieniem środka, który by leczył wszystkie choroby, wszystkie bóle uśmierzał. Poszukiwania ich były daremne. Ale za to nasi pijacy cudowniejszy jesz­cze środek wynaleźli, bo, według ich zda­nia,—nie tylko skuteczny na choroby wszy­stkie, ale i na wszelkie kłopoty i fra­sunki—a nim jest wódka, pijaństwo.

Ot, proszę was, mili czytelnicy, czego też ta wódka nie ma dokazać! Jeżeli kto zdrów jest, pije wódkę na wzmocnienie, by nie zachorował, — chory zaś pije ją, by do zdrowia wrócił. Jeżeli komu zimno, pije „jednego“ na rozgrzewkę, a latem znowu, gdy pot z czoła się leje, pije się znowu na ochłodzenie. Cudownego tego środka używają, ludzie przed pracą, by się do niej zachęcić, a po pracy, zmęczeni, nim nie gardzą, by się wzmocnić, chyba do snu…. Spotkało kogo jakie szczęście, za­raz kieliszek krąży, a ten sam kieliszek, z tym samym płynem idzie z rąk do rąk w smutku i strapieniu. Dziecku daje się pić, by się wzmocniło, młodzieniec, męż­czyzna także pije na wzmocnienie, a star­ca chroni picie od śmierci. I wszystkie te cuda sprawia jeden i ten sam napój.

I jakże się tu oprzeć boleści, która na widok takiego nierozsądku, także bezecnego uświęcenia brudnego nałogu serce każde uczciwe przeniknąć musi?

Wlewają ludzie w siebie rozmaite trun­ki i na próżno, nieraz człowiek do głowy zachodzi, skąd ludzie na takie dzikie po­mysły wpaść mogli, o jakich zaraz wspo­mnimy. Używają ludzie nie tylko piwa, wina, wódki, araku, rumu i innych pa­lących trunków, ale piją nawet eter czyli krople, płyn ostry, gryzący, którego zwy­kle do czyszczenia rzeczy się używa, piją i naftę do palenia!.. To inż chyba z obłę­dem graniczy, a zarazem najwymowniej – szem jest świadectwem, jak daleko zwie­rzęca, a nawet gorsza od niej, żądza picia posunąć się może.

W tern miejscu pomówmy głównie o uży­waniu wódki i jej zgubnych skutkach, choć uwagi nasze w równej mierze do wszystkich innych napojów stosować się będą. I zapytajmy, czy rzeczywiście tak zgubny wpływ wódki, że ją naszym naj­większym wrogiem nazwać można? Prze­konamy się o tym, gdy się bliżej całemu szeregowi nieszczęść przyjrzymy, które wódka i pijaństwo sprowadzają. Tym­czasem posłuchajmy słów pewnego świa­tłego męża.

„Mamy, pisze on, wroga, a wroga tak zaciętego, że wszelkimi środkami nas prze­śladuje i uciska, niezliczone szkody nam już wyrządził, i jeśli nie rychło się opatrzym, w ostatni nas przyprawić gotów upadek. Wróg ten odziera nas z ma­jątku, z rąk zamożnych wydziera dzie­dzictwo, po ojcach wzięte i łasi się na wdowi grosz biednego wyrobnika, krwawą zdobyty pracą. I mało mu tej nędzy i ubó­stwa; nieprzyjaciel ten uderza na nasze zdrowie i życie; wielu pozbawił zdrowia, innych do przedwczesnego wtrącił grobu. Wróg ten usiłuje nas pozbawić honoru, poczciwego imienia, dobrej sławy u łudzi i .świata. I żeby dopełnić miary złości i nienawiści swojej, wdziera się w domy i rodziny, by podkopać ciche i skromne szczęście domowego pożycia i braterskiej przyjaźni, potargać uświęcone węzły zgo­dy i miłości. I mniejsza o to, gdyby wy­rządzał te doczesne tylko szkody; ale co przechodzi wszelką już miarę, to to, że, doprowadziwszy nas do ostatniej nędzy w tym życiu, usiłuje nas i w przyszłym popchnąć w otchłań nędzy i bez miary i końca, bo w otchłań wiecznego potę­pienia. Tym wrogiem nieubłaganym — to gorzałka, to ten nieszczęśliwy nałóg pi­jaństwa.”

A zatem do broni, do walki, kto żyje, przeciw temu największemu naszemu wro­gowi! Do walki, do której wiele dopoma­gają „kuratoryję trzeźwości”, byle zgnieść pijaństwo!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

II. Przeklęta karczma

Na niewielkiej ziemi, w powiecie ostrzeszowskim, leży niebrzydka wioska, ale nosząca wcale niepiękne miano, bo się Chlewem nazywa. Niedaleko za oną wsią Chlewem, tuż przy drodze jest spora ka­łuża, niby sadzawka z cuchnącą, brzydką wodą. Woda ta, choćby lato było naj­gorętsze, i susza największa, nigdy nie wysycha, a w zimie nigdy nie pokrywa się lodem, lecz zawsze, w każdej porze roku, widnieje jej czarna, przerażająca głębia. Starzy ludzie opowiadają o tej strasznej sadzawce następującą legendę: Przed wielu, bardzo wielu laty, bo na­wet najstarsi ludzie we wsi nie pamiętają, tylko słyszeli od swych ojców, tak samo jak my dziś’ od nich słyszymy, stała na końcu Chlewa, właśnie w tern samem miej­scu, gdzie dziś jest sadzawka cuchnącej wody, okazała karczma. Karczmarz miał się dobrze, zbierał talary, złotówki i grosze, bo Chlewianie chętnie przebywali w karczmie, tracąc grosz ciężko zapra­cowany, a co gorsza dobre imię i cnotę.

Było to w ostatni wtorek zapustny: karczma jaśniała z daleka trzema jaskrawo oświetlonymi oknami, z daleka już słychać było wesołą muzykę, śpiewy i tupanie tań­czących. Na wielkim kominie paliły się ogromne karpy sosnowe, obrzucając krwa­wym blaskiem zebraną drużynę. Ogromna izba natłoczona była ludźmi; za szyn- kwasem stał karczmarz z zaczerwienionymi oczyma od kurzu i bezsenności, bo goście a już trzeci dzień hulali, począwszy od za­pustnej niedzieli. Pod oknami, przy dłu­gim stole, siedzieli starsi gospodarze, trą­cając się często gęsto szklanicami, przy­tupując i pośpiewując ochrypłym głosem, to znowu na całe gardło rozprawiając, kłócąc się i godząc z kolei. Tuż przy kominie siedziały stare kumoszki, oneż równie trącały się kieliszkami, obmawiając na wyścigi tańczące dziewczęta i całą pa­rafię. W środku izby tańczyła młodzież skocznego wiwata, kręcąc się, szturchając i pokrzykując. Skrzypek i duda grali za­wzięcie, dobywając sil wszystkich, bo raz po raz niejeden z parobków stawał przed nimi ze swoją tancerką, zanucił piosnkę, rzucił pieniądz do miseczki i puszczał się w nowo zagrany taniec.

Wrzawa i krzyki wzmagały się z każdą chwilą, gdyż co chwila wychylano nowe szklanki, w głowach coraz większy szum, w sercach coraz raźniejsza ochota; każdy chce mówić, a pragnie, żeby go wszyscy słyszeli, nikt zaś nie chce słuchać, usiłując swoim głosem zapanować nad głosami dru­gich. Nie zważano też wiele na mały stolik, umieszczony w kącie karczmy, na którym stała kopcąca się łojówka. Dwóch cudzo­ziemców siedziało przy stole, nikt ich tu nie znał, a z daleka musieli pochodzić, bo źle mówili po polsku, spencerów zaś i ka­mizelki, w jakie oni są ubrani, nikt nie widział w okolicy Chlewa, ani samego Ostrzeszowa nawet.

Cudzoziemcy nie piją, nie śpiewają, nie gwarzą, tylko grają w kości z gospoda­rzami, już kilku ograli do ostatniego grosza. Każdy z tych nieszczęśliwych pije teraz na zabój, aby zapomnieć o dotkliwej stracie, ale, że pieniędzy już przy sobie, a podobno i w domu nie maję, bo ten i ów przegrał jeszcze to prosiaka, to źrebca lub cielę, więc uczynny karczmarz po­dwójną kredką zapisuje wychylone kie­liszki i szklanki.

Na końcu długiego stołu, blisko sto­lika cudzoziemców, siedział sobie śred­nich lat chłopek i ciekawie przypatrywał się grze w kości. Gdy znowu jeden z ogra­nych powstał od stołu, cudzoziemiec za­wołał na przypatrującego się chłopca:

— No, Marcinie! Godzinę już przy­glądacie się grze naszej, pójdźcie teraz i pokażcie, czy grać potraficie.

— O rety! wielka mi sztuka! A toć to dzieciak poradzi!

— Wy się wszelako boicie, choć wam się zdaje, że to tak łatwo! — zaśmiał się drugi w kusej kamizeli.

— Toby też było, żebym się miał bać takiej lada jakiej gry! Zaraz wam pokaże, czym taki płochliwy — zawołał urażony Marcin, rzucił talara na stół, siadł przy cudzoziemcach i grać zaczął…

Kilka razy posłużyło mu szczęście, wy­grał kilkanaście talarów, więc pomyślał sobie: „Warto próbować dalej, mam w kie­szeni sporo grosza, bom dziś właśnie woły sprzedał, ładnie by było, gdybym tak dru­gie tyle dograł.” Grał więc dalej z wiel­kim zapałem, raz przegrywał to znowu się odgrywał, aż po pewnym czasie szczęście go snąć opuściło zupełnie, bo przegrywał bez ustanku i niebawem poczuł, że kieszeń ma pustą.. Porwał go gniew i żal nie­zmierny, teraz dopiero poznał, jak nie­* bacznie i lekkomyślnie postąpił, pieniądze przeznaczone były na ciężki przednówek i opłacenie podatków, cóż teraz będzie?!— Tam do kata!—krzyknął,—a to ze mnie dopiero osioł długouchy, żeby się tak dać oskubać! Przegrałem wszystko, co do grosza!

— Co to szkodzi? Możecie się jeszcze odegrać, — rzekł z uśmiechem złośliwym cudzoziemiec. — Szczęście jak poszło, tak wróci. Spróbujcie jeszcze choć raz, ryzykujcie jedną, stawkę.

— Ale ba! Cóż stawię, kiedym wszystkie pieniądze przegrał?

— Widziałem u was ładnego kasztanka, grajmy o niego!

Marcin zawahał się chwilę, lecz nagle chwycił kostki, rzucił i wygrał.

— No widzicie, że szczęście wróciło,— ozwał się jeden z cudzoziemców.

— Prawie żałuję, żem was do ponow­nej gry zachęcał, gotowiście mnie teraz ograć do szczętu.

Marcin uśmiechnął się radośnie, grał z wielką uwagą i wygrywał ciągle. Cudzoziemcy jakoś dziwnie spojrzeli po sobie i pytali, czy mu nie dość już tej gry, lecz Marcin, śmiejąc się zawołał:

— O nie! moi kochani! Jakiem wszy­stko przegrał, tak odegrać muszę,—i wziął znowu kostki do ręki.

Wtem dał się słyszeć głos dzwonka, który brzmiał, dźwięczał i z każdą chwilą dzwonił wyraźniej, głośniej. Marcin za­trzymał podniesioną rękę i rzekł:

— To bodaj czy nie ksiądz z Panem Jezusem idzie… Snąć we wsi ktoś’ niebez­piecznie zachorował.

— A co nam do tego!—krzyknął dru­gi z graczy niecierpliwie. — Grajcie, kie­dy macie grać, bo szkoda czasu i szczę­ścia, gdy się gra przerwie, szczęście czę­sto precz idzie.

Marcin zdawał się nie rozumieć, co do niego mówiono, tylko pilnie nadsłuchiwał. Tymczasem dzwonek brzmiał już bardzo blisko, głośno: wszyscy go w karczmie usłyszeli, na~chwilę ucichła muzyka, wstrzy­mali-się tanecznicy, zamilkli rozprawiający, lecz nagle drugi z cudzoziemców uderzył pięścią w stół i wrzasnął z gniewem:

— A cóż to za głupi naród? I czegóż tak słuchacie? Nie znacie dzwonka, nie sły­szeliście jeszcze dzwonienia? Dalej, Mar­cinie, póki szczęście przy was!

— Dalej skrzypki grajcie, a raźnie, a skocznie!—wykrzyknął jeden parobczak.

— Ten tam kusy ma słuszność! Dzwonki znamy, a przecież my nie baby, żeby w za­pusty pacierze szeptać!

Powstał śmiech i hałas, muzyka za­grała na nowo, wrzawa wzrosła nie do opisania, lecz nikt się nie ruszył, aby od­dać cześć i pokłon Panu Bogu, w Najświętszym. Sakramencie utajonemu. Tylko Marcin rzucił kostki i szybko wypadł przed karczmę, mimo, że słyszał za sobą szyderczy śmiech pijanej zgrai i głos cudzoziemca, który wołał ze złością:

— Widzieliście?! A to głupiec nad głup­cami! W takiej szczęśliwej chwili grę po­rzucać, no! Ja nie wstałbym od stolika, choćby się karczma zapadła, gdyby mi tak szczęście służyło!

Wrzeszczano tam jeszcze coś za Mar­cinem, ale on już nic nie słyszał, bo ka­płan był tuż około karczmy, dzwonek dźwięczał uroczyście, a tak przejmująco, jakby smutnie, żałośnie; Marcin upadł na kolana przy drodze i z wielką czcią, a po­korą oddał pokłon Panu Jezusowi. Ka­płan przeżegnał pobożnego kmiotka, lecz smutnie spojrzał na karczmę,—słyszał mu­zykę, krzyki, śpiewy i śmiechy, więc bo­leść ścisnęła serce kapłana, że z tych ludzi, w karczmie zgromadzonych, jeden tylko porzucił zabawę, aby uczcić swo­jego Stwórcę i Pana.

Ksiądz się oddalił, głos dzwonka cichł coraz bardziej, aż ustał zupełnie i głę­boka cisza zapanowała wokoło. Wtedy dopiero powstał Marcin klęczący i spoj­rzał zdziwiony na karczmę, lecz jej nie ujrzał przed sobą! Przetarł oczy raz i drugi, patrzał i oglądał się wokoło, ale karczmy nie ma, tylko na miejscu, gdzie stała…. dół czarnej, cuchnącej wody!…

Groza i strach przejęły Marcina, po­znał, że Bóg w strasznym gniewie, stra­szną zesłał na bezbożników karę, pogrą­żając ich w okropnej, czarnej otchłani, wraz z karczmą, w której grzeszyli. Ale po chwili przerażenia, gorąca wdzięczność ku Bogu zalała serce poczciwego chłopka, padł więc po raz drugi na kolana, i jął głośno wielbić, i wysławiać miłosierdzie Boże, jakiego doznał nad sobą. O prze­klęta karczmo!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

I. Jak wygląda pijak

— Widzisz tego człowieka? Patrz, oto sobą nie włada, nogi mu mdleją, głowa opada na piersi, gorączka go pali,… niema przytomności, bełkocze niezrozumiałe wy­razy, na nikogo nie zważa, nikogo nie zna, rzuca się, gniewa, gotów największą popełnić zbrodnię!… Co za straszna cho­roba! Czemuż wypuszczają go na wolność w tym stanie? Może wpaść w wodę, w przepaść,—może zmarznąć, albo się ska­leczyć…

— Ale patrz, oto się chwieje, zatacza i jak bryła na ziemię pada; uderzył gło­wą o kamień, krew go oblała, tarza się w błocie, jak nierozumne zwierzę i tam nawet zasypia!.. I spałby nawet długo dosyć, ale przychodzą Stróże porządku, ła­dują go na wózek i uwożą do tajnego schronienia, aby dłużej ludzi nie gorszył. Cóż to za stan okropny! Któż mu zadał tak straszliwą i jadowitą truciznę? Szynkarz, aby od niego zyskać kilka groszy!

Nie długo on pewnie żyć będzie, zo­stawi w domu niedostatek, pole niezaorane, rzemiosło zaniedbane, żonę i dzieci bez chleba, w nędzy i rozpaczy, a sam skończy w najokropniejszym stanie!..

Na próżno błaga żona, żeby się opa­miętał, uwagę mu zwraca na zbawienie duszy, na dzieci drobne, z głodu umie­rające; wszystko na próżno!..—Na chwilę ocknie się w nim sumienie, żal ściśnie jego serce, ale na to ma lekarstwo: zalewa, jak mówi, tego robaka dalej…

Już słyszę, skończył gdzieś marnie – pod płotem… bez księdza, bez Sakra­mentów św., bez pociech religijnych! Bie­dna jego dusza na wieki!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900