Wołanie o pomoc

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część II

W poniedziałek wieczór Ricardo widział Celię i Wether­milla razem. We wtorek spotkał Wethermilla w salach gry i zamienił z nim parę słów.

Wethermill nie grał tej nocy i około 10-tej godziny razem opuścili kasyno.

— W jakim kierunku pan idziesz? — spytał Wethermilla.

— W górę, do hotelu Majestic.

— Idziemy więc razem, bo i ja tam mieszkam.

Obaj weszli w stromą ulicę. Ricardo ginął z ciekawości i pragnął zadać kilka pytań, odnoszących się do znajomej Wethermiitlla z poprzedniego wieczoru, lecz dyskrecja nie pozwa­lała mu na to. Rozmawiali kilka sekund w hallu hotelowym o obojętnych rzeczach i rozstali się. Ricardo nie spodziewał się nawet, że nazajutrz rano wśród tragicznych okoliczności dowie się czegoś więcej o Celi. Kończył się właśnie ubierać, gdy Wethermill wpadł do jego ubieralni. Ricardo był obu­rzony, zapomniał nawet o swej ciekawości. Tego rodzaju wtargnięcie było niesłychaną obrazą jego regularnego trybu życia. Jego ranna toaleta była pewnego rodzaju misterium. Przerywać ją było niemal świętokradztwem. Gdzie był jego lokaj, gdzie był ten przeklęty Karol, który powinien pilnować wejścia w tym czasie, jak strażnik kaplicy.

— Mogę pana przyjąć najwcześniej za pół godziny — po­wiedział surowo Ricardo, nie odwracając się od lustra.

Ale Wethermill był bez tchu i drżał cały z irytacji.

— Nie mogę czekać — zawołał z namiętną prośbą w glo­sie. — Muszę się .z panem widzieć natychmiast, pan musisz mi móc, panie Ricardo, musisz mnie zaraz wysłuchać!

Ricardo żywo się obrócił. W pierwszej chwili myślał, że chodzi tu o pomoc, o którą tak często gracze w Aix nagabują swoich znajomych. Poznał jednak, że się myli, ujrzawszy twarz Wethermilla i usłyszawszy rozpacz, która brzmiała w jego głosie. W jednej chwili znikła sztuczna oziębłość Ricarda.

— Cóż takiego się stało? — zapytał.

— Coś strasznego — i drżącą ręką Wethermill podał mu gazetę. — Przeczytaj pan.

Było to nadzwyczajne wydanie porannej gazety lokalnej.

—Wykrzykują to już na wszystkich ulicach, przeczytaj pan.

Na pierwszej stronie rzuca się w oczy wiadomość wielkimi literami:

„Wczorajszej nocy zostało dokonane morder­stwo w willi Róż, położonej na drodze do jeziora Bourget. Panią Camillę Dauvray, starszą bogatą kobietę, znaną w Aix, która rok rocznie zamiesz­kiwała w lecie tę willę, znaleziono na podłodze sa­lonu nieżywą. Została w brutalny sposób uduszo­ną. Jej pokojową. Helenę Vauquier znaleziono na górze w jej pokoiku zachloroformowaną, z ręka­mi zawiązanymi na plecach. Do chwili wydania numeru nie odzyskała przytomności, lecz doktor Peytain czuwa nad nią i spodziewa się. że wkrót­ce stan jej o tyle się polepszy, że swoim zezna­niem rzuci niewątpliwie jakieś światło na tę ciemną sprawę. Policja trzyma w tajemnicy szcze­góły dotychczasowego śledztwa. Podajemy je­dnak to, co dotychczas bezsprzecznie ustalono.

Morderstwo zostało wykryte o dwunastej w no­cy przez policjanta Perrichet, któremu się należy pochwała za inteligentne przeprowadzenie wstępnego śledztwa. Widocznym jest, że mordercy zostali wpuszczeni przez kogoś z mieszkańców willi, gdyż nie zauważono jakichkolwiek znaków włamania na drzwiach i oknach. Znikło też auto pani Dauvray, a wraz z nim młoda Angielka, która przyjechała do Aix, jako jej towarzyszka. Motywy zbrodni same się narzucają. Zniknięcie klejnotów i nieład w domu wskazuje na to, że skrupulatnie przeszukiwano każda skrytkę, aby wyłowić to, o co zbrodniarzom chodziło. Spo­dziewamy się, że listy gończe zostaną natychmiast wysłane za ta młoda Angielka i jest nadzieja, że mieszkańcy Aix będą oczyszczeni z podejrzenia współudziału w tak okrutnej i potwornej zbrodni”.

Ricardo przeczytał ustęp ten ze wzrastającym przeraże­niem i położył gazetę na toalecie.

— To podłość! — zawołał Wethermill namiętnie.

— Ta młoda Angielka, przypuszczam, to pańska przyja­ciółka miss Celja — powiedział powoli Ricardo.

Wethermill podskoczył. — Pan ją zna? — zapytał.

— Nile, lecz widziałem ją w towarzystwie pana w salach gry i słyszałem, jak pan ją wołał tern imieniem.

— Pan ją widział? — zawołał Wethermill. — No to pan może zrozumieć, jak podłym jest to podejrzenie.

Lecz Ricardo widział młodą dziewczynę i przedtem. Żywo stanął mu w oczach obraz, jak w przystępie najwyższego rozdrażnienia rzuciła się na ławkę ogrodową i jak każdy jej ruch świadczył o ogromnym zdenerwowaniu. Była młodą, piękną, miała urok świeżości, lecz, lecz… Ricardo mimo naj­lepszych chęci nie mógł obronić się przed dziwnym wrażeniem, które w jego wyobraźni przekształcało tę piękną kobietę w coraz groźniejsze widmo.

Przypomniał sobie słowa, powiedziane owego wieczoru przez jednego z obecnych: „ładna jest ta mała, szkoda, że przegrała”.

Ricardo zawiązał krawat z większą jeszcze starannością niż zwykle.

— Pani Dauvray zaś — to zapewne ta tęga kobieta, w to­warzystwie której odeszła pańska przyjaciółka?

— Tak — odpowiedział Wethermill.

Ricardo zwrócił się ku niemu:

— W czym właściwie mogę panu pomóc?

— Hanaud jest w Aix. Jest to najzdolniejszy z francuskich detektywów. Fan go zna. Pamiętam, że był u pana raz na obiedzie.”

Zwyczajem Ricardo było, że gromadził około swego stołu sławnych ludzi. Na takim właśnie zebraniu Wethermill spot­kał Hanaud‘a.

— Czy chcesz pan, bym z nim pomówił?

— Natychmiast.

— To nie jest tak proste. Mam pójść do detektywa, zaję­tego wyświetlaniem tej sprawy i mam niejako wpłynąć na niego

Wethermill przerwał mu.

— Nie, nie! — zawołał. — On nie zajmuje się tą sprawą. On spędza tu swoje wakacje. Czytałem dwa dni temu o jego przyjeździe. Była tam wzmianka, że przyjechał na odpoczy­nek. Właśnie chciałbym go nakłonić, żeby zajął się tą sprawą.”

Ta pewność siebie Wethermilla zrobią wrażenie na Ricardzie, lecz jego wspomnienia z wczorajszego wieczoru zbyt wiele mówiły przeciwko temu.

— A więc pan ma zamiar rzucić na trop tej dziewczyny najzdolniejszego detektywa Francji. Czy to jest roztropnie, panie Wethermill?”

Wethermill zerwał się z krzesła w rozpaczy.

— Więc i pan rzuca na nią to podejrzenie, pan, który ją widział? 1 pan ją obwinia, jak ta ohydna gazeta i ta głupia policja?”

— Jak policja? — zapytał ostrożnie Ricardo.

— Tak — odpowiedział Wethermill. — Jak zobaczyłem fo piśmidło, pobiegłem do willi Róż. Policja już ją zajęła. Nie chciano mnie wpuścić nawet do ogrodu. Lecz rozmawiałem z jednym z policjantów. Oni są też tego zdania, że to ona wpuściła morderców.”

Ricardo przechadzał się nerwowo po pokoju. Zatrzymał się przed Wethermillem.

— Posłuchaj pan — rzekł poważnie. — Po pierwsze widzia­łem tę dziewczynę samą, pół godziny przed waszym spot­kaniem w kasynie. Wybiegła do ogrodu, rzuciła się na ław­kę, nie mogła usiedzieć spokojnie ani chwili, była w najwyż­szym stopniu zdenerwowana. Pan zrozumie znaczenie tego. Po prostu przegrała. Po drugie, mówił, wyliczając na pal­cach – wróciła do sali gry. Pan jej zaproponował wspólny bank. Zgodziła się chętnie na to, lecz pan przegrał. Po trzecie: nieco później gdy odchodziła, a pan się jej pytał, czy będzie w kasynie nazajutrz wieczorem — miało to być wczoraj wie­czór, w noc zbrodni, — spochmurniała, zawahała się, robiła wrażenie, jak gdyby wzdrygała się przed myślą, co ją czeka następnego wieczoru i odpowiedziała: „Nie, mamy inne za­miary. Czy i teraz pan żąda, abym namówił Hanaud‘a, by zajął się tą sprawą?”

— Tak i to natychmiast — zawołał Wethermlll.

Ricardo kazał sobie podać kapelusz i laskę.

— Czy pan wie, gdzie Hanaud mieszka? — zapytał.

— Tak — odpowiedział Wethermill i poprowadził Ricarda do małego skromnego hotelu w śródmieściu. Ricardo kazał się zapowiedzieć i natychmiast poproszono ich do małego saloniku ,gdzie Hanaud siedział przy swojej rannej czekola­dzie. Był to gruby mężczyzna o szerokich ramionach z pełną i niemal że ociężałą twarzą. Wyglądał jak aktor. Wstał i szedł naprzeciw, uśmiechnięty, wyciągając obie ręce do Ricarda.

„Jak się masz, przyjacielu? Jak się cieszę że pana wi­dzę! I pan Wethermill!” zawołał, ściskając rękę młodego wynalazcy.

— Pan sobie mnie przypomina? — spytał zdziwiony Wethermill.

— To należy do mojego zawodu, — odpowiedział Hanaud z uśmiechem. — Był pan ze mną razem na jednym z przyjęć u pana Ricarda.

— Panie! — powiedział Wethermill. — Przyszedłem pro­sić pana o pomoc.

Powiedział to tonem błagalnym.

Hanaud przysunął krzesło do okna i wskazał je Wethermillowi. Ricardo również zajął miejsce.

— Mów pan — zwrócił się Hanaud do Wethermólla.

— Chodzi tu o morderstwo pani Dauvrey,

— Czy pan jest specjalnie zainteresowany tym wypad­kiem? — zapytał Hanaud zdziwiony.

— Towarzyszka pani Dauvray, owa młoda Angielka, jest moją serdeczną przyjaciółką.

Twarz Hanauda przybrała wyraz surowy. Spojrzał na nie­go gniewnie.

— Czegóż pan sobie życzy? — spytał.

— Wiem, że pan jesteś tu dla wypoczynku, mimo to bła­gam pana — głos Wethermilla drżał — błagam pana, byś pan zajął się tą sprawą. Odkryj pan prawdę i odszukaj Celję.

Hanaud oparł się o poręcz fotelu z założoncmi rękami. Nie spuszczał z oka Wethermilla, lecz gniewny wyraz twarzy powoli ustępował.

— Nie znam stosunków w Anglii. We Francji detektyw nie ma prawa zajmować się z własnego tylko zainteresowa­nia jakąś sprawą, lub też sprawę mu powierzoną porzucić. Jesteśmy tylko urzędnikami. Ta sprawa została powierzona p. Fleuriot, prokuratorowi w Aix.

— Ale gdyby mu pan zaofiarował swoją pomoc, przy­jąłby ją z wdzięcznością. A mnie tak na tern zależy! Byłbym pewny, że nie będzie się traciło czasu na błąkanie po fałszy­wych tropach.

Hanaud kiwnął głową. Spojrzał na niego z litością. .

— Czy masz pan fotografię tej młodej osoby w swoim portfelu?

Wethermill zarumienił się i, wyciągnąwszy fotografię z portfelu, podał ją Hanaud‘owi. Hanaud przypatrywał się jej uważnie.

— Czy to nowe zdjęcie? — zapytał.

— Tak, specjalnie dla mnie zrobione — powiedział Wethermill spokojnie.

— Czy dobrze trafiona?

— Bardzo.

— Jak długo pan zna pannę Celję?

Wethermill spojrzał na Hanaud nieufnie j odpowiedział:

— Dwa tygodnie.

— Przypuszczam, że pan poznał ją tu, w salach gry?

— Tak, jeden z moich przyjaciół, który ją znał jeszcze w Paryżu, przedstawił mnie jej na moją prośbę.

Hanaud zwrócił fotografię i przysunął swe krzesło do Wethermilla. Twarz jego przybrała wyraz uprzejmy. W gło­sie jego brzmiało uszanowanie.

— Panie, znam pana lepiej, niż pan przypuszcza. Nasz przyjaciel Ricardo opowiedział mi na moją prośbę pańską hi­storię. Należy pan do tych ludzi, którzy wzbudzają zaintere­sowanie. Wiem, że nie jesteś romantykiem. Lecz któż z nas nie ulega urokowi piękności? Ja sam, panie, spotkałem już kobiety, za nieskazitelność których byłbym głowę dał, a którym udowodniony został współudział w brutalnych zbro­dniach,

— Bez wątpienia — odpowiedział spokojnie Wethermill.— Ale Celja do tych kobiet nie należy.

— Nie zarzucam jej też tego, ale prokurator prosił mnie już o mój współudział, a ja mu odmówiłem. Odpowiedziałem, że jestem zwykłym burżujem na wywczasach. A jednak tru­dno jest całkiem zapomnieć o swoim zawodzie. Komisarz po­licji przyszedł do mnie i ja, oczywiście, rozmawiałem z nim trochę. Ostrzegam pana, że wypadek jest bardzo niejasny.

— Ja kto?

— Wytłumaczę to panu — odpowiedział Hanaud, przy­suwając się jeszcze bliżej. — Po pierwsze należy wziąć pod uwagę, że mordercy mieli wspólnika w willi, Ktoś musiał ich wpuścić. Niema śladu włamania. Żaden zamek nie jest oderwa­ny; niema nawet odcisków palców na futrynach. Rygle też są w porządku. Więc wychodzimy z tego założenia, że musiał być wspólnik pośród domowników.

Wethermill spochmurniał. Ricardo przysunął się do nich, pełen zainteresowania. Lecz Hanaud nie zwracał na niego uwagi.

— Rozważmy teraz, kto należał do domowników pani Dauvray, Lista nie jest długa. Pani Dauvray zwykle jadała śniadania i obiady w restauracji i jej panna służąca wystar­czała zupełnie do przyrządzania pierwszego śniadania i wie­czornej herbaty. Zastanówmy się nad każdym z domowni­ków z osobna. Po pierwsze, szofer Henryk Servettaz. Nie było go w willi wczoraj w nocy; wrócił dopiero wczesnym rankiem.

— Aha! — odezwał się Ricardo ze zrozumieniem. Wether­mill ani drgnął. Siedział nieruchomo, ze śmiertelnie bladą twa­rzą. Jego rozgorączkowane oczy utkwione były w Hanauda.

— Powoli! — mówił dalej Hanaud, nakazując ruchem ręki panu Ricardo milczenie. — Seryettaz był w Chambery u swo­ich rodziców. Pojechał tam koleją o drugiej. Był u nich przez całe popołudnie. Poszedł z nimi wieczorem do kawiarni. A co najważniejsze, Helena Vauquier, panna służąca, na zadane jej pytania mogła odpowiedzieć parę słów. Powiedziała, że Servettaz był w Chambery. Podała jego adres. Policja tamtejsza została natychmiast zawiadomiona telefonicznie i rzeczywiście Seryettaz był u siebie w domu w łóżku. Nie twierdzę, że współudział Servettaza w zbrodni jest niemożliwy. O tern przekonamy się jeszcze. Ale zdaje mi się, że to chyba jest niezaprzeczalne, że to nie on otworzył drzwi mordercom, bo wie­czorem był w Chambery, a zbrodnię odkryto już o północy. Prócz tego — drobny szczegół — nie mieszka on w samej willi, ale za garażem w ogrodzie. Prócz szofera jest jeszcze posługaczka, kobieta z Aix. Przychodzi codziennie o siódmej ramo i zostaje do siódmej lub ósmej wieczorem. Czasem zo­stawała trochę dłużej, jeżeli pokojówka była wieczorem sa­ma w domu, jest bowiem trochę bojaźliwa. Ale ostatniego wie­czoru oddaliła się przed dziewiątą. Mamy na to dowody. Zbro­dnia została popełniona dopiero później. To także jest faktem, a nie przypuszczeniem. Możemy zupełnie wykreślić z naszego śledztwa tę posługaczkę, która zresztą jest znana jako porząd­na kobieta. Zostaje więc nam już tylko służąca Helena i — tu wzruszył ramionami — panna Celia.

Hanaud sięgnął po zapałkę i zapalił papierosa.

— Zastanówmy się naprzód nad służącą, Heleną Vauquier. Jest to czterdziestoletnia normandzka chłopka. Nie są to źli ludzie, chłopi normandzcy. Chciwi, bez kwestii, ale — ogółem biorąc — bardzo porządni i uczciwi. Mamy już o niej niektóre informacje. Spójrz pan.

Wziął ze stołu kartkę papieru. Papier był złożony wzdłuż i zapisany tylko po stronie wewnętrznej.

— Mamy tu parę szczegółów. Nasz system policyjny jest nieco dokładniejszy, niż wasz angielski. Tak mi się zdaje. Helena służyła u pani Dauvrey przez siedem lat. Była już raczej zau­faną przyjaciółką, niż służącą i zważ pan jeszcze tę okolicz­ność, panie Wethermill, że w ciągu tych siedmiu lat miała chy­ba dość sposobności, żeby dopuścić się tej zbrodni, która do­piero zdarzyła się zeszłej nocy. Znaleziono ją zachloroformowaną i skrępowaną. Nie ulega wątpliwości, że była zachloroformowaną. Co do tego dr. Peytin zupełnie jest pewny. Wi­dział ją nim odzyskała przytomność. Miała gwałtowne mdło­ści przy przebudzeniu. Kilka razy znowu zapadała w omdle­nie. Teraz śpi spokojnie. Poza tym jest jeszcze panna Celja. Co do niej, nie mamy żadnych danych. Pan sam nic o niej nie wie. Zjawia się nagle w Atx, jako towarzyszka pawi Dauvrey młoda, ładna Angielka. W jaki sposób została towarzysz­ką pani Dauvrey?

Wethermill poruszył się niespokojnie na krześle. Zaczer­wienił się. Dla p. Ricarda był to od początku najbardziej zaj­mujący problem w tej sprawie. Czy teraz dostanie nań od­powiedź?

Nie wiem, — odpowiedział Wethermill z pewnym wa­haniem. Potem, jak gdyby zawstydził się tego wahania i do­dał cicho, lecz dobitnie. — Ale to muszę dodać: Wspomniał pan o kobietach, które wyglądają niewinnie, a są zbrodniarza­mi. Lecz pan z pewnością zna także kobiety nieskalane i niezepsute, żyjące w potwornym otoczeniu.

Hanaud słuchał, lecz nic przytakiwał, ani nie przeczył. Wziął drugą kartkę papieru.

– A opowiem panu teraz coś o pani Dauvrey. Nie będziemy odgrzebywać jej wczesnych dziejów. Nie są budujące i zresz­tą biedaczka już nie żyje. Zaczniemy dopiero od jej małżeń­stwa, z przed lat siedemnastu, z bogatym przemysłowcem z Nancy którego poznała w Paryżu. Przed siedmiu laty pan Dauvrey umarł, pozostawiając wdowie znaczny majątek. Miała namiętność do klejnotów, którą teraz mogła zadowolić. Zbie­rała biżuterię. Słynny naszyjnik, jakiś znany z piękności ka­mień — nie miała spokoju, nim go nie nabyła. Posiadała wielki majątek w tych drogocennościach. Biżuterię tę obnosiła tu, w Paryżu, w Monte Carlo i chełpiła się nią. Poza tym była do­broduszna i podatna obcym wpływom. Jak wiele kobiet jej sfery, była zabobonną do szaleństwa.

Nagle Ricardo podskoczył na krześle. Zabobonna! Słowo to nagle rzuciło promień światła w ciemności jego pamięci. Te­raz wiedział, co dręczyło go przez ostatnie dwa dni. Wyraźnie, aż zbyt wyraźnie pamiętał teraz, gdzie i kiedy widział Celje Harland. Powoli obraz jakiś wyrastał przed jego oczyma, jak na płycie fotograficznej w wywoływaczu, podczas gdy Hanaud mówił dalej:

— Doskonale, a więc weźmy panią Dauvrey taką, jaką jest: bogatą, wpadającą w oko, dającą się ująć nowym znajo­mościom, rozrzutną i śmiesznie zabobonną i oto mamy ofiarę każdego wyzysku. W niezliczonych wypadkach dawała się wziąć na kawał. Rzucała niejako wezwanie każdemu zbrod­niarzowi, by przyszedł i ją obrabował. Przez siedem lat Hele­na Yauouier strzegła jej i odwracała od niej poważne przykro­ści. Nagle zjawia się pańska młoda przyjaciółka i pani Dauvrey zostaje zamordowana i ograbiona.

Wethermill przymknął oczy w spazmie bólu ii twarz jego bardziej jeszcze pobladła.

– A gdyby Celja była też ofiarą? — zawołał zdławionym głosem, Hanaud spojrzał na niego ze współczuciem.

— To się okaże — .rzekł. — Lecz chciałem coś innego po­wiedzieć. Panna Celja mogła być wspólniczką tej zbrodni, ma­jąc na myśli tylko rabunek. Możliwe, że za późno odkryła, że z tą kradzieżą musiało być połączone morderstwo,

I obraz ten w coraz wyraźniejszych konturach zarysowy­wał się przed oczyma Ricarda. Drgnął, gdy Wethermill prze­mówił stanowczo:

— Mój przyjaciel Ricardo doda jeszcze parę słów do tego, co ja powiedziałem.

— Ja? zawołał Ricardo. Jakim cudem mógł Wethermill odgadnąć jego myśli?

— Tak jest. Pan widział Celię Harland na dzień przed zbrodnią.

Ricardo popatrzył na swego przyjaciela ze zdumieniem. Miał wrażenie, że Wethermill oszalał. Ody się odezwie, po­twierdzi podejrzenia policji potępiającymi i niezaprzeczalnymi faktami.

— Na dzień przed morderstwem — ciągnął dalej Wethermill — Celja Harland przegrała dużą sumę w bakarata. Ricar­do zauważył ją w ogrodzie za salą gry w ataku nerwowym. Tego samego wieczoru, lecz trochę później, widział ją znowu w moim towarzystwie i słyszał, co mówiła. Prosiłem ją, aże­by następnego wieczora przyszła znowu do kasyna, tzn. wczo­raj, w noc zbrodni. Na to ona dziwnie zmieniona odpowiedzia­ła: „Nie mogę, Jestem jutro zajęta, ale pojutrze będę pana po­trzebowała”.

Hanaud zerwał się z krzesła.

— I pan mi to mówi? — zawołał.

— Wspomniał pan poprzednio, że nie jestem romantykiem. Oczywiście, nie jestem nim. Umiem spojrzeć prawdzie w oczy.

Hanaud w osłupieniu patrzał na niego. Potem z wyrazem najwyższego uznania skinął głową.

— Wygrał pan — powiedział. — Podejmę się tej sprawy, lecz…

Twarz jego stała się nieubłagana. Uderzył mocno pięścią w stół.

— Doprowadzę ją też do końca — mówił po chwili, gdyby nawet konsekwencje miały być dla pana boleśniejsze od śmierci.

Hanaud schował papiery do portfelu, potem wyszedł z pokoju i powrócił za parę minut.

— Zaczniemy od początku — rzekł żywo. — Telefonowałem na komisariat policji. Policjant, który odkrył zbrodnię, za chwilę tu przyjdzie. Pójdziemy ,z nim razem do willi. Po drodze opowie nam dokładnie w jaki sposób odkrył tę zbrodnię. W willi zastaniemy już prokuratora, p. Fleuriot, który rozpoczął śledztwo komisarza policji. Wraz z nimi zbadamy miejsce zbrodni. Wszystko w domu jest zupełnie nienaruszone. Przeniesiono zwłoki z salonu do sypialni i otworzono. Czy możemy pójść razem z panem? – spytał Wethermill­.  – Tak, pod jednym warunkiem, że nie będziecie stawiać

żadnych pytań i odpowiadać tylko na moje pytania. Słuchaj­cie, patrzcie, obserwujcie, lecz nie przeszkadzajcie.

Zachowanie Hanauda zmieniło się. Było teraz stanowcze i energiczne. Zwrócił się do Ricardo.

– Czy mógłby pan przysiąc na to, co pan widział i słyszał w ogrodzie; są to ważne szczegóły.

Powiedział Ricardo — lecz obraz, który miał na myśli. Obraz, który mu się wydawał nie mniej ważny i nie mniej znaczący zachował w tajemnicy dla siebie. Widział:

Wielka sala w Leamington, tłum ludzi, głównie kobiety, w głębi scena z lożą, obitą ciemną materią. Mężczyzna o posta­wie oficera, wprowadza na scenę ładną, jasnowłosą dziewczy­nę, w czarnej aksamitnej sukni, z długim trenem. Dziewczę porusza się, jak we śnie. Jakie pół tuzina ludzi z widowni wcho­dzi na scenę, wiążą dziewczynie ręce powrozami na plecach i lakiem pieczętują powrozy. Wprowadzają ją do loży i wobec wszystkich przywiązują do ławki. Potem zamykają drzwi loży Ludzie wracają na widownię. Światła zostają przyćmione. Pu­bliczność oczekuje w napięciu. Wtem nagle, w ciszy i ciemności rozlega się odgłos bębenków z pustej sceny. W całej sali rozlegają się jakieś drapania i stukania. W miejscu drzwi, pro­wadzących do loży ukazuje się mglista biała plama. Mgławica nabiera kształtów postaci kobiecej. Wschodnia ciemna twarz ukazuje się. Głęboki głos śpiewa pieśni z nad Nilu. Potem zja­wisko znika i bębenki i cymbały znowu się odzywają, Otwie­rają drzwi loży. Wewnątrz siedzi dziewczyna w czarnej sukni aksamitnej, przywiązana do ławki.

Był to seans spirytystyczny, na którym Ricardo był dwa lata temu. Tą młodą dziewczyną w czarnym aksamicie, tern medium była Celja Hariand. Oto obraz, który narzucał mu się wyraźnie, ale o którym nie chciał wspominać. Charakterystyka pani Dauvrey, którą podał Hanaud, dodawała mu straszliwego znaczenia. „Dająca się ująć nowym znajomościom, dobro­duszna, zabobonna do szaleństwa, rzucająca wezwanie każde­mu zbrodniarzowi, by ją obrabował. To były jego słowa. A tu mamy piękną 20-letnią dziewczynę, przebiegłą, znającą sztucz­ki, które z łatwością uczyniłyby panią Dauvrey jej ofiarą.

Ricardo spojrzał na Wethermilla, wahając się, czy ma po­wiedzieć, co wiedział o Celi Harland, czy nie. Lecz zanim się zdecydował, ktoś zapukał do drzwi.

— Otóż jest i Perrichet — powiedział Hanaud, biorąc kape­lusz — pójdziemy teraz do Willi Róż.

Przed burzą

A. E. W. Mason „Tajemnica Willi Róż” – część I

W połowie sierpnia pan Ricardo zwykł był jeździć do Aix les Bains, gdzie spędzał pięć do sześciu tygodni. Rano pił bez przekonania przepisaną ilość wody, popołudniu robił przejażdż­kę automobilem, jadł obiad w kasynie i spędzał potem godzinę lub dwie w salach gry w Willi Kwiatów. Życie jego była naprawdę godne zazdrości. Jego znajomi zazdroszcząc mu, wy­śmiewali go równocześnie. Mieli słuszne powody ku temu, gdyż we wszystkim co robił, było nieco przesady. Żył w su­perlatywach. Wszystko w jego życiu było najwymyślniejsze, począwszy od wyszukanego sposobu wiązania krawatów, aż cło wytworności jego przyjęć. Pan Ricardo zbliżał się do pięćdziesiątki. Był wdowcem, zadowolonym ze swego stanu, który z jednej strony zwalniał go od ciężarów małżeństwa, z drugiej zaś od wyrzutów tak często czynionych beżżennym. Poza tym był bogaty. Udało mu się zdobyć majątek drogą szczęśliwych spekulacji). Dziesięć lat wypoczynku nie zatarło w nim jednak człowieka czynu. Chociaż nic nie robił od grudnia do stycznia, czynił to z miną bankiera na wywczasach. Gdy zwiedzał pra­cownie malarskie, co często czynił, nigdy nie można było od­gadnąć, czy przyciągało go tu zainteresowanie dla sztuki, czy też możliwość korzystnego zakupu. Bywał w wielu kościołach, lecz nie zaliczał się do żadnego z nich. Ze szczególnym zamiło­waniem szukał towarzystwa artystów. Ci, uważali go za laika, chcącego za wszelką cenę uchodzić za znawcę. Młodzi ludzie ze -sfer finansowych, którzy nie znali go z czasów jego czynne­go żyda wśród wielkich interesów finansowych, uważali go również za dyletanta i odnosili się do niego z lekceważeniem. Jedynym jego zmartwieniem było, że nie znalazł wielkiego artysty, który by go chciał uwiecznić w brązie.

Z przekonania i zamiłowania był mecenasem, lecz nie zna­lazł jeszcze swego Horacego. Aix les Bains w czasie największego sezonu było właściwym dla niego miejscem. Nie przypuszczał jednak ani na chwilę, że porwie go tu wór niezwykłych wypadków i że w najwyższym napięciu nerwów przeżywać będzie natłok wstrząsających wrażeń. Urok pięknego miaste­czka pociągał go i pochłaniał, podobnie jak żywy kotłujący tłum dobrze ubranych, miłych ludzi, pędzących tu życie bez troski.

Ale właściwie sprowadzało go do Aix les Bains Kasyno. Był on wprawdzie graczem tylko przygodnym i ostrożnym, jednak nie należał do rzędu zimnych obserwatorów. Zwykł no­sić jeden lub diwa banknoty przy sobie na usługi ofiar gry. Lecz główną jego przyjemnością było przypatrywanie się obrazowi walki, którą co wieczór toczyły namiętności ludzkie z ogładą wychowania. Dziwił się niezmiernie z powodu częstego zwy­cięstwa wychowania. Przecież od czasu do czasu zdarzały się wyjątki. Do takich niewątpliwie należał ten, który mu się przy­darzył pierwszego wieczoru.

Za gorąco mu było w salach, wyszedł więc na chwilę do ogrodu. Siedział pod gwiaździstym, bezchmurnym niebem, przy­patrując się w świetle lampy elektrycznej przechodzącym lu­dziom, oceniając okiem znawcy toalety i biżuterie kobiet. Mi­nęło pół godziny.

Nagle młoda dziewczyna w wytwornej białej jedwabnej sukni wybiegła ze sali gry i nerwowym mchem rzuciła się na ławkę. Na pewno jest bardzo młodą — ma najwyżej 20 lat — pomyślał Ricardo. Smukłość jej postaci dowodziła tego, poza tym przez krótką chwilę widział jej twarz bardzo piękna.

Nosiła wielki czarny kapelusz, z którego zwieszały silę bia­łe strusie pióra. W cieniu tego kapelusza nie mógł dostrzec jej twarzy. Widział jedynie brylantowe kolczyki; które mieniły się i rzucały blask za każdym ruchem jej głowy. A była wciąż w mchu. To patrzała uporczywie w ziemię, to opierała się o ławkę, to zwracała w prawo, to w lewo, to znów patrzyła przed siebie, przy czym, jak rozgniewane dziecko, wybijała takt jedwabnym pantofelkiem. Ruchy jej były nagłe i zmienne, gra­niczące prawie z histerią. Ricardo obawiał się, że lada chwila wybuchnie płaczem. Ale nie: zerwała się i równie prędko jak przyszła, znikła w salach gry.

– Jak błyskawica – pomyślał Ricardo.

Jakaś kobieta uśmiechnęła się znacząco, a jej sąsiad zau­ważył z żalem: „Ładna jest ta mała, szkoda, że przegrała. – W kilka chwil potem Ricardo, wypaliwszy swe cygaro, powol­nym krokiem wrócił do sali.

Chciał się przedostać do wielkiego stołu na prawo od wejścia, gdzie zwykle gra była wysoką. I dziś wieczór tak było. Wielki tłum widzów okrążał stół, tak że Ricardo musiał wspiąć się na palcach, by zobaczyć twarze graczy. Nie mógł jednak zobaczyć tego, który trzymał bank. Tłum zmieniał silę, lecz nie malał. W krótkim czasie Ricardo znalazł się w pierwszym rzę­dzie widzów tuż za krzesłami grających. Przed nim na owal­nym zielonym stole leżały stosy banknotów. Ricardo spojrzał na lewo i zobaczył trzymającego bank. Ze zdziwieniem poznał w nim znajomego. Był to młody Anglik Harry Wethermill, który ze świetlnym wynikiem ukończył studia w Oxfordzie i Mo­nachium i tak umiał spieniężyć swój geniusz naukowy, że ze­brał pokaźny majątek, nie mając jeszcze lat dwudziestu ośmiu. Siedział przy stole z obojętnym wyrazem zawodowego gracza na wyrazistej regularnej twarzy. Widocznym było, że szczę­ście mu sprzyjało tego wieczora, bo naprzeciw niego krupier układał stosy banknotów, wedle ich wartości. Bank wygrywał wysokie sumy. Właśnie znów wygrał i krupier zebrał z obu stron stawki.

„Messieurs le jen est fait? Faites vos jeux“! zawołał kru­pier kilkakrotne.

Wethermill czekał z ręką opartą na ramach drewnianych, w których karty były ułożone. Obejrzał się dokoła, podczas gdy układano stawki na stole i nagle na obojętnej jego twarzy, ukazał się wyraz żywego zainteresowania. Prawie naprzeciw niego mała rączka w białej rękawiczce, trzymająca banknot stufrankowy, ukazała się między ramionami dwóch mężczyzn, siedzących przy stole. Wethermill przechylił się naprzód i kiw­nął głową z uśmiechem. Ruchem ręki chciał odsunąć stawkę, ale było za późno. Palce małej rączki otworzyły się i banknot padł na sukno stołu. Wethermill wycofał się natychmiast.

„II y a une suite“ powiedział spokojnie. Wolał raczej zre­zygnować z banku, niż grać przeciw tym stu frankom. Właści­ciele zebrali swoje stawki, a krupier zaczął liczyć wygraną Wethermilla. Ricardo wychylił się z ciekawością, aby zoba­czyć, czyja to mała rączka przerwała tak gwałtownie tę grę. Była to ta sama młoda dziewczyna w białej sukni i w dużym czarnym kapeluszu, która parę minut temu w ogrodzie dała się unieść swoimi nerwom, Teraz zobaczył ją z bliska i nie mógł napatrzeć się jej niezwykłej urodzie. Średniego wzrostu o ja­snej cerze blondynki ze świeże mi rumieńcami, pełną czaru pierwszej młodości. Włosy jej były jasno brązowe ze złotym połyskiem, czoło wysokie oczy ciemne i przedziwnie czyste. Ale nie tylko jej piękność przykuwała jego uwagę. Miał wra­żenie, że kiedyś — gdzieś spotkał ją już. To wrażenie rosło i prześladowało go. Rozmyślał i trapił się zagadką, gdy właśnie krupier, skończywszy rachunek, zawołał:

„20.000 ludwików w banku! Kto chce kupić bank? Za 20.000 ludwików!”

Nikt jednak się nie zgłosił. Zaofiarowano świeży bank i Wethermill, siedząc ciągle jeszcze na tern samem miejscu, kupił go. Powiedział parę słów do służącego. Ten, przecisnąwszy się przez tłum, okrążył stół, zbliżył się do panny w czarnym ka­peluszu i przez chwilę rozmawiał z nią, Spojrzała na Wethermilla i uśmiechnęła się Uśmiech ten był cudem czułości. Potem znikła. Za chwil parę Ricardo zobaczył ją wprost za krzesłem Wethermilla. Ten odwrócił się i pieszczotliwie uścisnął jej rękę.

– Nie mogłem pozwolić pani grać przeciwko mnie, panno Celio – powiedział po angielsku. – Mam zbyt wielkie szczęście dziś wieczór. Proponuję zatem, byśmy grali do spółki. Zło­żymy wspólny kapitał i podzielimy się zyskiem11.

Dziewczę zarumieniło się. Dłoń jej wciąż jeszcze pozosta­wała w jego dłoni. Nie próbowała jej uwolnić.

– Czy naprawdę moglibyśmy to uczynić? – zawołała.

– Dlaczegożby nie?—powiedział i wyjął jej z ręki bank net stufrankowy i podał krupierowi, który dołożył go do banku.

– Teraz już nic nie pomoże; jesteśmy partnerami.

Uśmiechnęła się całą twarzą. Towarzystwo dokoła stołu również uśmiechnęło się życzliwie, rozbawione tym epizodem.

Podano jej krzesło; usiadła za Wethermillem, z ustami roz­chylonemu twarzą rozpromienioną, pełna oczekiwania, Lecz w tej samej chwili szczęście opuściło Wethermilla. Trzy razy odnawiał bank i przegrał większą część swej poprzedniej wy­granej. Wziął jeszcze bank po raz czwarty i wstał od stołu, przegrawszy ponownie.

– Dość, Celio – powiedział. – Wyjdźmy do ogrodu. Tam będzie chłodniej.

– Zabrałam panu szczęście – powiedziała dziewczyna z żalem.

Wethermill wziął ją pod ramię.

– Musiałaby mi pani siebie zabrać – odpowiedział i od­dalili salę.

Ricardo, pozostawiony samemu sobie zaczął rozmyślać nad Celią. Była ona jedną z tych zagadek, które mogły się znaleźć tylko w takim środowisku, jak Aix les Bains. Stąd tkwi­ła w nim ta pasja i ciekawość dla tej miejscowości. Był pewny, że Celię łączyło coś z wielkomiejską cyganerią. Dowodziła te­go bezpośredniość, z jaką się oddawała przyjemnościom, prze­żywała wzruszenia i przykrości. Przechodziła z jednego na­stroju w drugi ze zdumiewającą szybkością. Nie starała się ukryć swych uczuć. Prócz tego ta młoda dziewczyna najwy­żej 19 lub 20-letnia kręciła się sama po tych salach z taką swobodą, jak gdyby się czuła u siebie w domu. I ta swoboda w obcowaniu a mężczyznami. Nie, bez wątpienia należała do cyganerii. Mimo to jednak, zwróciłby uwagę w każdym towarzystwie. Wyglądałaby zawsze znacznie bardziej ma­lowniczo niż wiele jej rówieśniczek, Na pewno bardziej soignee niż wiele z nich, a ubrana była z iście francuską finezją.

Ricardo zastanawiał się nad tern, jaki stosunek mógł łą­czyć to młode stworzenie z cyganerią. Jeszcze więcej dała nut powodu do rozmyślań, kiedy zobaczył ją w pół godziny później, przy wejściu do Kasyna. Szła przez długi hal! w towarzystwie Wethermilla. Byli tak zatopieni w rozmowie, że nie zwracali uwagi na swoje otoczenie.

Przy schodach kobieta pięćdziesięcioletnia, obwieszona klejnotami, pretensjonalnie ubrana i umalowana powitała ich dobrodusznym uśmiechem. Ody się zbliżyli na odległość głosu, przemówiła po francusku:

– I cóż, Celio, czy pójdziemy do domu?

Dziewczyna drgnęła.

– Naturalnie – powiedziała z cieniem uległości w głosie, który zdziwił Ricarda. – Spodziewam się, że pani nie czekała na mnie“.

Podbiegła do garderoby i wróciła w płaszczu.

– Do widzenia Harry – rzekła, wymawiając pieszczotliwi jego imię i patrząc na niego ze słodkim uśmiechem.

– Zobaczymy się jutro wieczorem – rzekł, trzymając jej rękę w swojej.

Pozostawiła mu ją, lecz zmarszczyła brwi i nagle twarz jej spoważniała i oblekła się chmurą. Zwróciła się do starszej towarzyszki i rzekła:

– Nie przypuszczam, abyśmy tu były jutro, nieprawdaż?

– Na pewno nie – odpowiedziała żywo zapytana. – Przecież nie zapomniałaś o naszym planie. Jutro nie przyjdziemy, ale pojutrze wieczorem Na pewno”.

Celia znowu zwróciła się do Harriego:

– A więc nie – rzekła z widocznym żalem w głosie. – Jutro wieczorem jesteśmy zajęte.

Towarzyszka jej zmierzała ku drzwiom. Celia zwracając się do Wethermilla powiedziała nieśmiało:

– Ale pojutrze wieczorem będę ciebie potrzebowała.

– Dziękuję pani za dowód zaufania – odpowiedział Harry Wethermill.

Wyrwawszy rękę, Celia zbiegła szybko ze schodów. Wethermrll powrócił do sali gry.

Ricardo nie poszedł za nim, był zbyt zajęty zagadką, która zaprzątała jego umysł tego wieczora. Co łączyło tą młodą dziewczynę z tą starszą panią, do której odnosiła się z takim uszanowaniem. Wyczuwał w tym stosunku więcej jak usza­nowanie, nawet pewną nutę czułości. I uporczywie zastana­wiał się nad tymi obiema kobietami. W drodze do hotelu na­suwały mu się inne pytania na ten temat. Dlaczego – pytał sam siebie, – ani Celia, ani ta pani nie mogą jutro przyjść do kasyna. Jakie plany mają na jutro? I dlaczego na wzmian­kę o tych planach, tak nagle zasępiła się ta cudna dziewczyna.

Dziś Ricardo bawił się tymi myślami, nie przeczuwając, jak poważnie przyjdzie mu się niemi zająć w dniach następnych.

c.d.n.

VI. Prawdziwy wróg zdrowia

Alkohol, dostawszy się raz do orga­nizmu ludzkiego, coraz to szersze koła spustoszenia w nim zakreśla. Nieznacznie wkrada się i w najdrobniejsze cząstki cia­ła naszego, przesiąka je, znieczula i od­biera im chęć i siłę do pracy, bez której ciało nasze nie tylko nie może być zdrowym, ale wnet zniszczeć musi. Skutek alkoholu da się porównać ze skutkiem pewnej wschodniej trującej rośliny, która z początku na pozór zdrowiu nie szkodzi, przeciwnie siły podnosi, życie podnieca, ale potem zrazu jak polip w straszne swe ramiona ofiarę swą, uchwyci i rychlej jej nie puści, póki nie wyssie z niej reszty zdrowia i życia.

Alkohol przesiąka po swojej wędrówce przez żołądek i wątrobę, w końcu samą krew, on sok żywotny ciała naszego, a z nią dostaje się do płuc i do serca, dokonywając tu reszty spustoszenia. Powstaje często przekrwienie, zalewające płuca, za­palenie płuc, oddech krótki, który często w stałe cierpienia astmy się zamienia. Serce nie bije regularnie, okłada się war­stwą tłuszczu, wypowiada swoje posłuszeństwo. Żyły i narzędzia krwionośne w ciągłym są naprężeniu, zdaje się, że co chwila pękną, jednym słowem, śmierć wisi nad pijakiem i uderzy nań wtenczas wła­śnie, gdy najmniej tego się spodziewa. Iluż to pijaków na porażenie mózgu, płuc lub serca nagle z tego świata zeszło i wprost od pijackiej biesiady przed tron sprawie­dliwego Sędziego stawić się musiało? Nie­dawno czytano we wszystkich gazetach że młodzieniec pewien, który w gorzałce zasmakował, najlepszym trunkiem się raczył, z towarzyszami rozmawiał, aż na­raz zbladł, posiniał, kurcze go ścisnęły, i legł jako trup z kieliszkiem, godłem śmierci! Straszna to taka nagła, niespo­dziewana śmierć, a ta właśnie na każdego bez wyjątku prawie pijaka czycha.

Skutkiem używania alkoholu chorują i psują się nerwy, t. j. one drobniuteńkie narzędzia ciała naszego, za pomocą któ­rych czujemy, widzimy, słyszymy, powo­nienie i smak mamy.

Jak wszystko, tak i nerwy trucizna ta ostra znieczulić musi. Stąd często się zdarza, że pijacy tracą słuch, a na stare lata, jeśli w ogóle ich się doczekają, stają się głusi jak pień. Również i wzrok przy używaniu gorzałki cierpi. Nie mó­wiąc już nic o tern, że pijakom zwykle w oczach się dwoi, zamiast jednego przed­miotu dwa widzą, że wzrok mają migo­tliwy, nie pewny, ale co gorsza siłę wzro­ku tracą, a już się często zdarzało, że dla pijaństwa wzrok, ten najpiękniejszy dar Boży, zupełnie utracili. Nie lepiej rzeczy stoją ze smakiem, powonieniem i czuciem. Nerwy tych zmysłów tak tępieją,, że człowiek w końcu nie wie, co je i pije. Zabawną pod tym względem opowiadają historyjkę.

Było to w dniu odpustowym jednej z wiosek wielkopolskich. Pomiędzy in­nymi wybrał się na tę uroczystość chło­pak jakiś, który zbyt często i głęboko do kieliszka zaglądać lubił. Ponieważ słońce żaru swego nie szczędziło, zabrał sobie na drogę dla zagaszenia pragnienia kilka ja­błek. Po wysłuchaniu nabożeństwa, w cza­sie którego poczciwe pijaczysko żarliwie się modliło, ale chyba nie o poprawę ży­cia pijackiego, poszedł do karczmy i tu, chcąc po swojemu godnie uroczystość świętą zakończyć wódką, raczył się i siły swoje słabe podniecać począł. Tymczasem jakiś żartowniś niespostrzeżenie powyciągał mu jabłka z kieszeni i włożył w miejsce nich ziemniaki czyli kartofle. Chłopak wreszcie tak użył odpustu, że musiano go na wóz wpakować i do domu odwieść!… W dro­dze, ocucony chłodnym powietrzem, poczuł wielkie pragnienie, które mu strasznie dokuczało. Wtem przypomina sobie owe jabłka. Sięga do kieszeni i z największym zadowoleniem, ku wielkiej uciesze swoich towarzyszów, zjadł… ziemniaki, nie po­znawszy się do ostatniej chwili na tym!…

Ot, co gorzałka z człowieka zrobić może!…

Ostatecznym objawem, a zarazem i naj­straszniejszym skutkiem pijaństwa jest obłęd opilczy, czyli delirium tremens, jak lekarze tę chorobę z łacińskiego nazywają. Nerwy, alkoholem podniecone, w końcu tak się rozstroją, że nieszczęśliwa ofiara nałogu tego zupełnie rozum traci i doj­rzałą jest do domu wariatów. Czasami miewa chwile przytomne, lecz na to tylko, by znowu w stan obłędu popaść. Braknie jej, wyrażając się słowy ludu naszego, dyszla w głowie. Obłędniałemu się zdaje, że go toczy robactwo, że żmije i jaszczurki po nim pełzają, osy kąsają, pająki do no­sa wchodzą. Słyszy, jakieś szepty stra­szne, jęki konających, bicie w dzwony, brzęk łańcuchów, którymi go chcą krę­pować. Zdaje mu się, że jest otoczony całą zgrają szatanów, ucieka przed nimi lub blaga o litość. Czasami rozmawia z jakimiś niewidzialnymi wrogami, grozi im, uderza na nich krzesełkiem lub przed­miotem, który mu właśnie w rękę wpadnie. Potem znowu ucieka, kryje się po kątach, wyłamuje drzwi lub doskakuje do okna, by z niego na ziemię się rzucić. Czasami zupełnie spokojnie się zachowuje, po cichu ze sobą rozmawia, ale z oczu jego błęd­nych, w jeden przedmiot wlepionych, wi­dać, że ma rozum zmącony. Ludzi takich pełno w domach wariatów; a gdyby ktoś lekarzy tamtejszych zapytał, dla czego w ogóle tak nadzwyczaj wielka liczba chorych na umysł pod ich opieką się znaj­duje, otrzymałby odpowiedź: dla tego, że ludzie używają alkoholu.

Alkohol piętno swe wyciska na całej postaci, twarzy i skórze pijaka. Mięśnie, straciwszy na sile, drgają; członki zwła­szcza nogi i ręce trzęsą się. Znałem orga­nistę, któremu ręce tak drżały, że bez sztucznej podniety palcami nie mógł prze­bierać. Nawiasem dodaję, że ksiądz pro­boszcz, dowiedziawszy się o niewstrzemięźliwości sługi kościelnego, wnet go urzę­du pozbawił.

Twarz czerwienieje lub przeciwnie, na­lana tłuszczem niezdrowym, nabiera bar­wy bladej, zielonawej. Ciało całe obsy­pane jest wrzodami, tworzą, się zaognienia skóry, róża, rany się nie goją, ropieją i sprowadzają krwi zakażenia. Nieraz skóra się marszczy i nadaje twarzy mło­dzieńca wyraz stary, to znowu pęcznieje, przybiera zwłaszcza na nosie i policzkach najpotworniejsze kształty. Lekarz pewien wspomina o pijaku, któremu tak wielki nos urósł, że musiał go ręką na bok uchy­lić, gdy kieliszek wódki chciał wlać do gardła. A na Kujawach żyła niedawno kobieta, oddana pijaństwu, która już i na tak potężnym nosie, jeszcze narośle, do gruszek podobne, dźwigała!

Jakiż to smutny obraz pijaka! Twarz jego z przyrodzenia piękna, staje się od­pychającą i wstrętną. Łysina wielka, nos mieniący się w rozmaitych kolorach, oczy bezmyślne, zamglone, policzki obrzękłe lub pomarszczone, jak cytryna wyciśnięta, tak samo nałogowi smutnemu dają smutne świadectwo, jak ta cała postać chwiejna, zgrzybiała, której i nogi, i myśli się plą­czą, która niezdolna do niczego, staje się podobną do dworu spustoszałego, kędy tylko sowy i nietoperze przebywają…

Lecz klątwa pijaństwa, alkoholu dalej jeszcze sięga, przechodzi z ojca na syna i wnuka. Rozmaite choroby odzywają się w potomstwie pijaka. Dowodzi sławny profesor włoski, że od jednego pijaka, Ma­ksymiliana Juckiego, przyszło na świat w przeciągu 75 lat 280 dotkniętych śle­potą, obłędem i suchotami, 300 niemowląt, ^ zmarłych przedwcześnie i 290 zbrodniarzy. Cala ta piękna rodzina kosztowała rząd przeszło półtora miliona rubli!… Inny le­karz opowiada o czterech dzieciach pijaka, że jedno z nich się powiesiło, drugie gar­dło sobie poderżnęło, trzecie się utopiło, czwarte z trzeciego piętra skoczyło i za­biło się. Zresztą wystarcza przypatrzyć się pierwszej lepszej rodzinie pijackiej. Dzieci jej zawsze są krnąbrne, leniwe, umysłowo upośledzone, często głuche, nieme, zezowate, i dużo kłopotów rodzinie nieszczęsnej i społeczeństwu sprawiają. Tak ziszcza się słowo proroka: „nasienie bez­bożnych zaginie.” Łatwo znów zrozumień, jak z drugiej strony błogosławione owoce wstrzemięźliwości!…

V. Najlepszy sługa śmierci

Śmierć, to ponura władczyni tej ziemi, zwołała wszystkie sługi swoje do swojej twierdzy. Rozsiadła się na tronie, zbu­dowanym z kamieni grobowych, na głowie jej spoczywała korona z łez i jęków ludz­kich ukuta, a oparłszy rękę suchą na ko­sie, którą już zbyt często i rychło nić życia ludzkiego przecinała, tak się ode­zwała: „Chcę dzisiaj wynieść do godności książęcej w moim państwie tego z was, który najwięcej ofiar u stóp tronu mojego złoży. Przystępujcie do mnie.“

I zbliżyła się postać, w szkarłatny płaszcz odziana. Oblicze jej przestrach budziło. Oczy rzucały błyski złowrogie, ogień ział z jej ust, a w ręce błyszczał miecz okrutny. Była to wojna! „Któraż ze sług twoich,-chełpiła się,—może się ze mnę mierzyć!? Któraż tyle zdobyczy składa ci w ofierze, jak ja? Wzbudzam w sercach ludzi nienawiść, podburzam brata przeciwko bratu, wciskam w dłoń ich ostry miecz i gnam ich ku sobie na zgubę i nie­szczęście!.. Palę wioski i miasta, niszczę wszystko i przelewam krew ludzką.!.. Oto moje zdobycze.” I wskazała na całe sto­sy trupów, które pozbierała z pola bitwy…

— „Cóż te ofiary znaczą wobec ofiar moich?” — zawołała bladymi ustami zaraza. W przeszło dwudziestu żyznych krajach panowałam. Nic z nich nie pozostało, wszystko zmiotłam swoim tchnieniem. Nie tylko, jak wojna, zabrałam wielu mężczyzn w sile wieku i pełnych nadziei, ale nie szczędziłam nawet starców, kobiet i dzieci. * Wszystkich przykryłam czarnym swoim płaszczem. Mnie się przeto nagroda na­leży!…”

Jeszcze nie skończyła mówić, gdy z po­śród sług wysunęła się postać, zupełnie nie podobna do innych. Skroń jej wień­czył wieniec z róż i bluszczu, a twarz jej rumiana i uśmiechnięta. Wesoło i zu­chwale zarazem stanęła wobec swojej wład­czyni, podniosła szklankę, po sam brzeg odurzającym napojem przepełnioną i rze­kła: „Z drogi! Po cóż trudzicie panią na­szą opowiadaniem swoim. Dość jej spoj­rzeć na zdobycze moje, ażeby mi od razu pierwszeństwo przyznała, dość jej znać na­zwisko moje: pijaństwo!.. Wy w niektó­rych tylko okolicach panujecie. Moje pań­stwo równa się państwu naszej władczyni: śmierci. Od południa do północy, od wscho­du słońca do zachodu, wszędzie mam pa­łace swoje i niewolników. Wy gwałtem ofiary zabieracie, ja żadnego trudu nie znam. Sami do mnie jak błędni, i młodzi, i starzy, i bogaci, i ubodzy się garną. Nie od razu ich zabijam, ale za to—tern pew­niej. Kto raz do mojego państwa się do­stał, już na zawsze do mnie należy. Odbie­ram ludziom i majątek, i honor, i szczę­ście rodzinne, i zdrowie, a przede wszystkim do mnie dusze moich ofiar należą. Wy liczycie groby na tysiące, ja ich mam miliony. Cóż, czy jeszcze dalej o pier­wszeństwo ubiegać się chcecie?…”

— „Ty księciem moim będziesz,—ode­zwała się śmierć.—Nikt tyle i tak strasznych ofiar nie posiada, co ty, pijaństwo! Chodź, niech cię uściskani, jako najlep­szego sługę mojego i pomocnika. Mądrej głowie — dość na słowie: pijaństwo kopie pijakowi nędzę doczesną i niedolę wieczną— w piekle!..

IV. Czy wódka jest lekarstwem?

Jeżeli alkohol przesiąka cały organizm ludzki; niszczy go i gryzie, jeżeli odbiera siłę wszystkim prawie narzędziom ciała tak, że się psują i służbę wypowiadają, natenczas płyn ten czy to w małej, czy w większej ilości użyty, czy w tej lub innej postaci, nigdy niczym być nie może jak tylko trucizną i znowu trucizną. A je­dnak wiele ludzi w to wierzy i kto wie, czy to nie najstraszniejszy i najzgubniejszy zabobon, że wódka jest lekarstwem i nie można im tego w żaden sposób wy­perswadować! Jeżeli chory na żołądek, zaraz gorzałkę przepisują nawet niewia­stom i dzieciom, bo lekarstwo to uśmierza ból, goi żołądek i wnętrzności!.. Podobnież dają wódkę przeciw bólowi głowy, febrze, gorączce. Przy tym wódka ma siły krze­pić, pracą wyczerpane, ma sił dodać, gdy człowiek już wypoczął, ma chłodzić wśród upałów, grzać podczas mrozów — i zdaje się, że niema choroby, bólu, którego by to cudowne lekarstwo nie usunęło, skutku, którego by nie osiągnęło!..

Rzecz jasna, że przypisywanie wódce takich właściwości leczniczych jest pro­stym wymysłem ludzi, którzy w wódce zasmakowali i trądem swojego nałogu dru­gich chcieliby zarazić. Lekarstwo, które lekarz przepisuje, a który chyba jedyny dobrze ustrój ciała ludzkiego, jego cier­pienia i środki wszystkie przeciwko chorobom zna, zawsze tylko jedno cierpienie’ usuwa, na inną chorobę inne lekarstwo zażywać potrzeba. A tu nasi mędrcowie; kieliszkowi znaleźli środek jeden przeciw wszystkim dolegliwościom, przeciwko nie­domaganiu żołądka, zapaleniu płuc, gorączce, febrze, osłabieniu—odkryli zdrój życia, który wszystkich ludzi odmładza. Szkoda wielka, że są ludzie, którzy poważniej i rozsądniej na to ich lekarstwo się zapatrują, inaczej uzyskaliby zapewne już daw­no za mądrość swoją tytuł doktorski, a za’ wynalazek—patent. Zresztą gorzałka już z tego powodu lekarstwem być nie może, i jej w żadnej aptece choćby i za rubla [ostać nie można, a przecież lekarstwa nie gdzie indziej się dostaje, jak tylko v aptece, którą, ludzie uczeni, znający się la chorobach i lekach, zarządzają, chybaby ktoś jakąś karczmę, szynk, skąd lekarstwo – gorzałka” szerokim strumieniem płynie, apteką chciał nazwać!

Zbyteczną zdaje się jest dalej udo­wadniać, że wódka chorób usuwać nie noże, dość przypominać twierdzenie wszystkich lekarzy; że gorzałka zabija, truje człowieka.

Załatwić się jednak jeszcze trzeba; twierdzeniem zwolenników kieliszka, ja­koby trunki spirytusowe podtrzymywały siły, zachęcały do pracy. Proste to złudzenie — może podszepty szatana, wma­wiającego w niejednego, że, jeżeli drugim winem i piwem krzepić się wolno, to biednemu robotnikowi, rękodzielnikowi przy robocie dla podniecenia sił, kieliszka wódki zakazać nie można. Zakazać bez wątpienia nie można, ale uwagę na to wolno zwrócić, że wódka wśród pracy jak i w ogóle nie tylko sił nie pokrzepia, ale prze­ciwnie osłabia, pozbawia ‘chęci, sprężysto­ści, nawet zdolności do pracy. Sądzę, że pierwszą podnietą do pracy jest chęć, czy to chęć zarobku, czy pragnienie sławy lub zamiłowanie do niej. Tej zaś wódka ani wlać w człowieka, ani podniecić na­wet nie jest zdolna. Robota wtenczas tyl­ko iść może, jeżeli pracujący ma rozum w głowie, siłę i zręczność w ręku, a nade wszystko błogosławieństwo Boże. Tego wódka znowu dać, ani pomnożyć nie może, przeciwnie, jeżeli dane te i warunki czło­wiek pracy posiadał, natenczas przez tru­nek je traci. Rozumu i zręczności wódka nie przysporzy, udowadniać tego nie po­trzeba; doświadczenie wymowne temu daje świadectwo. Zresztą mówi stare przysło­wie nasze:

Jest od wina szumna mina,

A od piwa łeb się kiwa,

A od wódki rozum krótki.

Ale i sił do pracy wódka nie daje, a kto temu wierzy, ten siebie i drugiego oszukuje. Zaraz się przekonamy, czy tak jest w rzeczywistości. Ten, kto pije, jada zwykle mało, bo alkohol wpływa ujem­nie na odżywienie, przedłuża trawienie, gasi apetyt. Powstaje niestrawność, a z nią ociężałość, niechęć do pracy, a zarazem osłabienie, które człowieka niezdolnym pra­wie czyni do pracy.

Dwaj uczeni angielscy zrobili bardzo ciekawe pod tym względem doświadczenie. W Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Północnej, kazali pracować 20 robotnikom, którzy pili tylko wodę i, 20 używającym wódkę. Po upływie 20 dni zmierzono wy­konaną pracę. Pokazało się, że druga partia zrobiła cokolwiek więcej w przeciągu pierwszych sześciu dni, wkrótce potem jednak znacznie osłabli. Ostatecznie ci, któ­rzy wodę pili, wykonali pracę o trzy razy większą. Dla skontrolowania doświadcze­nia, odwrócono stan rzeczy t. j. skazano na wodę drugą partię, a kazano używać trunków gorących pierwszej. I tym ra­zem robotnicy, gaszący pragnienie wodą wzięli górę, odznaczając się znacznie lep­szą i prędszą pracą. Z tego wynika, że trunki spirytusowe sił nie dają, przeciwnie bardzo je osłabiają. Człowiek, krzepiący się wśród pracy gorzałkę, podobny jest do konia słabego, który, zaprzężony do wiel­kiego ciężaru, wysiłkiem ostatnich sił za wóz szarpie na to tylko, by potem upaść i bezczynnie leżeć.

O takim skutku wódki wiedzę dosko­nale wszyscy, którzy ciężko, a dobrze pra­cować muszę, i dla tego wyrzekli się jej raz na zawsze; wiedzę że grosz na wód­kę wydany dziesiętną szkodę sprawuje, bo pozbawia ich sił i chęci do pracy, a tym samem i zarobku. Władze wojskowe ostro żołnierzom wśród uciążliwego, dłuższego marszu używania trunków gorących zaka­zuję. Wolno im w manierkach tylko wo­dę lub kawę zimną zabierać, bo często już się zdarzało, że żołnierzy, którzy gorzałkę siły swe pokrzepić chcieli, naraz siły opuści­ły, a nieraz śmierć nagła spotkała.

Więc cóż robić, jeżeli człowiek zmęczo­ny, zagrzany? Jedyna odpowiedź na to: odpocząć. Muskuły, wytężone przy pracy chcę odpocząć, ciało całe domaga się spo­koju, jeżeli więc pracy dla braku sił po­dołać nie możemy, trzeba odetchnąć, a broń Boże ciało swe więcej jeszcze marnować, wycieńczać gorzałkę. Wieczorem po pra­cy, już przyroda cała, zwierzęta domowe, polne kwiaty i wietrzyk nawet, który do snu kładzie się, wzywają człowieka do spoczynku. Wśród dnia godzina mała, dwie nieraz, chwilka odetchnienia starczy, by się posilić. W czasie odetchnienia można z towarzyszem pogawędzić, ga­zetkę uczciwą przeczytać — to tysiąc ra­zy więcej pokrzepi, aniżeli jeden kieliszek gorzałki.

Na pragnienie zaś jedynym środkiem jest woda czysta, bo ten napój sam Bóg przeznaczył na zagaszenie pragnienia. Wódka w żaden sposób skutku tego osią­gnąć nie może; pali tylko, wznieca gorą­czkę, powiększa pragnienie. Niedobrze za­tem sobie postępują ci, którzy w czasie żniw, lub większej pracy polnej wódką częstują swoich ludzi. Szkodzą tern i so­bie, i robotnikom. Niechajby im kawy studzonej dali, albo wody z octem zapra­wionej, chociaż i chłodnego, lekkiego pi­wa, a spostrzegliby, że to znacznie większa korzyść dla wszystkich.

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

Stanisław Lem i megabitowa bomba

Stanisław Lem, urodzony w 1921 roku, jest wybitnym polskim prozaikiem i eseistą. Ukończył studia medyczne i karierę pisarska rozpoczął od publikowania artykułów w fachowej prasie lekarskiej. Jako prozaik debiutował w 1946 roku w katowickim tygodniku „Nowy Świat Przygód” powieścią Człowiek z Marsa, z której chyba nie był zbyt dumny, gdyż jej oficjalne książkowe wydanie ukazało się dopiero w roku 1994 (fanzinowa wersja ukazała  się, oczywiście, bez pytania autora o zgodę).

Pierwsza powieść „Astronauci”(13) wydal w 1951 roku. Uznaje się go powszechnie za najwybitniejszego przedstawiciela polskiej fantastyki naukowej. Jego dzielą przetłumaczono na ponad 25 języków.

Stanisław Lem, mistrz literatury science fiction, w swoich pracach wielokrotnie poruszał temat technologii, jej wpływu na ludzkość oraz potencjalnych zagrożeń związanych z nadmiernym rozwojem technologicznym. Choć nie używał bezpośrednio terminu „megabitowa bomba”, jego twórczość dotykała podobnych zagadnień, zwłaszcza w kontekście rosnącej potęgi technologii cyfrowej i sztucznej inteligencji.

W książce „Cyberiada”, zbiorze opowiadań o robotach, Lem przedstawia wizję przyszłości, w której technologia, choć niesamowicie zaawansowana, nie jest wolna od zagrożeń. Jego bohaterowie, w tym konstruktorzy robotów, tworzą maszyny o niesamowitej mocy obliczeniowej, ale często nie przewidują negatywnych konsekwencji swoich wynalazków. W pewnym sensie można by powiedzieć, że te opowiadania stanowią metaforę dla dzisiejszych obaw dotyczących zbyt szybkiego rozwoju technologii, które mogą prowadzić do sytuacji podobnych do „megabitowej bomby”.

W kontekście współczesnej technologii „megabitowa bomba” mogłaby oznaczać wybuch informacji, którego skutki byłyby katastrofalne. Lem przewidywał, że nadmiar informacji, chaotyczne gromadzenie danych i ich niekontrolowany rozwój mogą prowadzić do trudnych do opanowania kryzysów. W książkach takich jak „Szpital Przemienienia” czy „Kongres Futurologiczny” Lem badał, jak rozwój technologii i przekroczenie granic ludzkiej percepcji mogą prowadzić do chaosu i zniszczenia, a nawet zniszczyć ludzkość, jeśli nie będziemy w stanie zarządzać tymi potęgami.

„Megabitowa bomba” mogłaby zatem być metaforą dla technologii, która z jednej strony daje ogromne możliwości, ale jednocześnie stwarza ryzyko jej niekontrolowanego rozwoju. W kontekście Lemowskim, mogłaby symbolizować nie tylko zniszczenie wywołane przez nadmiar informacji, ale także efekty uboczne rozwiniętej sztucznej inteligencji, z którą nie jesteśmy w stanie się uporać. Lem wielokrotnie stawiał pytania o odpowiedzialność i etykę w kontekście rozwoju technologii, przewidując, że niekontrolowany rozwój maszyn może prowadzić do katastrofalnych skutków dla społeczeństw.

W skrócie, choć Lem nie używał dosłownie terminu „megabitowa bomba”, jego prace w pełni oddają ideę technologicznego wybuchu, który może wynikać z nadmiaru danych, niekontrolowanego rozwoju sztucznej inteligencji lub innych wynalazków, które nie są odpowiednio nadzorowane.

Stanisław Lem był członkiem stowarzyszeń Science Wicią Research Association i Science Fiction Writers of America; od 1932 należy również do Komisji PAN „Polska 2000”. Otrzymał liczne nagrody literackie, m.in. miasta Krakowa (1953), miesięcznika „Problemy” (1968), miesięcznika „Literatura” (1931), Ministerstwa Kultury i Sztuki (1965).

Lem jest autorem wielu dzieł, wśród których najbardziej znane to: „Eden”, „Powrót z gwiazd”, „Dzienniki gwiazdowe”, „Bajki robotów”, „Tyberiada”, „Niezwyciężony”, „Solaris”, „Wysoki Zamek” oraz „Bomba megabitowa”(14). W ZSRR powstał oparty na powieści Lema film A. Tarkowskiego „Solaris” (1973).

Solidne oparcie w szeroko rozumianych naukach humanistycznych pozwala Lemowi na poruszanie zagadnień z dziedziny polityki i socjologii. Bardzo ciekawa jest droga, jaka przeszedł autor od przewidywań i nadziei, do uprzedzeń i obaw związanych z rozwojem cywilizacji. Pisarz skonstruował model człowieka zagrożonego przez siły, które sam wyzwolił. Rozwój supertechniki może zagrozić wartościom humanistycznym, a społeczne i polityczne następstwa, mogą okazać się poważnym niebezpieczeństwem dla istnienia kruchej ludzkości. Lem zdaje sobie sprawę, że możliwości adaptacyjne człowieka są skończone i wyjście poza nie może zniszczyć jego tożsamość.

Stanisław Lem często zastanawia się nad przyszłością społeczeństwa przełomu XX i XXI wieku. W dziele „Bomba megabitowa” podejmuje próbę konkretnej odpowiedzi na pytanie: co czeka nas w przyszłości? Pisarz wskazuje komputery i Internet jako poważne zagrożenia dla ludzkości. Technika jest szkodliwa dla zdrowia i utrudnia kontakty międzyludzkie. Wprowadza dominacje jeżyka angielskiego, co odbywa się ze szkoda dla innych jeżyków. Naraża zwykłych użytkowników sieci na „wysyp informacji” i dostarcza bezmyślnej rozrywki. Globalna siec komputerowa umożliwia również popełnianie przestępstw przez odległość, co utrudnia stróżom prawa ściganie przestępców, a często czyni ich całkowicie bezkarnymi.

Lem obawia się zaniku ludzkiej kreatywności i postawy pełnej bierności w sytuacji, gdy maszyny Beda w stanie zastąpić człowieka w każdej dziedzinie. Nie wierzy w możliwość powstania sztucznej inteligencji – nawet jako pewnego wspomożenia ludzkiego umysłu. Natomiast obawia się świata zdehumanizowanego i zbyt prostego, rzeczywistości bez wysiłku i ucieczki do fantastyki (wirtualnej rzeczywistości). Jednocześnie w pełni zdaje sobie sprawę z ogromnego zapotrzebowania państw na skomplikowane systemy informatyczne, np. w sferze wojskowej czy prognozowania politycznego. Symulacje przeprowadzane wyłącznie wewnątrz komputerowych „pudel” nie pociągają przecież za sobą tak niebezpiecznych konsekwencji, jak te, których weryfikacje przynosi samo życie.

Lem jest zwolennikiem wprowadzenia szerokiej cenzury państwowej mediów celem eliminacji „głupstw i kłamstw”, jakie media serwują odbiorcom. Jego rozgoryczenie pogłębia to, że nawet popularno-naukowe periodyki bezkrytycznie wystawiają na swoich lamach informacje niesprawdzone, lecz posiadające nalot sensacyjności – nie kierując się renoma wydawnictwa, lecz komercyjnym aspektem sprawy.


(13) Lem S., Astronauci, Kraków 1989.
(14) Lem S., Eden, Warszawa 1995; Powrót z gwiazd, Kraków 1981; Dzienniki gwiazdowe, Warszawa 1994; Bajki robotów, Katowice 1989; Cyberiada, Warszawa 1998; Niezwyciężony, Kraków 1996; Solaris, Warszawa 1982; Wysoki Zamek, Kraków 1975; Bomba megabitowa, Wrocław 1992.

III. Do walki z naszym największym wrogiem!

Pewien wędrowiec, tak opowiada baj­ka wschodnia, szedł sobie drogę, zdążając do swego miasta rodzinnego. Rozmaicie mu się wiodło. Raz szedł wygodnie, i słońce i przyroda cała doń się uśmiechała, to znowu natrafiał na przeszkody, góry, rze­ki, gąszcz, strome i wąskie drogi bieg mu hamowały, a kamienie ostre i ciernie go raniły. Nieraz drapieżnym zwierzętom opędzać się musiał. Ale nie zrażał się niczym, tylko, pełen otuchy, podążał dalej. I oto, gdy już prawie do ukochanego swego domu rodzinnego docierał, spostrzegł ku wielkiemu swojemu przerażeniu, że stoi nad okropną, przepaścią, która na jego życie czycha. Przestraszony pośliznął się i wtoczył w straszną, bezdenną otchłań! Już mu się zdawało, że po nim, ale na szczęście zdołał uchwycić się krzaku, nad krawędzią przepaści rosnącego. Ucieszony tym niespodziewanym ratunkiem, wszystkie siły wytęża, by się na ziemię wydostać, a tu spostrzega, że za każdym porusze­niem korzenie krzaku się obruszają, coraz bardziej, niezdolne już dłużej ciężaru jego utrzymać.

Nadto ze szczelin skalnych dwie my­szki nadbiegły: jedna biała, druga czarna, które resztki korzeni podgryzać poczęły. Strach nieopisany go opanował. Znikąd ratunku! Spojrzał więc w głąb przepaści, sądząc, że bezpiecznie w nią się będzie mógł spuścić. A tam smoka strasznego spostrzegł: ogień buchał mu z pyska, pa­zury swe do biednego wędrowca wyciągał. Cóż się z wędrowcem stanie? Bajarz tak objaśnia to swoje opowiadanie. Wędro­wiec — to każdy człowiek; wędrówka—to życie nasze, które raz płynie swobodnie wśród szczęścia i powodzenia, to znowu przeplecione jest nieszczęściem, kłopotami i łzami; przepaścią zaś—to nałóg grzeszny, w który ludzie popadają, a z którego rzadko kiedy się wydostają. Pasmo dni jego podgryzają kłopoty i zgryzoty, a w końcu nieszczęsny grzesznik wpada za karę w paszczękę strasznego smoka!…

Nie wiadomo, o jakim nałogu bajka wschodnia mówi. My w każdym razie bajkę tę do jednego nałogu całego pra­wie społeczeństwa naszego zastosować mo­żemy—do nałogu pijaństwa. Bo czyż lu­dzie, rodziny, narody, oddane temu stra­sznemu nałogowi, nie wiszę, jakby nad przepaścią? Czyż pijaństwo nie gryzie i nie niszczy całego ich szczęścia rodzinnego, spokoju wewnętrznego, poważania, majątku i zdrowia? Czyż i na nich nie czy cha otchłań i smok straszny? Zgrozą przej­muje każdego ten niedający się zaprzeczyć pewnik, że miliony ludzi dobrowolnie zu­pełnie rzuca się w przepaść nieszczęść upodlenia, a co najgorsza, że raz szałem takim porwanych nikt w zapędzie ich za­trzymać nie może!…

Straszne jest spustoszenie, jakie wul­kany całym okolicom wyrządzają. Lawa, masa gorąca i brudna, szerokim korytem się rozlewa, wszystko, co w biegu swym napotka, zalewa, gryzie i niszczy. Kamienie, żużle, popiół, wyrzucone z wnętrz­ności ziemi, przestrach szerzą i śmierć. Okolice żyzne i bujne zamieniają się w pust­kowie, groźniejsze i smutniejsze, aniżeli pogorzelisko. Aleć ta klęska niczym prawie nie jest wobec klęski, jaką napoje, —pijań­stwo ludzkości zadaje. Tam niszczeją tylko miejsca pod samą górą, ogień i nieszczęście ziejącą, tu padają ofiarą tysiące, nie u nas <4 tylko, nie w Europie samej, ale po całej kuli ziemskiej. Tam ludzie przed lawą uciekają, tu jakby obłęd jaki ich opanował, sami lecą w potok złego, pozwalają się f żreć, niszczyć, pozwalają upadać majątkowi, szczęściu domowemu, upadać na­rodom całym.

Przypatrzmy się choć tylko w ogól­nych zarysach temu światu naszemu roz­hukanemu, rozpitemu. Wszystko prawie pije, pije się wszędzie, przy każdej moż­liwej i niemożliwej sposobności, w każdej stosownej, czy niestosownej porze. Piją tacy, którzy na to mają, piją i tacy, któ­rym nieraz na kęs chleba nie starczy, piją zdrowi, chorzy napojami także nie gardzą. Pije się w szczęściu, nieszczęściu, kło­potach, powodzeniach, wśród pracy i odpo­czynku. Piją przy chrzcinach, pogrzebach, weselach i kupnie. Piją dzieci, które le­dwie przeżegnać się umieją, piją starzy, nad grobem stojący. Jednym słowem, pije prawie świat cały!…

— Dotąd łamali sobie ludzie mądrzy i dbali o zdrowie i szczęście ludzkości głowę nad wynalezieniem środka, który by leczył wszystkie choroby, wszystkie bóle uśmierzał. Poszukiwania ich były daremne. Ale za to nasi pijacy cudowniejszy jesz­cze środek wynaleźli, bo, według ich zda­nia,—nie tylko skuteczny na choroby wszy­stkie, ale i na wszelkie kłopoty i fra­sunki—a nim jest wódka, pijaństwo.

Ot, proszę was, mili czytelnicy, czego też ta wódka nie ma dokazać! Jeżeli kto zdrów jest, pije wódkę na wzmocnienie, by nie zachorował, — chory zaś pije ją, by do zdrowia wrócił. Jeżeli komu zimno, pije „jednego“ na rozgrzewkę, a latem znowu, gdy pot z czoła się leje, pije się znowu na ochłodzenie. Cudownego tego środka używają, ludzie przed pracą, by się do niej zachęcić, a po pracy, zmęczeni, nim nie gardzą, by się wzmocnić, chyba do snu…. Spotkało kogo jakie szczęście, za­raz kieliszek krąży, a ten sam kieliszek, z tym samym płynem idzie z rąk do rąk w smutku i strapieniu. Dziecku daje się pić, by się wzmocniło, młodzieniec, męż­czyzna także pije na wzmocnienie, a star­ca chroni picie od śmierci. I wszystkie te cuda sprawia jeden i ten sam napój.

I jakże się tu oprzeć boleści, która na widok takiego nierozsądku, także bezecnego uświęcenia brudnego nałogu serce każde uczciwe przeniknąć musi?

Wlewają ludzie w siebie rozmaite trun­ki i na próżno, nieraz człowiek do głowy zachodzi, skąd ludzie na takie dzikie po­mysły wpaść mogli, o jakich zaraz wspo­mnimy. Używają ludzie nie tylko piwa, wina, wódki, araku, rumu i innych pa­lących trunków, ale piją nawet eter czyli krople, płyn ostry, gryzący, którego zwy­kle do czyszczenia rzeczy się używa, piją i naftę do palenia!.. To inż chyba z obłę­dem graniczy, a zarazem najwymowniej – szem jest świadectwem, jak daleko zwie­rzęca, a nawet gorsza od niej, żądza picia posunąć się może.

W tern miejscu pomówmy głównie o uży­waniu wódki i jej zgubnych skutkach, choć uwagi nasze w równej mierze do wszystkich innych napojów stosować się będą. I zapytajmy, czy rzeczywiście tak zgubny wpływ wódki, że ją naszym naj­większym wrogiem nazwać można? Prze­konamy się o tym, gdy się bliżej całemu szeregowi nieszczęść przyjrzymy, które wódka i pijaństwo sprowadzają. Tym­czasem posłuchajmy słów pewnego świa­tłego męża.

„Mamy, pisze on, wroga, a wroga tak zaciętego, że wszelkimi środkami nas prze­śladuje i uciska, niezliczone szkody nam już wyrządził, i jeśli nie rychło się opatrzym, w ostatni nas przyprawić gotów upadek. Wróg ten odziera nas z ma­jątku, z rąk zamożnych wydziera dzie­dzictwo, po ojcach wzięte i łasi się na wdowi grosz biednego wyrobnika, krwawą zdobyty pracą. I mało mu tej nędzy i ubó­stwa; nieprzyjaciel ten uderza na nasze zdrowie i życie; wielu pozbawił zdrowia, innych do przedwczesnego wtrącił grobu. Wróg ten usiłuje nas pozbawić honoru, poczciwego imienia, dobrej sławy u łudzi i .świata. I żeby dopełnić miary złości i nienawiści swojej, wdziera się w domy i rodziny, by podkopać ciche i skromne szczęście domowego pożycia i braterskiej przyjaźni, potargać uświęcone węzły zgo­dy i miłości. I mniejsza o to, gdyby wy­rządzał te doczesne tylko szkody; ale co przechodzi wszelką już miarę, to to, że, doprowadziwszy nas do ostatniej nędzy w tym życiu, usiłuje nas i w przyszłym popchnąć w otchłań nędzy i bez miary i końca, bo w otchłań wiecznego potę­pienia. Tym wrogiem nieubłaganym — to gorzałka, to ten nieszczęśliwy nałóg pi­jaństwa.”

A zatem do broni, do walki, kto żyje, przeciw temu największemu naszemu wro­gowi! Do walki, do której wiele dopoma­gają „kuratoryję trzeźwości”, byle zgnieść pijaństwo!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

II. Przeklęta karczma

Na niewielkiej ziemi, w powiecie ostrzeszowskim, leży niebrzydka wioska, ale nosząca wcale niepiękne miano, bo się Chlewem nazywa. Niedaleko za oną wsią Chlewem, tuż przy drodze jest spora ka­łuża, niby sadzawka z cuchnącą, brzydką wodą. Woda ta, choćby lato było naj­gorętsze, i susza największa, nigdy nie wysycha, a w zimie nigdy nie pokrywa się lodem, lecz zawsze, w każdej porze roku, widnieje jej czarna, przerażająca głębia. Starzy ludzie opowiadają o tej strasznej sadzawce następującą legendę: Przed wielu, bardzo wielu laty, bo na­wet najstarsi ludzie we wsi nie pamiętają, tylko słyszeli od swych ojców, tak samo jak my dziś’ od nich słyszymy, stała na końcu Chlewa, właśnie w tern samem miej­scu, gdzie dziś jest sadzawka cuchnącej wody, okazała karczma. Karczmarz miał się dobrze, zbierał talary, złotówki i grosze, bo Chlewianie chętnie przebywali w karczmie, tracąc grosz ciężko zapra­cowany, a co gorsza dobre imię i cnotę.

Było to w ostatni wtorek zapustny: karczma jaśniała z daleka trzema jaskrawo oświetlonymi oknami, z daleka już słychać było wesołą muzykę, śpiewy i tupanie tań­czących. Na wielkim kominie paliły się ogromne karpy sosnowe, obrzucając krwa­wym blaskiem zebraną drużynę. Ogromna izba natłoczona była ludźmi; za szyn- kwasem stał karczmarz z zaczerwienionymi oczyma od kurzu i bezsenności, bo goście a już trzeci dzień hulali, począwszy od za­pustnej niedzieli. Pod oknami, przy dłu­gim stole, siedzieli starsi gospodarze, trą­cając się często gęsto szklanicami, przy­tupując i pośpiewując ochrypłym głosem, to znowu na całe gardło rozprawiając, kłócąc się i godząc z kolei. Tuż przy kominie siedziały stare kumoszki, oneż równie trącały się kieliszkami, obmawiając na wyścigi tańczące dziewczęta i całą pa­rafię. W środku izby tańczyła młodzież skocznego wiwata, kręcąc się, szturchając i pokrzykując. Skrzypek i duda grali za­wzięcie, dobywając sil wszystkich, bo raz po raz niejeden z parobków stawał przed nimi ze swoją tancerką, zanucił piosnkę, rzucił pieniądz do miseczki i puszczał się w nowo zagrany taniec.

Wrzawa i krzyki wzmagały się z każdą chwilą, gdyż co chwila wychylano nowe szklanki, w głowach coraz większy szum, w sercach coraz raźniejsza ochota; każdy chce mówić, a pragnie, żeby go wszyscy słyszeli, nikt zaś nie chce słuchać, usiłując swoim głosem zapanować nad głosami dru­gich. Nie zważano też wiele na mały stolik, umieszczony w kącie karczmy, na którym stała kopcąca się łojówka. Dwóch cudzo­ziemców siedziało przy stole, nikt ich tu nie znał, a z daleka musieli pochodzić, bo źle mówili po polsku, spencerów zaś i ka­mizelki, w jakie oni są ubrani, nikt nie widział w okolicy Chlewa, ani samego Ostrzeszowa nawet.

Cudzoziemcy nie piją, nie śpiewają, nie gwarzą, tylko grają w kości z gospoda­rzami, już kilku ograli do ostatniego grosza. Każdy z tych nieszczęśliwych pije teraz na zabój, aby zapomnieć o dotkliwej stracie, ale, że pieniędzy już przy sobie, a podobno i w domu nie maję, bo ten i ów przegrał jeszcze to prosiaka, to źrebca lub cielę, więc uczynny karczmarz po­dwójną kredką zapisuje wychylone kie­liszki i szklanki.

Na końcu długiego stołu, blisko sto­lika cudzoziemców, siedział sobie śred­nich lat chłopek i ciekawie przypatrywał się grze w kości. Gdy znowu jeden z ogra­nych powstał od stołu, cudzoziemiec za­wołał na przypatrującego się chłopca:

— No, Marcinie! Godzinę już przy­glądacie się grze naszej, pójdźcie teraz i pokażcie, czy grać potraficie.

— O rety! wielka mi sztuka! A toć to dzieciak poradzi!

— Wy się wszelako boicie, choć wam się zdaje, że to tak łatwo! — zaśmiał się drugi w kusej kamizeli.

— Toby też było, żebym się miał bać takiej lada jakiej gry! Zaraz wam pokaże, czym taki płochliwy — zawołał urażony Marcin, rzucił talara na stół, siadł przy cudzoziemcach i grać zaczął…

Kilka razy posłużyło mu szczęście, wy­grał kilkanaście talarów, więc pomyślał sobie: „Warto próbować dalej, mam w kie­szeni sporo grosza, bom dziś właśnie woły sprzedał, ładnie by było, gdybym tak dru­gie tyle dograł.” Grał więc dalej z wiel­kim zapałem, raz przegrywał to znowu się odgrywał, aż po pewnym czasie szczęście go snąć opuściło zupełnie, bo przegrywał bez ustanku i niebawem poczuł, że kieszeń ma pustą.. Porwał go gniew i żal nie­zmierny, teraz dopiero poznał, jak nie­* bacznie i lekkomyślnie postąpił, pieniądze przeznaczone były na ciężki przednówek i opłacenie podatków, cóż teraz będzie?!— Tam do kata!—krzyknął,—a to ze mnie dopiero osioł długouchy, żeby się tak dać oskubać! Przegrałem wszystko, co do grosza!

— Co to szkodzi? Możecie się jeszcze odegrać, — rzekł z uśmiechem złośliwym cudzoziemiec. — Szczęście jak poszło, tak wróci. Spróbujcie jeszcze choć raz, ryzykujcie jedną, stawkę.

— Ale ba! Cóż stawię, kiedym wszystkie pieniądze przegrał?

— Widziałem u was ładnego kasztanka, grajmy o niego!

Marcin zawahał się chwilę, lecz nagle chwycił kostki, rzucił i wygrał.

— No widzicie, że szczęście wróciło,— ozwał się jeden z cudzoziemców.

— Prawie żałuję, żem was do ponow­nej gry zachęcał, gotowiście mnie teraz ograć do szczętu.

Marcin uśmiechnął się radośnie, grał z wielką uwagą i wygrywał ciągle. Cudzoziemcy jakoś dziwnie spojrzeli po sobie i pytali, czy mu nie dość już tej gry, lecz Marcin, śmiejąc się zawołał:

— O nie! moi kochani! Jakiem wszy­stko przegrał, tak odegrać muszę,—i wziął znowu kostki do ręki.

Wtem dał się słyszeć głos dzwonka, który brzmiał, dźwięczał i z każdą chwilą dzwonił wyraźniej, głośniej. Marcin za­trzymał podniesioną rękę i rzekł:

— To bodaj czy nie ksiądz z Panem Jezusem idzie… Snąć we wsi ktoś’ niebez­piecznie zachorował.

— A co nam do tego!—krzyknął dru­gi z graczy niecierpliwie. — Grajcie, kie­dy macie grać, bo szkoda czasu i szczę­ścia, gdy się gra przerwie, szczęście czę­sto precz idzie.

Marcin zdawał się nie rozumieć, co do niego mówiono, tylko pilnie nadsłuchiwał. Tymczasem dzwonek brzmiał już bardzo blisko, głośno: wszyscy go w karczmie usłyszeli, na~chwilę ucichła muzyka, wstrzy­mali-się tanecznicy, zamilkli rozprawiający, lecz nagle drugi z cudzoziemców uderzył pięścią w stół i wrzasnął z gniewem:

— A cóż to za głupi naród? I czegóż tak słuchacie? Nie znacie dzwonka, nie sły­szeliście jeszcze dzwonienia? Dalej, Mar­cinie, póki szczęście przy was!

— Dalej skrzypki grajcie, a raźnie, a skocznie!—wykrzyknął jeden parobczak.

— Ten tam kusy ma słuszność! Dzwonki znamy, a przecież my nie baby, żeby w za­pusty pacierze szeptać!

Powstał śmiech i hałas, muzyka za­grała na nowo, wrzawa wzrosła nie do opisania, lecz nikt się nie ruszył, aby od­dać cześć i pokłon Panu Bogu, w Najświętszym. Sakramencie utajonemu. Tylko Marcin rzucił kostki i szybko wypadł przed karczmę, mimo, że słyszał za sobą szyderczy śmiech pijanej zgrai i głos cudzoziemca, który wołał ze złością:

— Widzieliście?! A to głupiec nad głup­cami! W takiej szczęśliwej chwili grę po­rzucać, no! Ja nie wstałbym od stolika, choćby się karczma zapadła, gdyby mi tak szczęście służyło!

Wrzeszczano tam jeszcze coś za Mar­cinem, ale on już nic nie słyszał, bo ka­płan był tuż około karczmy, dzwonek dźwięczał uroczyście, a tak przejmująco, jakby smutnie, żałośnie; Marcin upadł na kolana przy drodze i z wielką czcią, a po­korą oddał pokłon Panu Jezusowi. Ka­płan przeżegnał pobożnego kmiotka, lecz smutnie spojrzał na karczmę,—słyszał mu­zykę, krzyki, śpiewy i śmiechy, więc bo­leść ścisnęła serce kapłana, że z tych ludzi, w karczmie zgromadzonych, jeden tylko porzucił zabawę, aby uczcić swo­jego Stwórcę i Pana.

Ksiądz się oddalił, głos dzwonka cichł coraz bardziej, aż ustał zupełnie i głę­boka cisza zapanowała wokoło. Wtedy dopiero powstał Marcin klęczący i spoj­rzał zdziwiony na karczmę, lecz jej nie ujrzał przed sobą! Przetarł oczy raz i drugi, patrzał i oglądał się wokoło, ale karczmy nie ma, tylko na miejscu, gdzie stała…. dół czarnej, cuchnącej wody!…

Groza i strach przejęły Marcina, po­znał, że Bóg w strasznym gniewie, stra­szną zesłał na bezbożników karę, pogrą­żając ich w okropnej, czarnej otchłani, wraz z karczmą, w której grzeszyli. Ale po chwili przerażenia, gorąca wdzięczność ku Bogu zalała serce poczciwego chłopka, padł więc po raz drugi na kolana, i jął głośno wielbić, i wysławiać miłosierdzie Boże, jakiego doznał nad sobą. O prze­klęta karczmo!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900

I. Jak wygląda pijak

— Widzisz tego człowieka? Patrz, oto sobą nie włada, nogi mu mdleją, głowa opada na piersi, gorączka go pali,… niema przytomności, bełkocze niezrozumiałe wy­razy, na nikogo nie zważa, nikogo nie zna, rzuca się, gniewa, gotów największą popełnić zbrodnię!… Co za straszna cho­roba! Czemuż wypuszczają go na wolność w tym stanie? Może wpaść w wodę, w przepaść,—może zmarznąć, albo się ska­leczyć…

— Ale patrz, oto się chwieje, zatacza i jak bryła na ziemię pada; uderzył gło­wą o kamień, krew go oblała, tarza się w błocie, jak nierozumne zwierzę i tam nawet zasypia!.. I spałby nawet długo dosyć, ale przychodzą Stróże porządku, ła­dują go na wózek i uwożą do tajnego schronienia, aby dłużej ludzi nie gorszył. Cóż to za stan okropny! Któż mu zadał tak straszliwą i jadowitą truciznę? Szynkarz, aby od niego zyskać kilka groszy!

Nie długo on pewnie żyć będzie, zo­stawi w domu niedostatek, pole niezaorane, rzemiosło zaniedbane, żonę i dzieci bez chleba, w nędzy i rozpaczy, a sam skończy w najokropniejszym stanie!..

Na próżno błaga żona, żeby się opa­miętał, uwagę mu zwraca na zbawienie duszy, na dzieci drobne, z głodu umie­rające; wszystko na próżno!..—Na chwilę ocknie się w nim sumienie, żal ściśnie jego serce, ale na to ma lekarstwo: zalewa, jak mówi, tego robaka dalej…

Już słyszę, skończył gdzieś marnie – pod płotem… bez księdza, bez Sakra­mentów św., bez pociech religijnych! Bie­dna jego dusza na wieki!…

Źródło: O pijaństwie czyli jak nawrócić pijaka (rady dla wszystkich), Warszawa 1900